Читать книгу Nieodnaleziona - Remigiusz Mróz - Страница 6

ROZDZIAŁ 1
4

Оглавление

Przed południem w Opolu niełatwo było znaleźć otwartą knajpę, w której można dobrze zjeść. SpiceX należała jednak do wyjątków. Szef otwierał rankiem, działaliśmy do dwunastej, potem na chwilę zamykał i popołudniem znów ruszaliśmy na pełnych obrotach.

W krajach śródziemnomorskich czy w samych Indiach być może taki model się sprawdzał. U nas musiał prędzej czy później doprowadzić od bankructwa, ale nie zamierzałem dzielić się tym przemyśleniem z właścicielem.

Blitzer zjawił się przed jedenastą, znów niosąc laptopa. Wyglądał niewiele lepiej ode mnie, najwyraźniej też mało spał. Musiał przysnąć dopiero rankiem, bo kiedy rozmawiałem z nim przez Skype’a po wizycie na komendzie, odniosłem wrażenie, jakbym go obudził. Streściłem mu wtedy wszystko, co powinien wiedzieć.

Czułem się dziwnie, dzieląc się z kimś tym, co działo się w moim życiu. I przez to uświadomiłem sobie, że przez dekadę było ono zamknięte dla świata zewnętrznego. Nawet kiedy odwiedzałem rodziców w ich niewielkim mieszkaniu przy Grottgera, rozmawialiśmy właściwie o wszystkim innym, tylko nie o tym, co się u mnie działo.

Blitz usiadł przy tym samym stoliku co ostatnio, a potem przywołał mnie ruchem ręki.

– To mi się nadal w głowie nie mieści – powiedział. – Posty po prostu przepadły.

– Pisałeś do admina?

– Zaraz po naszej rozmowie.

Tym razem musiałem się zdać na niego. Najchętniej wziąłbym urlop na żądanie, nie tylko dlatego, że potwornie mnie suszyło, ale wiedziałem, że będę mieć potem problemy u szefa. A nie mogłem sobie pozwolić, by teraz znikło moje jedyne źródło utrzymania. Przypuszczałem, że będę potrzebował pieniędzy.

– Odpowiedzieli, że żadnych wpisów nie usuwali – dodał Blitzkrieg. – I niby w internecie nic nie ginie, ale nie znalazłem po nich żadnego śladu.

– Tak jak po Braddym.

– No – potwierdził zamyślony Blitz, obracając kartę dań na stole.

Po chwili zamarł, a potem powoli przeniósł na mnie wzrok. Nie musiał nic mówić, żebyśmy obaj doszli do wniosku, jak mętna może okazać się cała sprawa.

Co jakiś czas w mediach pojawiały się doniesienia o policjantach, których grzechy wychodziły na jaw dopiero po latach. Niedawno kilku zostało oskarżonych za uchybienia w sprawie zabójstwa młodej dziewczyny sprzed kilkunastu lat. Postawiono im zarzuty niedopełnienia i przekroczenia uprawnień, a w dodatku utrudniania śledztwa.

Przez lata celowo mylili tropy i ukrywali prawdę. Brali udział w kilkuosobowej konspiracji, wzajemnie kryjąc siebie i sprawców. Czy tak było także w przypadku Ewy? Czy może zaczynałem tworzyć teorie spiskowe?

Ale nawet jeśli założyłbym, że policja maczała w tym palce, to w jaki sposób usunięto z Facebooka wszystkie ślady? I to tak szybko?

I skąd Braddy miał moje zdjęcie?

Pytania się mnożyły, ale byłem przekonany, że odnajdę odpowiedzi. Musiałem tylko trafić na coś konkretnego. Coś, dzięki czemu wejdę na dobry tor.

– Mówiłem ci, że moja pomoc nie wystarczy – odezwał się Blitzer.

– Mówiłeś. I widzisz, do czego to doprowadziło.

– Nie miałem wtedy na myśli policji.

– A co?

– Biuro detektywistyczne.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Takie firmy kojarzyły mi się albo z tanimi teatrzykami medialnymi, albo ze szpiegowaniem współmałżonków.

– Takie z prawdziwego zdarzenia – dodał Blitz, obracając ku mnie laptopa.

Rozejrzałem się, niepewny, czy nie zjawił się jakiś klient, a potem pochyliłem się nad stołem. Trochę wbrew sobie zacząłem czytać opis firmy, która przedstawiała się jako Reimann Investigations.

– Właściciel był oficerem operacyjnym służb – odezwał się Blitzer. – Agencja ma ministerialną licencję na działalność detektywistyczną, jest w państwowym wykazie. Wszystko sprawdziłem.

Przebiegłem wzrokiem ogólne informacje zgromadzone na stronie.

– Należą też do WAPI.

– Do czego?

