Читать книгу Białe morze - Roy Jacobsen - Страница 7

I
6

Оглавление

Ingrid uklękła i potrząsnęła mężczyzną. Nie zareagował. W rozdarciu nogawki spodni wysoko na prawym udzie ziała głęboka rana, jej nabrzmiałe brzegi wyglądały jak grube, sine wargi. Ingrid przycisnęła do nich palce, ujrzała żywą krew i usłyszała odległy jęk. Jedna ręka wyglądała jak spalona w ognisku, ale większość palców się zachowała, u drugiej, również poczerniałej, brakowało paznokci.

Ingrid wycisnęła z munduru kilka kropli i spróbowała ich. To nie była słona woda, na wyspie musiała zatem znajdować się obca łódź, przypuszczalnie w jedynym miejscu, w którym nie szukała – przy ruinach w Karvika. Zawsze bała się ruin w Karvika.

Udało jej się posadzić rannego, przykucnęła i obejmując go od tyłu, zacisnęła ręce na jego piersi, zauważyła przy tym, że jest zaskakująco lekki, pociągnęła go do drzwi stodoły, odryglowała je i przez ogród zawlokła mężczyznę do kuchni, tam udało jej się umieścić go na ławie i okryć kocami.

Sięgnęła po czerpak przy wiadrze, podparła mężczyznę i zwilżyła mu spierzchnięte wargi. Rzucał się z jękiem. Wcisnęła mu pod głowę poduszkę, potem przyniosła lejek i wlewała w niego wodę, aż mu się ulało i podniósł osmalone powieki, próbując bronić się rękami.

Podsunęła czerpak pod oszalałe oczy.

Skinął głową, wypił kilka kropli, zakasłał i uniósł okaleczone dłonie, jakby chciał im się przyjrzeć, a jednocześnie je pokazać – jej albo Bogu. Łzy spływały po twarzy z czarnych oczodołów czarnymi jak sadza strumykami, które w gładkich młodych rysach nie potrafiły odnaleźć łożyska, przez co mężczyzna wyglądał tak, jakby nigdy nie był człowiekiem i nigdy nie mógł się nim stać.

Ingrid ujęła tę rękę, w której brakowało jedynie paznokci, i siedziała, trzymając ją tak, wpatrzona przed siebie, aż w pewnej chwili zarejestrowała błagalne drżenie, jakby szykował się na śmierć. Zaczęła wtedy szarpać bezwładnym ciałem, krzycząc: „Nie, nie!”, sięgnęła po czerpak i wmusiła w niego więcej wody, znów wywołując odruch wymiotny, który go niszczył, hańbił, zmieniał w jęczące niemowlę, a smród roznoszący się po nagrzanej kuchni stał się w końcu nieznośny.

Wstała i poszła do spiżarni, stanęła sztywno przed rzędem półek z konserwami i dżemami, wreszcie sięgnęła po słoik galaretki porzeczkowej i rozpuściła jego zawartość w kubku gorącej wody, a potem, oddychając przez usta, zaczęła wmuszać w mężczyznę tę rzadką czerwoną zupę. Kasłał, pluł, musiał przełykać, żeby się nie zachłysnąć, pociągnął kilka łyków, znów je zwrócił, ale przyjmował kolejne maleńkie porcje, Ingrid liczyła, ile udało mu się zatrzymać w sobie, zanim zemdlał.

Postawiła kubek na stole i wytarła twarz swetrem, usłyszała podwójny szloch, swój własny, a potem głośno powiedziała do ścian, że to się nie dzieje naprawdę, po czym upewniwszy się jeszcze raz, że on oddycha, wyszła na zadymkę i zaczęła wpatrywać się w ciemność.

Tylko po to, by przyznać, że innego wyjścia nie ma.

Zeszła na slip i spuściła krypę na wodę, za północnym cyplem wiatr powiał jej w twarz, musiała więc schować się za skałami Barrøy, przedarła się przez spienione bałwany na południe do sieci i wreszcie wiatr przyniósł odgłosy ptaków krążących nad Moroszkową Wyspą.

