Читать книгу Białe morze - Roy Jacobsen - Страница 6

I
5

Оглавление

Życie mieszkańca wyspy to szukanie. Ingrid szukała, odkąd się urodziła – jagód, jaj, puchu, ryb, muszli, obciążników do sieci, łupku, owiec, kwiatów, desek, gałęzi… Oczy mieszkańca wyspy szukają bez względu na to, czym zajmują się głowa i ręce, niezaznające spokoju spojrzenie krąży po wyspach i morzu, zahacza o każdą najmniejszą zmianę, rejestruje najdrobniejsze znaki, dostrzega wiosnę jeszcze przed jej przyjściem i śnieg, zanim ten namaluje białymi pociągnięciami rowy i dołki, widzi śmierć zwierząt, zanim umrą, i upadek dzieci, zanim się przewrócą, widzi też niewidzialną rybę w morzu pod rojem białych skrzydeł; wzrok to bijące serce mieszkańca wyspy.

Ale kiedy rano Ingrid wyszła z domu i stwierdziła, że również tego dnia pogoda nie pozwoli jej wyprawić się do wsi, ogarnęło ją wrażenie, że szuka czegoś, co nie da się znaleźć, nieważne, jak długo i z jakim wysiłkiem będzie tego wypatrywać; przypominało to uczucie popełnienia błędu, zanim jeszcze się go zrobi, i tylko te same rozdarte dywany z chmur przesuwały się po niebie, tu i ówdzie przepuszczając ukośne strugi deszczu nad niespokojnym morzem, nigdzie ani śladu życia.

Ruszyła na południe wzdłuż plaż na wschodzie, nie znalazła ani foki, ani ubrań, za to wypełnił ją rosnący niepokój, który kazał jej mówić głośno do siebie, bo człowiek prędzej czy później musi usłyszeć głos, choćby własny, wie o tym każdy wyspiarz. Powiedziała więc, że powinna wreszcie załatwić sobie tego kota, i drgnęła, słysząc ów obcy dźwięk, powtarzała to zdanie, aż stało się trywialne i zaczęło nieść pociechę, lecz zaraz uderzyła w nią kolejna fala niepokoju, wrażenie, że zabłądziła na własnej wyspie lub że znajduje się na jakiejś innej albo, co gorsza, że nie jest sama na tej wyspie, na której jest.


Zauważyła, jak szybko foki zostały rozszarpane przez orły, widziała krew na śniegu, przysypaną świeżym puchem i znów wyłaniającą się spod niego jak wyblakłe wspomnienie. Przyspieszyła, zapadła się w zwał wodorostów i natknęła się na kolejne ubrania, postrzępione, brązowe i mokre, z kłębkami wełny drzewnej przywodzącymi na myśl wnętrze szmacianej lalki, ale zniszczone inaczej, jakby należały do innych ludzi, z innymi zwyczajami, z innym życiem. Rozłożyła je na śniegu – trzy kombinezony, kubrak, kurtkę – i próbowała poskładać w całość, tak jak musiały do siebie należeć; wyszedł jej z tego jeden duży człowiek, dwóch mniejszych i została jeszcze jedna część garderoby, pół człowieka, a wszystko to byli mężczyźni.

Zebrała rzeczy do siatki, którą zawsze ze sobą nosiła, i postanowiła spalić je na północnym krańcu wyspy. Były jednak mokre, a w przemarzniętej ziemi nie dało się ich zakopać, powiesiła więc mężczyzn obok tego, który już znajdował się na rusztowaniu, i zdecydowała, że jeszcze raz obejdzie całą wyspę.

W zatoce, w której znalazła pierwsze ubrania, znów zobaczyła orły, białogłowego olbrzyma i tego mniejszego, brązowego. Siedziały na szkierze wystającym z morza, biły skrzydłami, dziobały i drapały, jakby walczyły o zdobycz.

Ale przecież w tym miejscu nigdy nie było żadnego szkieru, czysta żeglowna woda w całej okolicy, głęboka na sto sążni, a poza tym szkier kołysał się na falach.

Wybiegła na cypel, chciała zawrócić po lunetę, ale poślizgnęła się na kamieniu i wtedy dostrzegła jeszcze jeden szkier, tam gdzie wcześniej niczego takiego nie było, również on poruszał się, znikał i się pojawiał, jak unosząca się na falach kłoda, jak grzbiet wieloryba. A nad obydwoma tymi szkierami fruwały skrzeczące chmury rozwścieczonych ptaków, które zbijały się i rozciągały, kiedy ptaki nurkowały w dół, dziobiąc i walcząc w wirze piór i dźwięków, dopóki wszystkiego nie przesłonił powstały nagle gęsty obłok śniegu.

Ingrid osłoniła oczy rękami i zaczęła głośno krzyczeć, czuła ogarniające ją mdłości, serce jej waliło, musiała kucnąć i podeprzeć się rękami, zabrakło jej tchu, bo już zrozumiała, co zobaczyła.

Przyłożyła mokry śnieg do twarzy i ruszyła biegiem do domu. Natknęła się na kolejne ubrania. Dwa kombinezony i spodnie bez góry, szary podarty płaszcz… Zebrała je i poniosła przez ogrody, rozwiesiła na rusztowaniu, a po wejściu do domu zapaliła wszystkie lampy, również te w paradnej.

