Читать книгу Białe morze - Roy Jacobsen - Страница 10
I
9
ОглавлениеIngrid przygotowała kryjówkę w komórce, do której drzwi zlewały się z boazerią w Sali Południowej, przypominała gniazdo wyścielone puchem. Ponieważ Aleksander mógł już pewnie stawiać kroki, wyprowadzała go po ciemku na dwór, a kiedy siedział w wychodku, czekała i słuchała, jak mówi przez otwarte drzwi. Chodzili na południe przez ogrody, nie odzywając się do siebie, ale słyszała, że on płacze. Wskazywała ręką na niebo i zorzę polarną, na chorobliwe kaskady tęcz o niewłaściwej porze roku, wymawiała nazwy czarnych jak atrament gór na stałym lądzie, uczyła go słów oznaczających wodę, wiatr, śnieg i trawę, której nie było, wodorosty, ryby, kota…
Któregoś wieczoru zabrała go do stodoły, ściągnęła końską derkę ze zmarłego i spytała, kto to jest – wcześniej rozpostarła na nim mundur.
Nie patrząc na skuloną mumię, dwa razy mruknął: „Aleksander”. Spojrzała na niego zdziwiona.
Powiedział: „Sasza”.
Podniosła mundur i spytała, czy byli przyjaciółmi o tym samym imieniu. Energicznie pokiwał głową, trzęsąc się, jakby chciał pokazać zimno, doszła więc do wniosku, że musiał ukraść mundur, aby się ogrzać; w tej samej chwili zrozumiała też, że kłębki wełny drzewnej dawały ciepło i że również one wskazywały, że był niewolnikiem. Spytała, czy jest Rosjaninem. Odpowiedział: „da”, ale dopiero po trzykrotnym powtórzeniu pytania. Spytała, czy był żołnierzem, a on odpowiedział i „tak”, i „nie”, a ona nigdy nie czuła się ładniejsza, więc przestała pytać.
Zdołała go posadzić na tylnej ławce krypy, tkwił tam jak targany lękiem szczur lądowy, podczas gdy ona wiosłowała przez cieśninę między Barrøy a Moroszkową Wyspą i odwiązywała linkę po obu stronach. Pociągnęli sieci za sobą w połyskującym srebrem kilwaterze, wyjęli je i zanieśli do szopy, nie patrząc, co robią. Ale teraz nie było ptaków. A ona próbowała go pocieszać.
Wrócili do domu, rozebrali się nawzajem i umyli, a potem położyli się w Sali Północnej jak mężczyzna i kobieta. Ingrid nawet nie myślała o dzieciństwie, o rodzicach, Barbro, Suzanne, Larsie, o wszystkim, za czym tęskniła, o tym, co sama zakłóciła i zniszczyła, przypominało to uczucie, że niczego jej nie brak.
Mruknęła do belek w suficie, że jutro popłynie do wioski, kupi jedzenie, zdobędzie kota i dowie się, co się stało.
Po ruchu jego ramienia wyczuła, że kiwnął głową.
Spytała, czy zrozumiał, i zdecydowała, że tak.
Powiedziała: „kot” i miauknęła. On powiedział: „koszka”, koniuszkami palców wyczuła jego uśmiech. Kazała mu nie wychodzić z kryjówki, którą dla niego urządziła; bez względu na to, co usłyszy z zewnątrz: strzały czy krzyk, ma leżeć jak martwy od chwili, gdy ona zamknie drzwi, do momentu, gdy znów je otworzy – mogło jej to zająć kilka godzin, najwyżej pół dnia. Powiedział: „spasiba”, „kot” i „kryjówka”.
Kiedy Ingrid podnosiła żagiel i zagłębiała się w gęstą zadymkę, pełna nadziei na uwolnienie Barrøy od trupów i podejrzeń, nadziei, które mógł spełnić jedynie okupant, jeśli uda jej się właściwie rozegrać karty, sądziła, że jest przygotowana.
Jak zwykle zacumowała łódź poniżej składu rybackiego, ruszyła do wioski i zarejestrowała nie tylko niezwykłą ciszę, lecz również to, że jakaś twarda ręka zgarnęła coś istotnego: posterunki, pojazdy, konie; została pustka spowodowana czymś, czego Ingrid nie potrafiła określić.