Z wielkim wysiłkiem pokonała cieśninę, wyskoczyła na brzeg, łódź kołysała się na wodzie, uderzając o kamienie. Ingrid owinęła cumę wokół nadgarstka, chwyciła wiosło i zaczęła nim wywijać dookoła, rozganiając rozwrzeszczane stado. Zwłoki objawiły się z sinoczarną jamą w miejscu twarzy i brzuchem otwartym aż do kręgosłupa jak u wypatroszonego dorsza, z obgryzionymi kośćmi dłoni i nogami przypominającymi spalone drewno. Ingrid wrzuciła wiosła z powrotem do łodzi, udało jej się odczepić trupa od haka i przesunąć w pas wodorostów, ale nie na pokład. Obwiązała więc cumą jego udo, wskoczyła do krypy i pociągnęła go za sobą przez chmarę ptaków, coraz bardziej dziko nurkujących nad kilwaterem. Ale teraz płynęła z wiatrem, więc poszło szybko i pod osłoną nowej przystani mogła odwiązać cumę od dziobu, wejść na keję, przymocować linę do haka dźwigu i wyciągnąć mężczyznę nad lustro wody, wisiał jak na szubienicy.

Orzeł z białą głową przysiadł obok niej na kei niczym zwierzę domowe, zamierzyła się na niego nogą, odsunął się, lekko kołysząc, jeszcze raz go kopnęła z krzykiem, ale wtedy korba wysunęła jej się z ręki, uchwyciła ją jednak i umocowała, złapała tyczkę i zaczęła jak szalona wymierzać ciosy wielkiemu ptakowi, który leniwie odszedł na bok. Podbiegła z powrotem do dźwigu i kręcąc korbą, podciągnęła trupa do samej góry, przeniosła go na kamienny pomost, otworzyła drzwi przystani, wciągnęła zwłoki do środka i odkryła, że jedna nogawka spodni jest pusta.

Zamknęła drzwi, krzyknęła na ptaki, które skrzecząc, obsiadły pomost, dźwig i dach, weszła do krypy i powiosłowała z powrotem do szopy na łodzie, dopiero tam zorientowała się, że płacze, i to już od wyjścia z domu.

Wytarła twarz przemoczonym na wskroś swetrem i ruszyła pod górę, znów zagłębiła się w smród wypełniający jej kuchnię jak intensywny swąd i zobaczyła, że kubek z galaretką porzeczkową jest pusty.

Zerwała z siebie sweter, zawiązała chustkę tak, żeby zasłaniała jej twarz, odsunęła koce i zaczęła rozbierać mężczyznę.

Pod mundurem te same brązowe łachmany, kłębki wełny drzewnej i nieokreślonej szarej masy, podobnej do rozpadającego się papieru. Ściągała to z niego jak skórę złuszczającą się ze spalonych na słońcu pleców, materiał, sadzę, pleśń, a to, co ściągnęła, ciskała w ogień, o mało nie zaduszając płomieni. Dołożyła więcej drewna, temperatura zaczęła rosnąć, a on zanosił się krzykiem niepodobnym do krzyku człowieka.

Musiała zwymiotować, żeby móc kontynuować pracę.

Gdy wreszcie leżał przed nią nagi, czarno-różowo-żółto-sino-zielony jak zwęglona mapa świata, nalała ciepłej wody do miski i zaczęła obmywać te fragmenty jego ciała, na których nie było ran; z jękiem usiłował ją odepchnąć, w końcu musiała na nim usiąść, żeby zdjąć z niego coś, czego nie umiała określić, nie wiedziała, czy to bielizna, czy spalona skóra. Znów zemdlał, znieruchomiał jak martwy, ale oddychał.

Kiedy skończyła, wrzuciła resztę łachmanów do pieca, po czym poszła na górę do Sali Południowej, przyniosła stamtąd kołdrę i nową rybacką derkę, derkę rozłożyła pod nim, a kołdrę na nim, potem otworzyła okno i drzwi, nastawiła na ogniu napełnione wodą wszystkie garnki i rondle, jakie tylko miała, napaliła mocniej niż kiedykolwiek w dzień pieczenia chleba, stale upewniając się, czy jego sen nie jest przypadkiem śmiercią.

Potem zerwała z siebie własne ubranie i także wrzuciła w ogień, umyła się gorączkowo, przebrała w suche rzeczy, ale smród wciąż był tak samo wstrętny.