– Do Światowego Stowarzyszenia Profesjonalnych Detektywów – wyjaśnił. – Oprócz tego są członkiem WAD, które zrzesza agencje z całego świata od tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku. To nie byle jakie certyfikaty.

Pochyliłem się jeszcze bardziej i wyświetliłem cennik, głównie po to, by zorientować się, czym konkretnie się zajmują.

Stawka godzinowa wynosiła sto złotych, a za cały ośmiogodzinny dzień pracy proponowali tysiąc sto. Przeprowadzenie wywiadu gospodarczego było nieco droższe, ustalanie miejsca pobytu świadków – tańsze. Reimann Investigations świadczyli też usługi dla kancelarii prawnych, prowadzili śledztwa gospodarcze, ustalali lokalizację mienia i oczywiście zajmowali się poszukiwaniem osób zaginionych.

Ta ostatnia pozycja w cenniku miała najwyższą stawkę. Ceny zaczynały się od czterech tysięcy siedmiuset złotych.

– Zobacz zespół – poradził Blitz.

Otworzyłem kolejną podstronę, na której znajdowały się informacje o siedzibie firmy i pracujących w niej ludziach.

– Rewal? – zapytałem. – To nad morzem, jakieś sześćset kilometrów stąd, Blitzkrieg.

– Nieistotne.

– Może dla kogoś, kto ma kasę. Mnie nie stać na opłacanie dojazdów.

– Oni pracują głównie zdalnie.

Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem przed laptopem.

– To już nie te czasy, że detektyw musi biegać za kimś z obiektywem teleskopowym i nie spuszczać z niego oka – ciągnął Blitzer. – Wystarczy, że wie, jak robić to samo w internecie. A ci ludzie najwyraźniej wiedzą.

Przejrzałem listę zatrudnionych osób. Nie było ich wiele, wszystkie z oczywistych przyczyn miały zasłonięte twarze. Właścicielem był Robert Reimann, były oficer Służby Celnej. Dostał szereg wyróżnień, wygrał kilka plebiscytów na Człowieka Roku całego województwa. Głównym dochodzeniowcem była jego żona, Kasandra Reimann, co w pewien sposób dodawało firmie wiarygodności. Jeśli ktoś robiłby przekręty, pewnie nie angażowałby do tego rodziny. A może było to jedynie złudzenie.

Zespół składał się jeszcze z kilku osób. Jedna z nich to absolwent AGH, druga – Politechniki Łódzkiej, trzecia skończyła Technische Universität Kaiserslautern. Wszyscy mogli pochwalić się doświadczeniem w branży IT, ale szczegółów nie podano.

– Wygląda nieźle – powiedziałem. – Ale…

– Potrzebujesz takich ludzi, Werner.

– Może – przyznałem. – Ale potrzebuję też pieniędzy, żeby ich zatrudnić.

– Pożyczę ci trochę.

– A ja oddam ci z czego?

– Jakoś się dogadamy – rzucił i machnął ręką. – Teraz istotne jest to, żeby szybko dojść prawdy, zanim zatrą ślady.

Uniosłem brwi z niedowierzaniem i popatrzyłem na niego.

– Kto konkretnie?

– Nie wiem – odparł. – I to jest w tym wszystkim chyba najgorsze.

W pierwszej chwili byłem gotów się z nim zgodzić, ale zaraz potem pomyślałem, że najgorsze jest co innego. Sam fakt, że ktoś rzeczywiście zataił przede mną prawdę.

Nie, nie ktoś. Ona to zrobiła.

A teraz albo Ewa, albo ludzie, którzy ją skrzywdzili, robili wszystko, żebym nie odkrył, co się naprawdę wydarzyło po tamtej feralnej nocy.

– W porządku – powiedziałem.

Blitz zmarszczył czoło, przyglądając mi się.

– Jeśli ręczysz za Reimannów, biorę ich.

– Wyglądają na dwójkę konkretnych zawodników – odparł bez wahania Blitzkrieg. – Zrobiłem mały research środowiskowy.

– To znaczy?

– Wyguglałem ich.

– To nie research, tylko wirtualny odpowiednik rozejrzenia się.

– Nie bagatelizuj mocy tego narzędzia. Niektórzy dzięki niemu żyją.

– Nie bagatelizuję – odparłem.

– Choćby informatycy. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach ich przewaga nad zwykłymi śmiertelnikami sprowadza się do tego, że potrafią szybko przeglądać wyniki w Google’u.

Blitz jeszcze przez moment rozwodził się nad historyczną doniosłością spółki stworzonej przez dwóch doktorantów Stanforda. Wyłączyłem się mniej więcej wtedy, kiedy twierdził, że niedziałająca wyszukiwarka jest jedynym, uniwersalnym i niezaprzeczalnym dowodem, że internet w naszym komputerze nie działa. I że dotarliśmy do takiego momentu w historii, kiedy trudno nam uwierzyć, że Page i Brin stworzyli Google… nie korzystając z jego pomocy.