W sklepie dowiedziała się od Margot, że kilkanaście kilometrów dalej na południe brytyjskie samoloty zatopiły statek transportujący niemieckie wojsko. Mówiono o wielu setkach zabitych, może nawet tysiącach.
Ingrid powiedziała na to:
– Tak?
Tak, tak, Margot wiedziała o tym od syna, który dostarczał towary do fortu na północy wyspy.
– Z żołnierzami? – spytała Ingrid.
– Tak mówią.
– Z Niemcami?
Margot potwierdziła i na jej twarzy odmalowała się podejrzliwość, zaczęła badawczo przyglądać się Ingrid, a Ingrid nie była już na nic przygotowana; spytała, czy baza wojskowa za szkołą jest opuszczona. Margot odparła, że większość żołnierzy przeniosła się do fortu, tam znajduje się radio, obóz jeniecki i stanowiska dział, ale komendant jest dziś tutaj.
Ingrid zamrugała, rozejrzała się, na szczęście przyszło jej do głowy, by spytać, czy Jenny i Hanna, matka i córka, z którymi soliła śledzie, odkąd była młodą dziewczyną, i które mieszkały w szarej chacie na północ od fabryki konserw, ciągle mają koty.
Margot odparła, że chyba nie mają nic innego.
Lecz kiedy Ingrid wyszła ze sklepu, napotkała w swej niepewnej misji przeszkodę; ruszyła drogą pod górę do koszar za szkołą, ale zatrzymał ją samotny strażnik w mundurze. Oświadczyła, że musi rozmawiać z dyżurnym. Strażnik nie chciał jej przepuścić i łamanym norweskim oznajmił, że to niemożliwe.
Ingrid powiedziała: „Tote, Tote”, dwa razy pokazując mu palce u rąk.
Zapalił papierosa, podszedł blisko i wykonał kilka groźnych gestów, po czym zasypał ją lawiną natrętnych pytań, z których nie zrozumiała ani słowa.
Powtórzyła swoje: „Tote, Tote” słowami i ruchem palców.
Strażnik westchnął, zerkając na barak w drugim końcu otwartego placu, wreszcie burknął: „Chodź” i zapędził ją do jakiegoś biura, gdzie o mało nie udusiła się z gorąca i gdzie za szańcem z wielkiego biurka siedział łysy oficer w średnim wieku, z jasnymi wąsami, różową blizną przecinającą twarz i wielkimi naiwnymi oczami, który usiłował wsadzić za dużą łyżkę w gotowane kurze jajo, z przejęciem mówiąc coś do słuchawki telefonu.
Podniósł głowę, popatrzył na Ingrid i z irytacją wskazał jej krzesło.
Usiadła i zafascynowana wpatrywała się w łyżkę wystającą z owłosionej zaciśniętej pięści, przypominała znak nawigacyjny; oficer dalej mówił do słuchawki, żołnierz natomiast skorzystał z okazji i się ulotnił.
Wreszcie oficer odłożył słuchawkę i przełożył łyżkę do drugiej ręki. Ingrid powtórzyła: „Tote, Tote”, również tym razem pomagając sobie palcami, wyjaśniła, gdzie mieszka, i dodała, że potrzebuje pomocy. Wydawało się, że zrozumiał, o czym ona mówi, pokręcił głową, jakby chciał się pozbyć czegoś nieprzyjemnego, powiedział: „Jawohl” i że spadła na nich katastrofa: „eine riesige Katastrophe. Die Leichen sind überall auf den Inseln”.
Ingrid znów odniosła wrażenie, że szuka czegoś, co nie istnieje. Poczuła chłód na skórze i spytała, czy może odejść. Niemiec zamrugał.
– Selbstverständlich, ich hab’ Sie nicht eingeladen.
Wyszła na mróz i ruszyła w kierunku łodzi, ale przy fabryce konserw gwałtownie skręciła na północ i weszła do ciepłej, szarej jak popiół kuchni Hanny i Jenny, przywitała się i powiedziała, że podobno mają kocięta.
Hanna potwierdziła i zaproponowała Ingrid, żeby usiadła i trochę się uspokoiła, bo nie wygląda najlepiej. Ingrid roześmiała się krótko i spytała, jak wobec tego wygląda. Zrozumiała, że tutaj też nie może niczego wyjawić, że nie może im ufać, osobom, które znała przez całe życie, jak gdyby były z zupełnie innej wyspy. Hanna, wpatrując się w swoją robótkę na drutach, zapytała, czy Ingrid nie czuje się na Barrøy samotna.
