Читать книгу Nieodnaleziona - Remigiusz Mróz - Страница 7

ROZDZIAŁ 1
5

Оглавление

Długo zastanawiałam się nad tym, komu przydzielić sprawę dziewczyny z Opola. W grę wchodziły właściwie dwie osoby, reszta była zajęta innymi projektami. Z Robertem nie zamierzałam tego konsultować – traktował Reimann Investigations jako działalność poboczną. Początkowo było to dla niego hobby, teraz stało się jednym z wielu dawnych zainteresowań, o których zdawał się nawet nie pamiętać.

Ostatecznie postawiłam na Jolę Klizę, absolwentkę uniwersytetu w Kaiserslautern, którą przyjęliśmy do pracy właściwie tylko dlatego, że mogła pochwalić się tym konkretnym wpisem w CV.

Była chudą, wyraźnie zakompleksioną dziewczyną, ale nie zahukaną – sprawiała wrażenie raczej obcesowej. Wiedziałam jednak, że wynika to z braku komfortu, a nie wstrętnej natury. Kiedy ją przyjmowaliśmy, Robert nie zawiesił na niej wzroku nawet na moment, a należał do mężczyzn, którzy potrafią docenić kobiecą urodę.

Spotkałyśmy się w jednym z należących do Roberta lokali przy Grunwaldzkiej w Pobierowie. W szczycie sezonu Baltic Pipe przeżywała systematyczne oblężenie, ale o tej porze roku często korzystałam z niewielkiej kawiarni, by załatwiać sprawy związane z agencją.

Wbrew temu, co sądzili klienci, nie mieliśmy siedziby. W Krajowym Rejestrze Sądowym znalazł się wprawdzie adres naszego domu na nabrzeżu, ale wynikało to tylko z urzędowej konieczności.

Wydawało mi się to rozsądne, skoro działaliśmy w dużej mierze w internecie. Nasz zespół składał się z osób takich jak Kliza, poruszających się po nim jak najlepsi windsurferzy po obu stronach rewalskiego cypla.

Przekazałam jej wszystkie niezbędne informacje, a Jola jeszcze tego samego wieczoru nawiązała kontakt z klientem. Był nim formalnie Adam Blicki, ale uzgadniając warunki, podkreślił, że jako mocodawcę mamy traktować Damiana Wernera.

Kliza po raz pierwszy spóźniła się na spotkanie. Przypuszczałam, że spędziła całą noc na zbieraniu informacji. Kiedy przyjmowaliśmy ją do pracy, spodziewaliśmy się wzbogacić o kompetentną researcherkę, tymczasem w pakiecie dostaliśmy oddaną pracoholiczkę. Z naszego punktu widzenia lepiej być nie mogło.

– Kasandra, strasznie cię przepraszam – powiedziała cicho Jola, siadając przy stoliku.

Nalegałam, żeby nasi pracownicy mówili mi po imieniu. Robert też na to przystał, choć wiedziałam, że zrobił to niechętnie. Wyszłam jednak z założenia, że skoro i tak większość naszych rozmów odbywa się przez komunikatory internetowe, panowanie i paniowanie sobie nie ma sensu.

– Nie przejmuj się – odparłam, podając jej menu.

Potrząsnęła przecząco głową, a potem poprawiła nierozczesane włosy.

– Chyba nie chcesz, żebym piła sama? – spytałam, wskazując na kieliszek prosecco.

– Jest dopiero po dwunastej.

– Tym bardziej powinnaś mi towarzyszyć.

Powiodłam wzrokiem po sali utrzymanej w industrialnym klimacie, skinęłam na kelnera, a potem wskazałam kieliszek. Tyle informacji w zupełności mu wystarczało.

Nie piłam dużo, przynajmniej nie naraz. Popijałam jednak prosecco małymi łyczkami przez cały dzień od dobrych siedmiu lat. Zaczęło się zaraz po ciąży, kiedy urodziłam Wojtka i musiałam odbić sobie długi okres abstynencji.

