Читать книгу Białe morze - Roy Jacobsen - Страница 3

I
2

Оглавление

W kuchni się ociepliło. Ingrid zdjęła połowę ubrań, zmełła kawę i postawiła dzbanek na ogniu, poukładała zakupy w spiżarce. Przyniosła więcej opału i zobaczyła, że kawa jest już gotowa. Zdjęła resztę wierzchniej odzieży i napiła się kawy, siedząc na własnym krześle przy otwieranym oknie, wpatrzona w cienie na zachodzie, w Moroszkową Wyspę, Leśną Wyspę, Szkiery Maskonurów i w krawędź morza, uśpioną gdzieś w głębi tego dnia, którego i tak miało nie być. Wciąż nic nie jadła. Rozejrzała się za jakimś miejscem, od którego mogłaby zacząć: pod piecem czy pod stołem, w kącie od strony spiżarki?

Wstała i wyciągnęła na środek skrzynkę z torfem, potem zaczęła rwać gazety na kawałki, z których ugniatała niewielkie kule i układała je na podłodze jedne na drugich, tak jak się buduje latarnię ze śnieżek. Kule się rozsypały. Ułożyła je na powrót, kule z gazety, którą kiedyś prenumerowała, wtedy gdy Barrøy stanowiła społeczność, kiedy byli tu ludzie, zwierzęta i latarnia morska, kiedy były niepogoda i upór, praca, lato, zima i bogactwo. Podparła kule patykami i kawałkami torfu, żeby zrobić ognisko – nigdy wcześniej taka myśl nie przyszła nikomu do głowy: spalić dom na wyspie; we wschodniej części Barrøy były ruiny, ale bez śladów pogorzeliska. Nagle przestała mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że ludzie, którzy opuścili Karvika, zrobili to dobrowolnie, nie z powodu żadnej katastrofy; po prostu mieli dość, przejrzeli się w lustrze, spakowali i wyjechali, tej myśli nie dało się wytrzymać.

Chwyciła lampę i weszła na górę do Sali Północnej, później do Południowej, zajrzała do izdebki Barbro położonej od wschodu, do własnego dziecinnego pokoju z rozsuwanym łóżkiem, nocnikiem, nocną szafką i wyblakłymi rysunkami z czasów szkolnych, których nie widziała, odkąd była tu we wrześniu, żeby wykopać ziemniaki. Dom zmalał, drzwi zrobiły się niższe, okna węższe; kiedyś w tych ścianach zapach ludzi tkwił jak farba, teraz czuć było jedynie ciężką, mokrą ziemią. Ingrid przeciągnęła końcem palca po kroplach wilgoci i usiadła na łóżku rodziców, tym, w którym umarła matka.

„Niech Lars przejmie Barrøy – takie były jej ostatnie słowa – a ty wyjedź, jesteś młoda i mądra, odwróć się plecami do morza, naucz się czegoś ode mnie…”

„Nie”, zaprotestowała Ingrid.

„Nie jesteś dostatecznie silna”.

„Właśnie że jestem”, oświadczyła Ingrid umierającej matce.

A wiosną następnego roku Lars nie wrócił z Lofotów, znalazł tam miłość, tak napisał, i został z łodzią, ze sprzętem i z załogą na kolejne lata, również po wybuchu wojny. Ingrid i Barbro z każdym wstającym słońcem i z każdym szalejącym sztormem, z każdym zwierzęciem, które zarzynały, i z każdym uzbieranym, a niesprzedanym workiem puchu stawały się coraz bardziej samotne; dwie kobiety, jedna młoda, druga w średnim wieku, na wyspie, czekające na listy od Larsa, na starannie wykaligrafowane, równe zdania, do których pewnego dnia dołączyły zielone bazgroły, podpis Hansa, trzyletniego synka Larsa, najdłuższe trzy lata w życiu Ingrid. Teraz wojna trwała już od czterech lat, a Hansowi urodził się brat, Martin – wraz z nim pojawiły się kolejne gryzmoły przeznaczone dla ciotki i babki, które nie odpisywały, bo jedna była zbyt dumna, a druga nie umiała pisać.


Ingrid poszła do Sali Północnej i zdecydowała, że będzie spała właśnie tu, gdzie ciepło z kuchni mogło się wznosić przez klapę w podłodze. Wytrzepała kołdry, pościeliła łóżko i znów zeszła na dół, napiła się wystygłej kawy, jeszcze raz przeczytała list od Barbro, potem go zmięła i dorzuciła do stosu na podłodze.

Ale nie podpaliła.

Weszła do izby paradnej, żeby dorzucić do pieca, i zobaczyła, że drzwi do alkierza dziadka są uchylone. Położyła dłoń na klamce i już chciała je zamknąć, lecz przecież zrobiła to zaledwie przed chwilą, zamknęła te drzwi, a one znów się otworzyły, chociaż panowała cisza, żadnego przeciągu w domu.