Ingrid przytaknęła i dodała, że właśnie dlatego chce wziąć kota.
A nie wolałaby trochę pomieszkać u nich, do czasu aż Barbro wróci?
Teraz Hanna znów patrzyła prosto na nią.
Ingrid odparła, że nie ma pewności, czy Barbro wróci.
Hanna zrobiła powątpiewającą minę, ale przywołała Jenny z sąsiedniego pokoju.
Usłyszały jej głos i trzaśnięcie drzwiami. To był wysprzątany, wyszorowany, czysty dom, otwarty popielnik, ogień buzujący pod kotłem z praniem. Hanna wyjaśniła, że zatrzymały tego kociaka, bo ma szachownicę na grzbiecie, i spytała, czy Ingrid nie jest głodna.
Ingrid odparła, że nie chce nikomu odbierać jedzenia.
Jenny przyniosła kociaka w koszyku nakrytym kawałkiem sieci na śledzie, żeby z niego nie uciekł, ale mógł wystawić łapę przez oczka. Ingrid wzięła ją w palce i zapytała, jak kotu na imię.
– Jak chcesz – odpowiedziała Jenny, po czym i ona zaczęła się jej badawczo przyglądać, zaraz też spytała, czy Ingrid zostanie u nich kilka dni.
Ingrid z uśmiechem odmówiła i wyszła. Pospieszyła z powrotem do sklepu, jakby mimo wszystko istniała jakaś nadzieja, jakiś człowiek, w każdym razie musiała zrobić zakupy – i na tym się skończyło. Przypomniała sobie jeszcze tylko, że chce wykupić zegar, czy Margot zgodzi się przyjąć na razie kartki zamiast pieniędzy?
– Możesz go sobie zabrać, i tak jest zepsuty.
Przyniosła zegar z magazynu, uprzednio owinąwszy ciężarki ręcznikiem, zapakowała go w workowe płótno, potem włożyła do skrzynki z zakupami, a Ingrid wyszła stamtąd, czując podwójną ulgę przypominającą mdłości. Wsiadła do færinga, kosz z kotem umieściła na tylnej ławeczce jak na tronie między dwoma kamieniami do obciążania sieci, żeby mieć na niego oko podczas powrotnej przeprawy.
Wiatr ciągle wiał z południowego zachodu, musiała wiosłować, na pierwszym odcinku pod fale, morze nigdy nie było bardziej rozhuśtane, a dzień krótszy. Wiosłowała za szybko, zmęczyła się i spociła, poruszała rękami jeszcze szybciej, a fale zalewały łódź. W zaciszu pod osłoną Wydrzej Wysepki musiała wybrać wodę z łodzi i prąd ponownie zniósł ją na północ. Znów wiosłowała za szybko – opryskiwany wodą kot miauczał głośno – i slip na Barrøy znalazła, orientując się po falach, zmniejszających się coraz bardziej, w miarę jak zbliżała się do wyspy, a wtedy już się ściemniło.
Z koszem w ręku wbiegła pod górę, pozapalała lampy w kuchni i w paradnej, napaliła w piecu, dopiero wtedy poszła na poddasze, wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do komórki, trzymając przed sobą kota jak tarczę.
Aleksander, powalony nagłym wtargnięciem światła, opadł jak worek. Ingrid stała, nic nie mówiąc. Wyciągnął ręce po kota, powiedział: „koszka” i uśmiechnął się, pocierając nosem o maleńki koci nosek.
Ingrid spytała, czy jest Niemcem, deutsch…
Nie zrozumiał.
Zaczęła krzyczeć, że to transport żołnierzy niemieckich został zbombardowany, zauważyła, że zdjął bandaż z jednej ręki, musiał użyć zębów, w każdym razie skóra się odradzała, paznokcie przypominały maleńkie różowe muszelki.
