Читать книгу Jak zrobić statek kosmiczny. - Stephen Hawking - Страница 12
6. Jak to jest być Lindberghiem
ОглавлениеPrzebudziwszy się o drugiej w nocy, dwudziestojednoletni Erik Lindbergh wyjrzał ze swojego namiotu na ośnieżonym zboczu Mount Rainier. Czarne niebo usiane było gwiazdami — jedne świeciły jaskrawo, inne słabo, a niektóre jakby przez mgłę — niczym wielki dywan z ornamentem ze świetlistych punkcików, które można było ze sobą połączyć w charakterystyczne kształty gwiazdozbiorów. Powietrze było nieruchome, góra drzemała. Młodzieniec zamknął oczy i odetchnął głęboko chłodnym powietrzem. Wiedział jedno — dzień, który ma przed sobą, na pewno nie będzie przebiegał spokojnie.
Owego wczesnego sierpniowego ranka w 1986 roku Erik przygotowywał się do zdobycia tej liczącej około 4400 metrów góry, najwyższego szczytu Gór Kaskadowych. Wejście na Mount Rainier nie miało być przełomowym, historycznym wydarzeniem, jak przelot jego dziadka Charlesa Lindbergha przez Ocean Atlantycki do Paryża w 1927 roku, który uczynił zeń bohatera i w owym czasie bodaj najsłynniejszego człowieka na świecie. Ale teraz pokonanie Mount Rainier było osobistym wyzwaniem dla Erika, jego Paryżem. Starał się trzymać z dala od wszystkiego, co byłoby w nazbyt oczywisty i przewidywalny sposób „lindberghowskie”. Jeden z przyjaciół próbował go namówić na wyrobienie licencji pilota, lecz Erik uznał, że byłoby to zbyt trywialne. Wielu członków jego rodziny uczęszczało na kursy pilotażu, ale żaden nie został pilotem. Ze wszystkich rodzajów latania Erik zamierzał jedynie wybrać skoki na nartach ze skalnych nawisów w swych ulubionych górach.
Zabrał się do pakowania swoich rzeczy. Był w obozie Schurman, około 2900 metrów nad poziomem morza, na wschodnim stoku Mount Rainier, ośnieżonego, czynnego wulkanu odległego mniej więcej o godzinę drogi autem na południowy wschód od Seattle w stanie Waszyngton. Zamierzał wyruszyć przed trzecią nad ranem, aby zdążyć przejść ośnieżone partie góry, zanim słońce ogrzeje śnieg, zwiększając zagrożenie lawinowe.
Mount Rainier prezentował się przepięknie, niczym na pocztówce, z lodowcowymi polami ciągnącymi się ku szczytowi, na tle dzikiej roślinności, jezior i puszczańskich borów na dnie doliny. Niemniej o każdej porze roku był niebezpieczny, głównie ze względu na pokryte licznymi szczelinami zbocza, obrywające się skały, gwałtowne zmiany pogody i ruchy lodowców. Przed pięciu laty zginęło tutaj jedenastu wspinaczy i ich ciał nigdy nie odnaleziono, co było najbardziej tragicznym wypadkiem w historii amerykańskiego alpinizmu. Olbrzymi fragment lodowca oderwał się od zbocza i spadając, eksplodował niczym dynamit, rozbijając się na mnóstwo drobnych kawałków, które zasypały wspinających się ludzi.
Zjadłszy szybko owsiankę na śniadanie, Erik, jego brat Leif — cztery lata starszy i bardziej doświadczony jako alpinista — oraz ich kuzyn Craig Vogel wyruszyli po ciemku obciążeni ponad 22-kilogramowymi plecakami. Leif szedł pierwszy, a Erik niósł swój stary, zielony, nylonowy plecak z zewnętrznym stelażem nazywany wozem na mięso. Plecak ten, teraz spłowiały, poplamiony i poprzecierany, Erik jeszcze jako nastolatek brał ze sobą, wyruszając na rodzinne polowania na jelenie. Wraz z braćmi i ojcem wspinali się po stromych szlakach północnych Gór Kaskadowych, a gdy wracali, „wóz na mięso” wypełniony był mięsem upolowanego jelenia zawiniętym w płótno.