Nie zastanawiałam się nad tym, czy jestem uzależniona. Tak samo jak nie robili tego starożytni Grecy czy Rzymianie, dla których zainaugurowanie dnia lampką wina było tak powszechne jak dla nas robienie tego za pomocą filiżanki kawy. Kultywowałam antyczne zwyczaje.

– Dzięki, ale mam trochę roboty – odparła Jola, sięgając po tablet.

Położyła go na stole i włączyła. Płaciliśmy jej wystarczająco, by kupiła sobie najnowszy model iPada, ale twierdziła, że woli sprzęt, który może szybko zrootować i dopasować do swoich potrzeb.

– Dałaś mi ciekawą sprawę – dodała Kliza.

– Najwyraźniej – odparłam z lekkim uśmiechem.

Podniosła wzrok i ściągnęła brwi. Opuchnięte powieki jeszcze bardziej się uwydatniły.

– Ewidentnie dzisiaj nie pospałaś – zauważyłam.

– Nie każdy może wyglądać tak jak ty.

– Dzięki Bogu – odparłam, podnosząc kieliszek. – Inaczej mielibyśmy tu zatrzęsienie snobistycznych, nowobogackich damulek, które lansują się na arystokratki.

Jola otworzyła usta, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, kelner postawił przede mną wino musujące.

– Nie to miałam na myśli – zastrzegła.

– W porządku, mam do siebie duży dystans. Wszystko to zasługa prosecco.

– Ale chyba… chyba tak siebie nie postrzegasz?

Wzruszyłam ramionami, a Kliza się rozejrzała.

– Dla wielu jesteś… bo ja wiem, prawie ikoną. A już na pewno wzorem do naśladowania.

– W kwestii polowania na bogatych mężów?

– Raczej w kwestii stylu, elegancji i klasy.

Uśmiechnęłam się, bo jej nieporadność towarzyska uniemożliwiała wyłapywanie nawet tych najbardziej oczywistych żartów.

– Na podwyżkę nie licz – powiedziałam. – Chyba że usłyszę jeszcze kilka takich komplementów.

– Postaram się o coś lepszego – odparła, wskazując na tablet.

Obie spoważniałyśmy, uznając, że czas najwyższy przejść do rzeczy.

– Staraj się, staraj, bo sprawa może być głośna.

– Myślałam, że nie zależy nam na rozgłosie.

– Nie w sensie samej działalności. Ale jej rezultaty to już zupełnie inna sprawa.

Odsunęłam kieliszek i skrzyżowałam dłonie na stole. Siedziałam prosto jak struna. Drogi żakiet i jasnoniebieska koszula niemal w stu procentach z bawełny i tak układałyby się dobrze, ale po latach ćwiczeń przyjmowałam taką pozycję bezwiednie.

– Co ustaliłaś? – zapytałam.

– Że początkowo podejrzewano chłopaka.

– Damiana Wernera?

Skinęła głową.

– I że wstępne ustalenia mówiły o zabójstwie.

– Ale zwłok nie odnaleziono?

– Nie, chociaż śledczy przypuszczali, że chłopak wrzucił je do rzeki. Przeszukano koryto, ale zrobiono to wiele dni po tym, jak Werner zgłosił zaginięcie. Do tego czasu ciało mogło znaleźć się już w zupełnie innym miejscu.

– Dlaczego go podejrzewali?

Wydawało mi się, że to zasadne pytanie, mimo że służby zazwyczaj w pierwszej kolejności interesowały się bliskimi. To oni w osiemdziesięciu procentach przypadków okazywali się sprawcami. Popełniali niezaplanowane, powodowane emocjami zbrodnie, a statystyki policyjne dowodziły, że prawda najczęściej wychodziła na jaw już po czterdziestu ośmiu godzinach.

Oczywiście byli i tacy, którzy przez dwadzieścia lat chowali ciało małżonka w piwnicy, a wszystkim wokół wmawiali, że dana osoba zaginęła lub wyjechała.

– Nikt nie widział tej rzekomej sprzeczki przed pubem – odezwała się Kliza.