Dorzuciła do obu pieców i stanęła w ociekającym wodą wierzchnim okryciu, wpatrzona w bezgłową armię na rusztowaniu kołyszącą się na bezgłośnym wietrze, jeden bez nogi, drugi bez ręki, jeden sam tors, dwa wesoło huśtające się płaszcze, ten pierwszy z jedną ręką… Nagle uświadomiła sobie, że właściwie zajęła się tymi ubraniami, ponieważ chodziło o rzeczy osobiste, bez względu na to, jak były obszarpane i bezwartościowe. No ale kłębki wełny drzewnej?

Zeszła do Szopy Szwedów i odszukała lunetę, ciężki rozsuwany cylinder z czegoś, co przypominało lakierowaną czarną skórę, z mosiężnymi obrączkami i dwoma malutkimi pokrętłami; mgliście przypominała sobie, że ojciec nigdy jej nie używał, gdyż – jak twierdził – zniekształcała widzenie. Teraz Ingrid pomyślała, że jej również nie jest potrzebna, przecież sama wiedziała, co zobaczyła.

Odłożyła lunetę, jakby sparzyła ją w palce, i zaczęła zwijać dwie suche sieci, aż palce się schłodziły, potem pociągnęła sieci za sobą przez śnieg, umocowała linę, przewlekając ją przez oczko pierwszej, i patrzyła, jak wzmacniająca górny brzeg sieci linka z korkowymi pływakami zanurza się w falach, przywiązała ostrożnie okrągłe obciążniki z łupku, tak żeby nie rozbiły się o skałę, przyłączyła następną sieć i ją też wciągnęła do wody, dwie sieci, jak zwykle w odległości piętnastu sążni od brzegu, dopiero wtedy oderwała wzrok od pływaków i od morza, popatrzyła na Moroszkową Wyspę i ujrzała pierwszego trupa.

Linka wymsknęła jej się z rąk, więc Ingrid rzuciła się do wody – zdążyła ją chwycić, wyszła na brzeg i zamocowała, potem oparła dłonie o kolana i wyprostowała plecy, cały czas wpatrzona w cieśninę. Ciągle widziała to, co już zobaczyła, to, co dostrzegła już poprzedniego dnia, a mimo wszystko spała jak Nelly.

Otrzepała rękawice jedną o drugą, patrząc na mężczyznę leżącego w połowie na gładkiej skale, z nogami w morzu, jakby ktoś przycumował go do haka.

Ale poziom wody opadał, więc mężczyzna wkrótce miał się znaleźć na suchym lądzie i pozostać na nim aż do chwili, gdy kolejny przypływ porwie go i poniesie dalej, ku chmarze rozwrzeszczanych harpii, które będą nurkować z nieba i rozszarpywać brązową postać.

Ingrid ruszyła na północ w stronę szopy na łodzie i uświadomiła sobie, że już dwukrotnie była w stodole, raz sprawdzić puch, a drugi raz po wełnę – również tam zobaczyła coś, nie rozumiejąc, co to oznacza, poza tym wychodziła z domu już nie wiadomo ile razy, ale nie zaglądała do ogrodu z krzewami owocowymi, nigdy nie zapuszczali się tam zimą, zresztą komu przyszłoby do głowy obchodzenie domu?

Pobiegła obok rusztowania, przez bagno, zawahała się, nim otworzyła drzwi na ganek, weszła do środka i skamieniała we własnym domu, czując krew pulsującą w uszach, potem zaczęła biegać z izby do izby, zatrzymywała się i znów wybiegała, a później obeszła dom i pod świeżym śniegiem zobaczyła ledwie widoczne ślady, jakby ktoś przez ogród i dalej po podjeździe do stodoły ciągnął worek.

Zbliżyła się do drzwi i stwierdziła, że są zaryglowane od środka, okrążyła budynek, weszła do obory i przypomniała sobie, że widziała krople wody na schodach, pomyślała wtedy, że pewnie dach przecieka, wspięła się na stryszek na siano i w słabym świetle dostrzegła parę nóg wystających spod starych owczych skór. Energicznym ruchem odsunęła je na bok i ujrzała mężczyznę w średnim wieku, łysego, z sinoczarnym zarostem na wychudzonej, bladej, jakby pobielonej wapnem twarzy. Mężczyzna był martwy, ktoś jednak zamknął mu oczy i złożył ręce na piersi; zmarły wyglądał tak, jakby się modlił na leżąco.

Weszła głębiej, pod dwoma workami puchu i starą derką dla konia znalazła jeszcze jednego. Ściągnęła z niego to okrycie i zobaczyła, że jest ubrany w takie same brązowe szmaty, wypchane takimi samymi kłębkami wełny drzewnej sterczącej z rękawów i dziur, a na to wszystko ma założony mundur z dystynkcjami i trójkątnymi naszywkami, niemiecki mundur; również ten człowiek miał zapadnięte policzki, był łysy i wychudzony, ale nie miał zarostu, był na to za młody, no i żył.

Białe morze

Подняться наверх