Ale w ten zimny poranek Erik miał znacznie większe ambicje — zamierzał po raz pierwszy wejść na szczyt. Związani ze sobą liną, z latarkami czołowymi, członkowie zespołu Lindbergha wchodzili w ciężkich butach krok po kroku szlakiem po lodowcu Emmons, mając nadzieję, że dotrą do celu w ciągu ośmiu godzin. Po osiągnięciu szczytu czekała ich jeszcze droga powrotna do obozu Schurman po resztę sprzętu, a następnie wędrówka do początku szlaku — obozowiska White River na wysokości około 1340 metrów.
Dwie wcześniejsze próby Erika wejścia na szczyt Mount Rainier zakończyły się niepowodzeniem. Popełnił błędy typowe dla nowicjuszy, zabierając ze sobą zbyt wiele sprzętu — żeliwne raki ojca, narty, zapasowe buty — i wybrał niewłaściwą trasę, przez co minął obóz Schurman o 300 metrów w pionie i ostatecznie dotarł do niego o drugiej w nocy, kiedy inni wspinacze już wstali i szykowali się do wyjścia.
Erik, wysoki, umięśniony młodzieniec o atletycznej sylwetce, nie przywykł do ponoszenia porażek tam, gdzie liczy się przygotowanie fizyczne. W wieku dwunastu lat został mistrzem stanu Waszyngton w gimnastyce sportowej. Jego najmocniejszą stroną były ćwiczenia wolne, ale zwyciężał również w punktacji łącznej. Półki w jego sypialni zastawione były nagrodami za zwycięstwa w konkurencji nart wodnych. Był w stanie wspiąć się po linie na sali gimnastycznej przy użyciu wyłącznie rąk, ustanowił rekord szkoły średniej w podciąganiu się na drążku, a jako adept taekwondo potrafił wykonać z wyskoku uderzenie nogą na poziomie głowy.
Jeszcze jako uczeń szkoły średniej w małym miasteczku na wyspie oddalonej o krótką przeprawę promem od Seattle, Erik stał się wielkim entuzjastą jazdy na nartach, gdy dorabiał sobie, zmywając naczynia i odgarniając śnieg w kurorcie Crystal Mountain, nieopodal Mount Rainier. W sezonie narciarskim jeździł także do Słonecznej Doliny w stanie Idaho. Obecnie mieszkał w Olympii w stanie Waszyngton i studiował ekologię polityczną w Evergreen State College. Studia, podobnie jak szkoła średnia, nie zajmowały go zbytnio. Myślał o założeniu firmy oferującej luksusowe kursy narciarstwa w jakiejś małej miejscowości. Zdecydowanie wolał używać swojego ciała niż swojego mózgu, przedkładając działanie nad intelektualizowanie.
Od wczesnego dzieciństwa Erik i jego bracia nauczyli się trzymać język za zębami odnośnie do swojego pochodzenia. Jako mały chłopiec Erik nie zdawał sobie zupełnie sprawy, że nosi słynne nazwisko, dopóki kolega z klasy nie powiedział mu, że czyta właśnie nagrodzoną Pulitzerem książkę jego dziadka The Spirit of St. Louis. Dla Erika światowej sławy lotnik Charles Lindbergh był po prostu „Dziadkiem”, wysokim, łysiejącym mężczyzną, który obiecał mu pięćdziesiąt centów, jeśli nauczy się poruszać uszami jak on sam, który kupił mu model zabawkę helikoptera Sikorsky’ego13 i który najwyraźniej łatwiej nawiązywał kontakt z dziećmi niż z dorosłymi.
Znany swoim dzieciom jako perfekcjonista w każdym calu, obsesyjnie notujący wszystko i prawiący wzniosłe kazania, z dala od oczu postronnych Charles potrafił być czuły i serdeczny. W rodzinie Lindberghów panowało milczące porozumienie, że nie należy pytać Dziadka o jego lot z 1927 roku. Wuj Erika, Land Lindbergh — trzecie dziecko Charlesa i jego żony Anne — zadał mu jednak raz takie pytanie i w odpowiedzi usłyszał, by „przeczytał książkę”.