Podczas gdy Blitzer nadawał jak najęty, być może w ten sposób radząc sobie z emocjami, ja przeglądałem kolejne certyfikaty i dowody na to, że w Reimann Investigations rzeczywiście znają się na swojej robocie.

Na powrót zacząłem słuchać przyjaciela, dopiero kiedy doszedł do konkretów.

– Zresztą przejrzyj wyniki sam – mruknął, widząc mój brak zainteresowania. – Na Pomorzu to nie są anonimowi ludzie. Dają sporo na działalność charytatywną, wspierają lokalne biznesy i utrzymują dwa schroniska dla zwierząt.

– Brzmi podejrzanie.

Blitz wywrócił oczami.

– Jeśli podejrzani są dla ciebie ci, którzy pomagają, to nie chcę wiedzieć, jak wygląda świat z twojej perspektywy.

– Jak miejsce, które kilku skurwieli chce za wszelką cenę zniszczyć.

– To właściwie nie tak źle.

– Nie – przyznałem, wzruszając ramionami. – Tyle że wszyscy inni przyglądają im się z ciekawością i czekają na rozwój wypadków, zamiast ich powstrzymać.

– To już bardziej do ciebie pasuje.

– Mhm – mruknąłem, nie mając zamiaru zagłębiać się jeszcze bardziej w opadający mnie pesymizm. – Czegoś jeszcze dowiedziałeś się na temat Reimannów?

– Tylko tego, że anonimowo wspierają jakieś pozarządowe organizacje.

– Tak anonimowo, że mi o tym mówisz.

Blitzer westchnął, jakby uwierała go myśl, że traktuję go jak adwokata diabła.

– Dotarli do tego jacyś lokalni dziennikarze, to niepotwierdzone informacje.

– Tak czy inaczej, brzmi podejrzanie – powtórzyłem i podniosłem rękę, powstrzymując go przed zaoponowaniem. – Mam na myśli to, że najwyraźniej dorobili się małej fortuny, a…

– Ano, dorobili się – potwierdził.

– Na działalności detektywistycznej?

– Nie, Robert Reimann odszedł ze służby, bo odziedziczył lokalny konglomerat, na który składa się kilka przystani, lokali gastronomicznych i gospodarstw agroturystycznych. Jego żona też miała firmę, dynamicznie rozwijającą się na rynku deweloperskim.

Blitzkrieg rzeczywiście dobrze się przygotował. Dawał mi potencjalne rozwiązanie mojego problemu na tacy. W dodatku proponował, że sam za nie zapłaci.

Uznałem, że nie powinienem dłużej się wahać.

– Okej – powiedziałem. – Jeśli jesteś gotów mi pożyczyć, spróbujmy.

– Świetnie. Tym bardziej że już ustaliłem z nimi ryczałt.

– Co takiego?

– Obgadałem już sprawę kosztów z Kasandrą. Wyjątkowo miła kuna.

– Nie wątpię.

Wyobraziłem sobie typową bizneswoman, wyniosłą żonę bogatego lokalnego potentata. Mimo że według Blitza cenili sobie prywatność i rzadko pokazywali się publicznie, przypuszczałem, że wyglądają jak hollywoodzka para.

– Płatność będzie z góry, bo potrafią mniej więcej oszacować, ile wysiłku będzie kosztowało przeprowadzenie tego śledztwa.

– I? Ile sobie życzą?

Blitzer zbył temat machnięciem ręki, ale przypuszczałem, że cena jest znacznie wyższa niż ta, która figurowała na stronie.

– Musisz wiedzieć, że oni nie biorą wszystkich spraw jak leci.

– Tylko te medialne?

– Nie. Nie robią show, mówiłem ci.

Czy rzeczywiście działali w cieniu? Właściwie z PR-owego punktu widzenia była to odpowiednia strategia dla firmy, która powinna cechować się pewną enigmatycznością. Może rzeczywiście stanowili antytezę wszystkich tych detektywów, których na co dzień widywałem w telewizji.

Tych, do których zwracali się głównie desperaci. Westchnąłem i uświadomiłem sobie, że jestem jednym z nich. Dowodziło to, w jak opłakanej sytuacji się znalazłem. Ale jeśli policja nie chciała mi pomóc, a dowody znikały szybciej, niż się pojawiały, co mi pozostało?

– Mam jeden warunek – zastrzegł Blitz.

– Jaki?

– Wpadasz dziś wieczorem.

– Co? Gdzie?

– Kurwa, Werner… Tak się mówi, jak się kogoś zaprasza do siebie – jęknął. – Naprawdę niespecjalnie dobrze radzisz sobie w kontaktach towarzyskich, co?

