Читать книгу Białe morze - Roy Jacobsen - Страница 11
I
10
ОглавлениеIstnieje wiele sposobów wiosłowania, ale on nie znał żadnego. Z irytacją wywijał wiosłami, rzemieniami i dulkami, a Ingrid, usadowiona na baranicy rozłożonej na rufie, tylko się z niego śmiała. Tłumaczyła, wskazując na szkiery i wyspy, które dawało się dostrzec w mroku. Usiłował się poprawiać, czekał na słowa uznania jak dziecko, a ona go chwaliła, myśląc sobie, że on jest dzieckiem i że z każdym dniem staje się coraz piękniejszy, a to wprost nie do wytrzymania.
Poprosiła, żeby popłynął przez cieśninę do Gęsiej Wyspy i dalej na południe od strony otwartego morza, gdzie fale stawały się coraz większe. Palce Aleksandra okazały się za krótkie, tylko uderzał wiosłami w grzbiety fal. Zamienili się miejscami, Ingrid powiosłowała naokoło wyspy do szczeliny w skale, gdzie był naturalny port, przycumowała łódź do pniaka wyrzuconego przez morze i oświadczyła Aleksandrowi, że chce mu coś pokazać. Brodząc w chrzęszczących, przysypanych śniegiem wodorostach, przeszli na lekko obniżony teren, gdzie mieszkańcy Barrøy swego czasu urządzili nowe pastwisko – stała tam szopa na siano. Ingrid otworzyła drzwi i kazała mu wejść do środka. Usiedli na starym sianie, kurzącym przy dotknięciu, i słuchali morza. Powiedziała, że pogoda się teraz uspokoi, więc prędzej czy później ktoś się zjawi, a wtedy ta szopa musi stać się jego kryjówką, rozumiał to słowo. „To inna wyspa”, dodała, „oni będą mieli ze sobą psy”, i to także zrozumiał.
Słuchali morza.
Położył rękę na jej udzie i przemówił nowym głosem, wyglądało to na zwierzenia albo przestrogi, ożywił się, zaczął gestykulować, objął ją i uścisnął, chcąc coś zilustrować, a Ingrid cieszyła się, że nie zna słów, które pozwoliłyby jej spytać, ile on ma lat. Chwyciła go za okaleczoną dłoń, przycisnęła ją do twarzy i pozwoliła mu mówić. Teraz przypominało to raczej przekonywanie, a ona cieszyła się, że i tego nie rozumie; był bliski odzyskania sił, odnalezienia czegoś, o czym zapomniał, co – jak sądził – zniknęło, a ją ogarnęła nowa słabość, początek mroku, którego, jak wiedziała, nie wytrzyma, życia bez niego.
W powrotnej drodze zmusiła go do wiosłowania, sama usiadła tak, by mogła potajemnie płakać. I tak zauważył. Wciągnął wiosła do łodzi i znieruchomiał. Potem położył jej dłonie na ramionach. Wtuliła policzek w jego rękawicę, ale się nie odwróciła. Milczała. Dryfowali. W końcu znów zaczął wiosłować.
*
Następnego dnia wieczorem wypłynęli ponownie. Ingrid nauczyła go obchodzić się z jukse, przyrządem do łowienia na kilka haczyków, chwytać, wykrwawiać i patroszyć rybę, zmusiła do wpłynięcia w kipiel po stronie otwartego morza i wytłumaczyła, że mokre rękawice też są ciepłe, pokazała, jak płaskodenną łodzią wpłynąć pod falę i jak spod niej uciec, gdy się poczaruje wiosłami. Powiedziała, że to on sam decyduje, czy ma zmarznąć albo nabawić się odmrożeń, a jego włosy były teraz gęstą kruczoczarną matą, w której mogła zanurzyć palce. Tej nocy nie udało jej się zasnąć, w przeciwieństwie do niego – on spał spokojnym, równym snem jak Nelly, co jeszcze bardziej ją wystraszyło.
Wstała i wyjrzała na dwór, morze ze wszystkich stron rozciągało się gładkie jak oliwa.