W szkole średniej Erika zaskakiwało to, że ludzie zaczynali go traktować zupełnie inaczej, gdy tylko dowiedzieli się, czyim jest wnukiem. Chwytali go za ramię, stawali jak najbliżej i opowiadali całe historie o człowieku, który był ich idolem. Człowiek ten zaryzykował wszystko dla realizacji marzenia, w które głęboko wierzył, otworzył drogę dla lotniczej komunikacji pasażerskiej, a nawet, podejmując niebezpieczny lot w nieznane, stał się inspiracją dla pierwszych amerykańskich astronautów. Ale Dziadek miał również swoje ciemne strony — był przeciwny przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do II wojny światowej, imponowała mu militarna potęga hitlerowskich Niemiec i zdarzały mu się antysemickie wypowiedzi. Niekiedy uwielbienie ze strony obcych ludzi skupiało się na babci Erika, Anne Morrow Lindbergh, która również była pionierem lotnictwa — jako pierwsza Amerykanka uzyskała licencję pilota szybowcowego — a zarazem znaną pisarką. Ale dziedzictwo babci miało bardziej delikatny charakter, ponieważ ona sama była bardziej delikatną osobą. Charles był wysoki, energiczny i miał naturę włóczęgi, podczas gdy Anne była drobna, skłonna do refleksji i rozważna.
Jon Lindbergh, ojciec Erika, był drugim dzieckiem Charlesa i Anne. Ich pierworodny syn Charles junior, dwudziestomiesięczne, pulchne dziecko o kędzierzawych włosach, został w 1932 roku uprowadzony z domu Lindberghów dla okupu i ostatecznie zamordowany. Zabranego z pokoju dziecięcego na piętrze chłopca znaleziono martwego w pobliskim lesie ze strzaskaną głową. Sława, jaką przyniósł lot z 1927 roku — triumfalne parady z serpentynami i konfetti, łowcy autografów, fotografowie śledzący każdy krok — sprawiła, że rodzina Lindberghów znalazła się na celowniku przestępców. Cyrk medialny rozpętany wokół tej zbrodni, a także zgłaszający się raz po raz oszuści z fałszywymi informacjami zmusiły ich do wyjazdu do Anglii, gdzie przez pewien czas żyli pod przybranymi nazwiskami. Przesłanie dla potomków Lindbergha było oczywiste — jeśli będziecie się afiszować, gorzko tego pożałujecie.
Nad lodowcem Emmons pierwsze promienie świtu zmieniły barwę nieba z czarnej na błękitną z jasnopomarańczową obwódką na horyzoncie. Wkrótce słońce wzeszło ponad chmurami i zabarwiło śnieżną biel krajobrazu na rozmaite odcienie różu i fioletu. Erik wpatrywał się uważnie w masyw góry przez sobą. Kontemplację niesamowitych widoków roztaczających się ze szlaku utrudniała każdemu z nich udręka związana z koniecznością stawiania tysięcy nierównych kroków. Zbocze, po którym szli bracia, było nachylone dość łagodnie, ale odgłosy spadających kamieni towarzyszyły im cały czas na równi z chrzęstem śniegu pod stopami. Leif, uzdolniony gawędziarz z ironicznym poczuciem humoru, tego dnia szedł w milczeniu. W miarę rozrzedzania się powietrza oddychać było coraz trudniej, ale bracia kontynuowali swoje kręte podejście po lodowcu, starając się oddychać w tempie dwóch wdechów na jeden krok.