– A więc obrażenia Werner miałby zadać sobie sam?

– Przyjęli, że narzeczona mogła próbować się bronić.

– To dość pokrętna wersja – oceniłam. – Naprawdę przyjmowali ją jako realną ewentualność?

– Tak.

– Chłopak się oświadcza, potem gwałci narzeczoną, zabija ją i wrzuca do rzeki? Mają wyobraźnię.

– Albo doświadczenie.

Celna uwaga, skwitowałam w duchu. Z pewnością z nie takimi rzeczami spotkali się śledczy.

– Więc nie było żadnych świadków? – zapytałam.

– Żadnych. Klienci wspominali jedynie o grupie mężczyzn, którzy wyszli z pubu mniej więcej o tej porze, którą wskazał Werner. Ale wszystko inne opierało się na jego zeznaniach, więc… – urwała i wzruszyła ramionami.

– A materiał DNA?

– Pobrano ze stolika, przy którym siedzieli mężczyźni. Sprawdzono, ale nie było żadnych trafień w systemie.

– A ten z miejsca zdarzenia? Z tego… Zgromadzenia Kpiarzy?

– Z Loży Szyderców – sprostowała, a ja skinęłam głową. – Tam mieli prawdziwą zupę mitochondrialną. Tyle materiału, że obsłużyliby wszystkie laboratoria w Polsce.

– Ślady spermy?

– Nie znaleziono.

– Pot? Inne wydzieliny?

– Wszystkiego pod dostatkiem – odparła Jola, wciąż nie odrywając wzroku od tabletu. – Ale to rzekomo dość uczęszczane miejsce w Opolu, przynajmniej wtedy. Teraz jest tam ogródek pobliskiego pubu, większość przestrzeni zrewitalizowano.

Nabrałam głęboko tchu, a potem opróżniłam kieliszek i zamówiłam Joli bezalkoholowego drinka. Kelner był na każde skinienie, przysłuchiwał się rozmowie i nie odrywał od nas wzroku.

– Zapisy z monitoringu? – rzuciłam.

– Nie było tam wtedy żadnego. Najbliższy znajdował się kilkaset metrów dalej, ale nie zarejestrował w tamtym czasie żadnej grupy mężczyzn. Ci, którzy się przewinęli, zostali zidentyfikowani i przesłuchani. Nie byli tamtej nocy w okolicach Młynówki.

– Czego?

– To stare koryto Odry – wyjaśniła Kliza i machnęła ręką. – Zresztą nieważne.

– Nie ma tam jakichś śluz?

– Są. Po obu stronach.

– Więc…

– Jeśli chłopak wrzucił ciało do wody, z pewnością zatrzymało się na którejś, ale do czasu rozpoczęcia poszukiwań kilkakrotnie je otwierano. Musisz pamiętać, że najpierw traktowali to jako zaginięcie, dopiero potem uznali, że trzeba szukać zwłok.

– Ale ostatecznie wyeliminowali naszego klienta jako podejrzanego?

– Formalnie tak.

– A nieformalnie?

– Wygląda na to, że funkcjonariusz prowadzący, Tomasz Prokocki, obecnie w stopniu podkomisarza, do końca nie był pewien, czy to dobra decyzja.

– Bo?

– Werner wydawał mu się podejrzany. Więcej szczegółów na pewno jest w raporcie, ale nie mam do niego dostępu.

– Jeszcze nie.

Kliza zrozumiała niezbyt zawoalowaną aluzję i skinęła głową. Wiedziałam, że jest w stanie dotrzeć do każdej informacji, o ile da się jej wystarczająco dużo czasu. I o ile nie musi wchodzić przy tym w interakcje z innymi ludźmi.

Mnóstwo czasu zajęło mi sprawienie, że czuła się w moim towarzystwie na tyle komfortowo, by mogła mówić pełnymi zdaniami. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak pokonywała podobne trudności w Kaiserslautern. A może nie pokonywała. Może zamykała się w pokoju, zatracała w nauce i stąd później tak imponujące wyniki akademickie.