Usłyszała jakiś trzask, potem odległy, przeciągły grzmot gdzieś w brzuchu świata, cofnęła się wtedy do kuchni i stanęła nieruchomo. Stała tak zbyt długo, w końcu znów podeszła do drzwi izdebki i gwałtownie je otworzyła, wściekła na siebie, że nie zrobiła tak od razu, bo teraz ten ktoś mógł już zniknąć.

Ale w alkierzu nie było żadnego zapachu, żadnych szurających kroków, mamroczących głosów czy odgłosów kota, tylko słaby szum, taki sam w środku, jak na zewnątrz. Zdjęła lampę ze ściany w paradnej izbie, weszła z nią do izdebki i upewniła się ponad wszelką wątpliwość, że nikogo tam nie ma, ani w łóżku, ani pod łóżkiem, w narożnej szafce czy w skrzyni, którą otworzyła i zamknęła, po czym usiadła na wieku, a cisza wwiercała się w jej uszy tak mocno, że musiał się z niej wydobyć krzyk.

Później cisza była już całkowita.

Ingrid ubrała się i wyszła na padający śnieg. Stanęła, przyglądając się zabudowaniom, stodole, przystani i szopie na łodzie nad morzem, nagle zdumiona wszystkim tym, co trzymało ją na wyspie, a co w zasadzie było niczym. Jeśli wiatr się nie odwróci, wkrótce śnieg zmieni się w deszcz, wyspa zbrunatnieje jak liszaj, a morze zszarzeje.

Ruszyła na południe przez ogrody, unikając furtek, przełaziła przez murki jak wtedy, gdy była dzieckiem. Ale nim nie była. Szła dalej na południowy kraniec, tam zatrzymała się wpatrzona w szczątki latarni morskiej, którą razem z Barbro wysadziły resztkami ojcowego dynamitu, kiedy wybuchła wojna, w potłuczone szkło w jaskrawych kolorach, w płaty wodorostów zwisające niczym czarne włosy z powykręcanych żelaznych belek pokrytych rdzą; zbiornik na naftę przypominał spaloną różę. Przysiadła na pniu drzewa, który kiedyś znaleźli wyrzucony na brzeg i umocowali śrubami oraz linami, żeby morze nie zabrało im z powrotem tego niesamowitego, białego jak kość olbrzyma; sądzili, że pewnego dnia będzie coś wart, może nawet fortunę, a już od trzech dziesięcioleci służył jako ławka ludziom, którzy nigdy nie siadali.

A ona nie była już dzieckiem.

Zaczekała, aż zacznie marznąć, po czym przeszła na północ wzdłuż skał na zachodzie, nie widząc żadnych śladów i nie słysząc nic oprócz głuchego jęku morza, minęła urwisko skalne z nowym pomostem i trzema szopami – co najmniej o jeden budynek za dużo; zrozumiała, że gdyby rano obudziła Nelly i pozwoliła sobie usłyszeć głos, zobaczyć jej uśmiech, to ciągle byłaby w składzie rybackim i wyrywała kręgosłupy martwym dorszom, a myśli wznosiłyby się i opadały.


Ingrid stała w budynku nowej przystani i upinała mokre włosy w węzły, które zaraz się rozsypywały, powtarzała tę czynność, zastanawiając się, dlaczego wciąż nie jest głodna. Odkryła dziurę w rękawie swetra i nie mogła sobie przypomnieć, skąd się ta dziura wzięła. W podłużnej puszce na stole leżały drewniane pływaki do sieci, posegregowane według wielkości. Sięgnęła po największy i zaczęła obracać go w palcach; zauważyła ślady zębów Larsa, który jako dziecko gryzł wszystko, co wpadło mu w ręce. Pod paznokciami wciąż miała zakrzepłą rybią krew. Dziura w swetrze powstała, gdy Ingrid rano znosiła walizkę i zahaczyła o gwóźdź na schodach. Na półce nad roboczym stołem znajdowały się szpulki nici przeróżnych rozmiarów, noże, osełki, haczyki, korki… i czółenka rybackie, czółenka Barbro.

Ingrid wysunęła stołek, usiadła przed żelaznym haczykiem pod oknem, namotała nić i zaczęła wiązać sieci. Godzinę później miała już piętnaście rzędów o szerokości trzech sążni. W chłodnym powietrzu ręce zmiękły, wyładniały. Poczuła się przeraźliwie głodna, wyszła w mrok nocy i wróciła do domu; pomyliła się co do pogody, wilgoć zmieniła się w śnieg, lekki i suchy jak sadza, a ona już się nie bała.

Białe morze

Подняться наверх