Przystanąwszy na odpoczynek, Erik popatrzył w dół i zobaczył grupy turystów w obozie Schurman spoglądające na nich. Wspinali się już od dziesięciu godzin, chociaż planowo nie powinno im to zająć więcej niż dziewięć godzin. Mijali olbrzymie seraki, gigantyczne lodowe kolumny powstałe poprzez pękanie lodowca, które mogły się w każdej chwili przewrócić. Obrali wyjątkowo krętą, a przez to męczącą trasę, a ten ostatni odcinek dawał im porządnie w kość. Erik poruszał się dziwnie ociężale od samego początku i w miarę podchodzenia w górę czuł się coraz gorzej. Plecak ciążył mu niezmiernie, a nogi, jak na niego, były bardzo słabe. Przed sobą widzieli już Columbia Crest, oficjalny wierzchołek góry. Erik zebrał w sobie wszystkie siły, by przejść ten ostatni odcinek drogi.
W końcu, ciężko dysząc, uginając się pod ciężarem plecaków i niemal zasypiając na stojąco, Erik, Leif i Craig dotarli do wierzchołka Mount Rainier. Leif chciał zatrzymać się tu nieco dłużej, by poeksplorować szczyt z jego panoramą obejmującą 360 stopni, jaskiniami, wierzchołkami wtórnymi i kalderami. Roztaczający się wokół krajobraz był iście księżycowy, inny od wszystkiego, co Erik do tej pory widział, pełen zdradliwych żlebów i turkusowych szczelin lodowych głębokich na kilkadziesiąt metrów. Było oczywiste, że do niektórych miejsc na tej górze człowiek nigdy nie będzie w stanie dotrzeć.
Spędziwszy na szczycie mniej więcej dwadzieścia minut, trzej mężczyźni zaczęli schodzić zboczem, starając się obrać znacznie mniej krętą trasę. Po dziesięciu minutach zejścia Erik, który czuł się parszywie przez większą część wyprawy, stwierdził, że wreszcie lżej się mu oddycha. Ale zaraz potem puściła mu się obficie krew z nosa, a twarz paliła od oparzeń słonecznych. Stopy go rwały, a nadgarstki miał opuchnięte i obolałe. I ból ten ani trochę nie ustępował.
W końcu Erik doszedł jakoś do obozu Schurman, gdzie wraz z Leifem zabrali swoje rzeczy, dodając po pięć kilogramów do swoich plecaków. Stopy i ramiona nadal go bolały, a głowa wprost pękała. Zawsze starał się dodatkowo obciążać swój organizm, ale tym razem miał naprawdę dość. Było gorzej niż kiedykolwiek.
Na wysokości 2400 metrów lód się skończył i szli teraz po skalnym podłożu, już niezwiązani liną. Zobaczyli potężny klucz dzikich gęsi w kształcie klina lecący po niebie i rączego jelenia czarnoogoniastego pomykającego między drzewami. Dno doliny było porośnięte fioletowymi i żółtymi kwiatami, a w promieniach zachodzącego słońca skrzyły się potoki zasilane topniejącym śniegiem. Jako student ekologii Erik niepokoił się o zachowanie w dziewiczym stanie takich miejsc jak to. Przyroda była jego religią; to w niej znajdował spokój, inspirację i odpowiedzi na dręczące go pytania. Na religię instytucjonalną reagował alergicznie. W latach chłopięcych mógł całymi godzinami obserwować, jak polujące orły i czaple chwytają swoją zdobycz. Budował zamki z piasku, zachwycał się podwodnym życiem w wąskich zatokach Puget Sound i kolekcjonował dziwnie powykręcane kawałki drewna wyrzucone przez morze. Wraz z pięciorgiem rodzeństwa często nocował na werandzie na piętrze, wypatrując spadających gwiazd.