Słuchałam jej relacji jeszcze przez dobre pół godziny.

Żaden z dowodów nie wskazywał na Damiana Wernera, więc w końcu uznano, że narzeczony nie miał z tym nic wspólnego. Wydawało się, że dotarcie do tej konkluzji zajęło policji więcej czasu, niżby to wynikało z czystej logiki.

Podzieliłam się tą myślą z Jolą, a ona w odpowiedzi wydęła usta.

– Chyba po prostu byli skrupulatni, przynajmniej jeśli chodziło o niego – zauważyła. – Mnie w każdym razie podejrzane wydaje się coś innego.

– Co?

– Ściągnęli ślady biologiczne z jego ciała i ubrań. Na twarzy miał zresztą też ślady traseologiczne, co pokazuje, jak potraktowali go napastnicy.

Uniosłam brwi.

– Mam na myśli odciski butów.

– Tak, wiem, czym zajmuje się traseologia – odparłam z lekkim uśmiechem i sięgnęłam po prosecco. – Co w tym podejrzanego?

– To, że śledczy nie dopasowali odcisków do śladów z pubu. Mogli stworzyć spójny profil, przy odrobinie szczęścia łącznie ze śladami cheiloskopijnymi i odciskami palców z kufli.

Tym razem nie zająknęła się o tym, że te pierwsze dotyczą czerwieni wargowej.

– Mogli mieć znacznie więcej. Z jakiegoś powodu jednak się nie pofatygowali.

– Ktoś w policji chciał coś ukryć?

– Może.

Przez moment obydwie milczałyśmy. Kelner wciąż przypatrywał się nam, jakby nie był pracownikiem Baltic Pipe, ale służącym w arystokratycznym dworku. Widziałam, że przez to Jola czuje się niekomfortowo, ale nie mogłam nic poradzić. Robert wydawał personelowi polecenia, których nawet ja nie mogłam uchylić.

– Więc dziewczyna znika dziesięć lat temu, a potem nagle pojawia się na koncercie, gdzie przypadkiem jest znajomy Wernera – podsumowałam.

– Nie tyle znajomy, ile najlepszy przyjaciel. Jedyny, z tego co udało mi się ustalić.

– W dodatku w sieci pojawia się zdjęcie, które Werner miał tylko na telefonie.

– Mhm – potwierdziła Kliza.

– I ostatecznie, jak tylko zaczynają grzebać w sprawie, wszystko przepada jak kamień w wodę, razem z kontem tego, który zamieścił fotografie.

Jola skrzywiła się, jakby ta ostatnia uwaga wiązała się dla niej z czymś nieprzyjemnym.

– Gorzej niż kamień – powiedziała. – Bo kamień pod wodą bym namierzyła. A tego Braddy’ego nie jestem w stanie znaleźć.

Był to bodaj pierwszy raz, kiedy usłyszałam z jej ust taką deklarację. Zawsze twierdziła, że jeśli nic w przyrodzie nie ginie, to w internecie tym bardziej. Ślad zostawia każdy, nawet największy wirtuoz w zacieraniu wirtualnych tropów.

Milczałam, czekając, aż rozwinie. Kliza jednak najwyraźniej nie miała takiego zamiaru.

– Mówiłaś, że łatwiej się ukryć na pustyni niż w internecie – odezwałam się. – Musiałaś trafić na jakiś ślad.

– Trafiłam – odparła i westchnęła ciężko. – Google zarchiwizował te wpisy, ale dostałam tylko… powidok obecności Phila Braddy’ego na Facebooku. Sprawdzić mogłam jedynie IP, a to pozwoliło mi ustalić tylko tyle, że używał TOR-a.

The Onion Router. Wielowarstwowa sieć pozwalająca szyfrować ruch w internecie. Dzięki niej przed organami ścigania skutecznie ukrywało się więcej osób niż dżihadystów w afgańskich jaskiniach w okresie prosperity Al-Kaidy.

– Routerów było niepoważnie dużo – ciągnęła Jola. – Większość znajdowała się w Wielkiej Brytanii. I możliwe, że jeden z nich także na komputerze Braddy’ego. Nie ustalę tego teraz.