Nie musiałem odpowiadać na to pytanie. Jeszcze dziesięć lat temu nie różniłem się niczym od przeciętnego absolwenta jakiejkolwiek uczelni – pięć lat studiów upłynęło mi w dużej mierze na imprezowaniu i nie miałem żadnych zaległości, jeśli chodziło o relacje międzyludzkie.

Teraz jednak dotarłem już do takiego punktu, w którym odrzucałem nawet wirtualne rozgrywki w multiplayerze. Sięgałem wyłącznie po gry z trybem jednoosobowym.

– Wpadniesz, napijemy się piwa, wszystko obgadamy.

– Dzisiaj? W sumie planowałem…

– Co? – przerwał mi. – Samemu zalać się w trupa?

Mimo że kac wciąż mi doskwierał, rzeczywiście taki pomysł pojawił się w mojej głowie.

Ostatecznie nie miałem innego wyjścia, jak przystać na propozycję Blitzera. Uznałem zresztą, że może dobrze mi to zrobi. I że może wspólnymi siłami ułożymy wszystko w spójną całość.

Zalaliśmy się w sztok.

Przez pierwszą godzinę lub dwie rzeczywiście piliśmy piwo, ale było to tylko niewinne preludium do sięgnięcia po mocniejsze alkohole, które Blitz miał w lodówce. Największą trucizną okazał się gin z tonikiem, ale przypuszczam, że przy takiej miksturze, jaką uwarzyliśmy w naszych żołądkach, moglibyśmy dobić się nawet piwem bezalkoholowym.

Obudziłem się, czując się całkiem nieźle, więc wniosek nasuwał się sam – byłem jeszcze pijany, najgorsze miało dopiero nadejść.

Zwlokłem się z łóżka w pokoju gościnnym i wszedłem do salonu. W pokoju panował obraz jak po apokalipsie. Powiodłem wzrokiem po pustych butelkach, puszkach, otwartych paczkach chipsów i przepełnionych popielniczkach. Zrobiło mi się słabo.

Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że po pierwszym czy drugim piwie skontaktowaliśmy się z Reimann Investigations. Niepokoiły mnie trochę ich metody, bo zakładały pełną konspirację. By porozmawiać z osobą zajmującą się naszą sprawą, musieliśmy otrzymać esemesem jednorazowy kod dostępu, a potem wprowadzić go razem z loginem i hasłem na dedykowanej witrynie. Nie miała domeny, jedynie adres IP, w dodatku zapewniono nas, że nie jest indeksowana w żadnej wyszukiwarce.

Odniosłem wrażenie, że to wszystko marketingowe zabiegi, mające sprawić, że klient dyletant poczuje się, jakby miał do czynienia z prawdziwymi specjalistami w dziedzinie IT. Być może nawet z grupą hakerów, którzy nie mogą się ujawnić.

Przekazaliśmy RI najważniejsze informacje, a potem ustaliliśmy porę rozmowy następnego dnia i zajęliśmy się na dobre degustowaniem każdego trunku, który Blitz miał w mieszkaniu.

Może nawet w pewnym momencie wyszliśmy do monopolowego po więcej, nie byłem pewien. Teraz, kiedy oceniałem rozmiar panującego w salonie chaosu, wydawało mi się, że musieliśmy zrobić hurtowe zakupy w Makro.

Zabrałem swoje rzeczy, a potem zatoczyłem się w kierunku wyjścia. Nie miałem zamiaru budzić Blitzera – za całe jego zaangażowanie w sprawę należało mu się chociaż tyle, żeby mógł się wyspać.

Kiedy dotarłem do drzwi prowadzących na klatkę schodową, zobaczyłem, że są uchylone.

Poczułem niepokój, ale otumaniony umysł natychmiast podsunął mi myśl, że po powrocie ze sklepu w nocy najwyraźniej byliśmy zbyt pijani, by je zamknąć.

Przełknąłem smakującą jak alkohol, gęstą ślinę i się odwróciłem. Po chwilowym zawahaniu ruszyłem w stronę sypialni Blitzera. Lekko kręciło mi się w głowie, kiedy otwierałem drzwi.

Było to jednak niczym z porównaniu z uczuciem, które uderzyło mnie, gdy tylko zobaczyłem Blizta.

Leżał na łóżku na wznak, jedna ręka opadała na podłogę. Pościel była we krwi, a Blitzer patrzył pustymi, otwartymi oczami na sufit. Usta miał otwarte nienaturalnie szeroko, jakby zastygł na nich makabryczny krzyk.

Nie wiem, jak długo trwałem w bezruchu.

W końcu się otrząsnąłem i potykając się, dopadłem do łóżka. Natychmiast przyłożyłem palce do tętnicy szyjnej, ale był to jedynie odruch. Wiedziałem, że nie ma sensu sprawdzać, czy przyjaciel żyje.

Nieodnaleziona

Подняться наверх