Krzyczała coś, czego sama nie rozumiała, w końcu zbiegła na dół, wypadła z domu i wciągnęła łódź do szopy, wniosła skrzynkę z zakupami i usiadła w kuchni, żeby rozgorączkowanymi dłońmi zrobić jeden rządek sieci, zawiesiła ją w otworze w suficie. Kot wspiął się po siatce kilka stóp do góry i zawisł na pazurze, potem zlazł, usiadł i miaucząc, uderzał w siatkę łapkami, a Aleksander uśmiechnął się do niej pytająco – czy naprawdę miał na imię Aleksander?
Ingrid weszła na piętro i spuściła siatkę, kot wbił w nią pazury, wciągnęła go na górę, rozejrzał się po Sali Północnej, zniosła go z powrotem do kuchni, znów weszła na górę i powtórzyła ćwiczenie. Aleksander z uznaniem klasnął bezgłośnie, gdy kot wreszcie pojął, że dostał drabinę.
Ingrid oświadczyła, że będzie miał na imię Koszka.
Aleksander ją poprawił, dwukrotnie powtórzył to słowo, a gdy wreszcie udało jej się prawidłowo je wymówić, dwa razy powiedział: „Tak, tak”.
Ale Ingrid się nie uśmiechała.
Zapytała, czy jest Niemcem, czy Rosjaninem.
Objął ją, a jej przed oczami znów stanęło małe jajko i za duża łyżka, zaczęła krzyczeć i walić w niego pięściami. Przewrócił ją na ławę i usiadł na niej, mówiąc coś w języku zupełnie nieprzypominającym niemieckiego. Potem zaczął śpiewać piosenkę dla dzieci, która też nie brzmiała jak niemiecka, położył się przy niej i oddychał jej prosto do ucha, aż w końcu ich oddechy się wyrównały i żadne już nic nie mówiło.
Ingrid wbiła palce w krótkie czarne włosy, wąchała, nie czując żadnego innego zapachu oprócz mydła, pocałowała go i poleciła, żeby przyniósł drewno, bo ona nie ma siły, jest martwa, czy on rozumie, co znaczy martwa?
Uśmiechnął się, wciągnął koszulę, wyszedł, wrócił z drewnem i torfem, jakby był stąd, i rozpalił w piecu, jakby był stąd, bez względu na to, kim był naprawdę, a potem stał i patrzył na nią, jaśniejący wspaniały posąg młodego mężczyzny, tak piękny, że Ingrid musiała odwrócić wzrok.
Później powiedział coś, co uznała za pytanie. Skinęła głową.
Zaczął szykować jedzenie, nucąc tę samą piosenkę dla dzieci, zagniótł ciasto i rozwałkował je na krążki wielkości talerza, umieścił na nich kawałki zimnej gotowanej ryby i masło, po złożeniu poukładał jak grube ciastka na blasze, którą wsunął do pieca.
Położył się przy Ingrid i pozwolił, by robiła z nim, co chciała, a po kuchni roznosił się obcy zapach.
Zjedli w milczeniu, a potem poszli na górę i spali ze sobą aż do chwili, gdy pierwszy poryw sztormu uderzył w południową ścianę.
Ingrid przez łzy stwierdziła, że teraz nie muszą wstawać, bo nikt nie przypłynie.
Spali i leżeli przez cały następny dzień i przez kolejną noc, słuchali wiatru, wstawali, żeby coś zjeść i pobawić się z kotem, sztorm zmusił ich do krzyku również wtedy, gdy należało mówić szeptem.
Kiedy pogoda się uspokoiła, Ingrid spytała go, czy umie naprawić zegar.
Odparł, że tak, i spytał, czy ma narzędzia.
Powiedziała, że już mu je pokazywała, nie pamięta?
Spojrzał na nią zdziwiony.
Powtórzyła: „narzędzia” i wyjaśniła, gdzie są. Z zapałem i śmiechem pokiwał głową, owinął się kołdrą, zszedł na dół i nie wracał.
Wtedy wstała również Ingrid i zeszła sprawdzić, co on robi. Stał nagi w kuchni z kołdrą wokół stóp i wieszał zegar na gwoździu wbitym w zachodnią ścianę, pociągnął ciężarki na łańcuchach i znieruchomiał, dopóki przez cichnący wiatr nie przedarło się tykanie. Wskazówki pokazywały za piętnaście dziewiąta, ale była noc. Odwrócił się z taką miną, jakby chciał spytać, na którą ma je ustawić. Ingrid powiedziała, że mają zostać tak, jak są. Potem wrócili na górę i nikt nie przypłynął.