Ściągnęła kołdrę z mężczyzny i od nowa zaczęła go myć. Rozcierała cienką skórę, w niektórych miejscach gładką i białą jak brzuch dorsza, potem przyniosła talk, maść na oparzenia i igłę z nitką, igłę rozgrzała w płomieniu świecy i wzięła się do zszywania jamy ziejącej na jego udzie. Przez wątłe ciało przetaczały się fale, ale puls wciąż nie znikał, był regularny, a jęki rozlegały się, dopóki Ingrid nie odłożyła igły i nie opatrzyła rany.

Pozamykała okna, przeszła do paradnej izby i przejrzała się w lustrze wiszącym nad komodą. Cmoknęła sztywnymi, pozbawionymi czucia wargami, potem wróciła do kuchni i siedziała, patrząc na zmianę to na niego, to na własne dłonie – były opuchnięte i rozmiękłe od wilgoci i mrozu, ale nie drżały; kiedy znów otworzyła oczy, leżała skulona na podłodze przy piecu, który wystygł, w kuchni bez światła, a na zewnątrz panowała cisza.


Przetoczyła się na plecy i dalej wsłuchiwała się w oddechy na ławie, spokojne i równe, za szybą była czarna noc.

Podniosła się, jakby była tu obca, ściągnęła z mężczyzny kołdrę, przyjrzała mu się, znów go okryła, napaliła w piecu, ubrała się i poszła szukać łodzi, którą musieli przypłynąć; znalazła ją tam, gdzie – jak wiedziała – powinna się znajdować, na niskim występie skalnym w Karvika, owalną brudnobiałą łajbę z desek i metalowych cylindrów, bardziej tratwę niż łódź, przypuszczalnie widoczną przez lornetkę z głównej wyspy, w każdym razie w dziennym świetle i przy dobrej pogodzie. Teraz było ciemno, ale bezchmurnie, nie mogła więc jej spalić, nie dała też rady zaciągnąć jej za występ skalny i tam ukryć.

Usiadła.

Pogoda się uspokoiła. Żadnego ptaka. Ingrid podniosła się i dostrzegła zatyczki w dnie zbiorników. Udało jej się je poluzować, więc spuściła łódź z powrotem na morze, wypełniła ją kamieniami, wypchnęła nogami, a potem patrzyła, jak powoli napełnia się wodą i tonie niczym biały cień, w końcu na powierzchni odbijały się tylko słabe gwiazdy, a ona nie mogła już poruszyć palcami, bo zapomniała o zabraniu rękawic.

Po powrocie do domu jeszcze raz rozebrała się do naga i sprawdziła każdy kawałeczek ciała, jakby szukała pcheł, potem wyszorowała się, aż skóra jej się zaczerwieniła, było jej zarazem zimno i gorąco, później poszła do paradnej i zapatrzyła się w lustro, twarz miała suchą, a ciało mokre.

Wytarła się, nastawiła ziemniaki i rybę, jedno i drugie rozgotowała, zrobiła z tego papkę, do której dodała jeszcze rybie wątroby, i usiadła, żeby go nakarmić.

Spał.

Dotknęła dłonią rany.

Otworzył osmalone powieki i patrzył na nią źrenicami wyglądającymi jak meduzy w czarnym morzu. Pokazała mu łyżkę, kiwnął głową, otworzył usta, wziął łyżkę do ust i ssał, zdołał przełknąć. Ingrid podała mu kolejną porcję i jeszcze jedną, a także galaretkę porzeczkową rozpuszczoną w ciepłej wodzie; kasłał i pił, dostał więcej, ale zemdlał z łykiem galaretki w ustach, wytarła mu twarz i położyła rękę najpierw na jego czole, potem na szyi, żeby sprawdzić temperaturę i puls, pozwoliła swojej dłoni leżeć tak długo, że zaczęło to przypominać pieszczotę, w końcu przyciągnęła ją do siebie, popatrzyła na nią i dwa razy pogłaskała go po policzku, bo nie zdołała się powstrzymać. Potem dojadła to, co zostało, poszła na górę i położyła się w ubraniu.

Białe morze

Подняться наверх