Wzięła się do pakowania kołder, derek i ubrań, zapełniła kuferek na jedzenie, jakby wyprawiała mężczyznę na lofockie łowiska, potem go obudziła i szeptem kazała mu się ubrać.
Spojrzał na nią zdziwiony.
Przewiozła ich przez cieśninę i dalej do rozpadliny na Gęsiej Wyspie. Poszli na górę i razem leżeli w sianie, aż niebo wzniosło się wysoko. Obiecała, że będzie przypływać co wieczór, dostarczy jedzenie, wodę i siebie, potem się pożegnała, a gdy wreszcie wiosłowała z powrotem, morze poczynało z nią sobie jak nigdy dotąd.
Na Barrøy zabrała się do sprzątania i zacierania śladów po nich obojgu. Przejrzała się w lustrze i pomazała twarz sadzą. Chodziła od jednego okna do drugiego, wyglądała na północ i na wschód, lecz nikt nie przypływał. Zrobiło jej się głupio, więc umyła twarz, posprzątała, pobawiła się z kotem Koszką, ale nie potrafiła położyć się w Sali Północnej. Przyniosła z nowej przystani lunetę i leżąc na łóżku rodziców w Sali Południowej, wpatrywała się przez ów zdradliwy przyrząd w Gęsią Wyspę, niczego nie widząc, a oczy zamknęła dopiero, gdy oślepiła ją noc.
Również następnego dnia rano wyspy wyglądały jak plamy rdzy na gładkim lustrze, poczuła się więc jeszcze głupiej. Powiosłowała na południe i zabrała Aleksandra na morze, żeby fale wyhuśtały go aż do mdłości i żeby mieli się z czego śmiać. Wysadziła go na brzeg, zaczekała, aż odzyska równowagę, i znów wypłynęli. Łowili ryby i oprawili połów, Ingrid odwiozła go na ląd, powiosłowała do domu, ale zawróciła, przycumowała do pnia i leżała z Aleksandrem w szopie aż do zapadnięcia ciemności. I chociaż nowy wiatr był jedynie lekką bryzą, zdecydowała, że morze jest zbyt niespokojne, i została tam do świtu, aż wstał jeszcze jeden dzień, dopiero wtedy, płynąc wśród zadymki i marznącego deszczu, po raz drugi wróciła do wyziębionego domu, na którego oswojenie musiała poświęcić ten dzień już do końca, na szczęście kosztowało ją to wszystkie siły, jakie miała.
Naciągnęła zegar i przesunęła wskazówki, pobawiła się z kotem, przygotowała jedzenie, chciała gręplować i prząść, ale się nie dało.
Ułożyła się z lunetą w Sali Południowej i patrzyła, jak nad Gęsią Wyspą znika dzień, na szare morze, na ruchy ptaków tu i ówdzie, aż one również zniknęły.
Wstała, ubrała się, obeszła wyspę w nagłej zamieci śnieżnej, niczego nie znalazła, więc wróciła do domu z postanowieniem, że ugotuje kawę. Potknęła się na równej podłodze, podniosła się, opadła na bujany fotel, zasnęła i przyśniła jej się sosnowa szyszka, którą jako dziecko rysowała w szkole. Obudziła się wypoczęta, z gęsią skórką, jakby ktoś na nią dmuchał, weszła na poddasze i znalazła stary blok do rysowania i ołówki. Wspomniała przy tym nauczyciela – kiedyś z triumfalną miną ustawił na katedrze wielką szyszkę, olbrzymi pojemnik nasion, jakiego żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało, i kazał dzieciom ją rysować. Szyszka Ingrid zmieniła się w muszlę ślimaka, z której nauczyciel się śmiał. Ale potem okazało się, że szyszki wszystkich dzieci mniej lub bardziej przypominają muszle, domki ślimaków, konchy. Ingrid poszła na górę i położyła się, powziąwszy mocne postanowienie, że nakłoni Aleksandra do napisania czegoś przed odejściem, bo odejść musiał, taki był sens tego wszystkiego i nie miało znaczenia, że nie będzie potrafiła tego teraz przeczytać – któregoś dnia i tak zrozumie.