– Więc przed wrzuceniem zdjęcia zadał sobie trochę trudu – skwitowałam.

– Z pewnością więcej niż przeciętny spotter.

Widziałam błysk w jej oczach i nie dziwiłam się, że sprawa nie pozwoliła jej zasnąć. Na jej miejscu zapewne też całą noc spędziłabym na próbach odkrycia choćby rąbka tajemnicy.

– Okej – rzuciłam, dając do zrozumienia, że wiem wszystko, co mnie interesuje. – Co teraz zamierzasz?

– Pójdę tropem drugiego zdjęcia. Skoro było tylko na smartfonie Wernera, muszę sprawdzić, czy ktoś miał do niego dostęp.

– Może ten przyjaciel?

– Wygląda teraz na głównego podejrzanego – przyznała. – Tym bardziej że przecież był we Wrocławiu. I trafił na zdjęcie na profilu spotted.

– A jednak to on opłacił nasz rachunek.

– Mógł to zrobić tylko po to, żeby podtrzymać pozory.

Zawiesiłam wzrok za oknem i przez moment milczałam. Puste ulice, które za kilka miesięcy wypełnią się nieskończonym strumieniem turystów, działały na mnie kojąco.

– Podstawowe pytanie brzmi: czy to naprawdę może być ona? – mruknęłam.

– Wszystko na to wskazuje.

– Nie miała żadnej zaginionej siostry bliźniaczki? Sobowtóra?

– Ani tego, ani klona czy swojej innej wersji z alternatywnej rzeczywistości.

– W takim razie co się z nią działo przez te wszystkie lata? I dlaczego znikła? – zapytałam, kręcąc głową. – Ktoś przetrzymywał ją wbrew woli?

Jola spojrzała na mnie niepewnie, jakby zastanawiała się, czy te pytania zadaję sobie, czy jej.

– Na zdjęciu z koncertu nie wygląda, jakby ktoś ją do czegokolwiek zmuszał.

– Może to tylko pozory.

– Może – przyznała Kliza. – Ten mężczyzna stojący tyłem z pewnością przyjaźnie nie wygląda.

Możliwości było wiele. Poleciłam Joli jak najszybciej zawęzić ich krąg, po czym wstałam od stolika. Zauważyłam, że Robert podjechał pod Baltic Pipe swoim srebrnym bmw serii 4. Gran coupé wyróżniało się na drodze i trudno było go nie dostrzec – choć i z zamkniętymi oczami wiedziałabym, że to mąż podjechał. Wybiła umówiona pora, a on nigdy się nie spóźniał.

Pożegnałam Klizę, rzucając jeszcze na odchodnym, by zdecydowała się na prosecco na koszt firmy. Potem wsiadłam do samochodu. Pachniało w nim nowością, mimo że auto miało już ponad rok.

Popatrzyłam na Roberta, kiedy ten posłał długie spojrzenie stojącemu przy szybie kelnerowi. Pracownik skinął mu głową, po czym się oddalił.

Mąż odchrząknął.

– Posłuchaj, Kas…

– Nie ma o czym mówić – zapewniłam go. – Co było wczoraj, minęło.

– Jesteś pewna?

Byłam pewna, ale czegoś zupełnie innego. To, co zrobił Robert, będzie miało przemożne konsekwencje. Zniszczy jego życie, a moje zupełnie zmieni, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy.

Uznawszy, że cisza z mojej strony jest wystarczającą odpowiedzią, zawrócił i ruszył w stronę naszej willi na nabrzeżu.

– Jak spotkanie? – zapytał.

– Kliza jest właściwą osobą.

Pokiwał głową w milczeniu, wpatrując się w drogę przed nami. Potem zerknął na mnie w sposób, który znałam aż za dobrze.

– Na Boga, Robert… – jęknęłam. – Nic jej nie powiedziałam. O co mnie podejrzewasz?

Nie odezwał się.

Nieodnaleziona

Подняться наверх