Słynny dziadek Erika też kochał przyrodę. Charles Lindbergh, który ze wszech miar był niespokojnym duchem, po II wojnie światowej wiele podróżował i sprawy środowiska stały się dla niego równie ważne jak jego historyczny lot. Wspierał i inicjował projekty mające na celu zachowanie przyrody w stanie pierwotnym, został dyrektorem organizacji World Wildlife Fund i walczył o ochronę zwierzyny w parkach narodowych oraz zagrożonych gatunków, od wala szarego w Baja California po karłowatego bawołu, zwanego wołem mindorskim, na Filipinach. Mieszkał u tubylczych plemion Filipin, Brazylii i Afryki, jadając duszone mięso małp i śpiąc w chatach pokrytych liśćmi palmowymi. Przeprowadził szeroko zakrojoną akcję oświatową wśród miejscowej ludności na rzecz wydzielenia ziemi w celu utworzenie parku narodowego Haleakala na Hawajach. Szczególną słabość żywił do Filipin, gdzie usiłował ratować zagrożone wyginięciem małpożery — największe ptaki drapieżne świata polujące na małpy. Anne, babcia Erika, równie mocno interesowała się wzajemnymi relacjami między ludźmi a otaczającym ich środowiskiem i w lutym 1969 roku napisała nawet wiodący artykuł do „Life” poświęcony środowiskowym aspektom nowego portu kosmicznego Ameryki. Zastanawiało ją, czy naturalne piękno bogatej flory i fauny przylądka Canaveral — gdzie wraz z Charlesem i dziećmi biwakowała przed laty — będzie w stanie współistnieć z potężnymi, ziejącymi ogniem rakietami. Jej tekst, opublikowany w tydzień po locie Apolla 9, zatytułowany był Czapla i astronauta. Pisała w nim: „Bez mokradeł nie byłoby czapli; bez dzikiej przyrody, lasów, drzew, pól nie byłoby czym oddychać, nie byłoby rolnictwa, pożywienia, życia, braterstwa i pokoju na Ziemi. Ni czapli, ni astronauty. Zarówno czapla, jak i astronauta to ogniwa nierozerwalnego łańcucha życia na Ziemi”. Artykuł, zilustrowany zdjęciami miejscowej zwierzyny — czapli białych, dławigadów amerykańskich, pelikanów, aligatorów, pancerników i grzechotników — kończył się słowami: „Spoglądając na glob ziemski oczami astronautów, wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej dostrzegamy tę cenną kwintesencję Ziemi, którą trzeba ocalić. Można by jej nadać nazwę zapożyczoną z języka, jakim się oni sami posługują: »ziemski blask«”14.
Teraz, będąc już blisko początku szlaku, skąd zaczynali swoje żmudne podejście pod Mount Rainier, Erik ponownie zatrzymał się na odpoczynek. Widział świstaka wychylającego swój futrzasty łebek spomiędzy skał. Promienie słońca przedzierały się przez gałęzie jodeł, sosen i cedrów. Gdyby nie był Lindberghiem, Erik zapewne pracowałby jako drwal, bo niezmiernie pociągała go praca fizyczna na świeżym powietrzu. Jednak w pełni zgadzał się z tym, co powiedział jego dziadek w wywiadzie dla magazynu „Life” jeszcze w latach 60.: „Przyszłość ludzkości zależy od naszej umiejętności połączenia wiedzy naukowej z mądrością dzikiej przyrody”. Podstawową misją założonej trzy lata po śmierci Charlesa w 1974 roku Lindbergh Foundation było zachowanie równowagi pomiędzy postępem naukowym a ochroną środowiska.
Było już około ósmej wieczorem, gdy Erik dotarł do parkingu u początku szlaku wiodącego na Mount Rainier i opuścił plecak na kamień. Gdy chciał go znów podnieść, ręce odmówiły mu posłuszeństwa.
Czyżby skręcił sobie nadgarstki? Próbował to zbagatelizować, mówiąc sobie, że po prostu wspinaczka górska to nie jest sport dla niego. Ale tak czy owak coś było nie tak.
W kilka miesięcy po wyprawie na Mount Rainier Erik w końcu wybrał się do swojego rodzinnego lekarza. Przez całe tygodnie wszystko było w porządku, lecz potem ból nagle powracał. Po zawodach w narciarstwie wodnym oba jego kolana napuchły i zaczęły boleć. Ból był silny, tak jak wtedy w górach, w nadgarstkach. Po wykonaniu badań jego lekarz stwierdził, że nie jest pewien, czy w grę wchodzi po prostu nadwerężenie stawów, czy coś bardziej poważnego.
Lekarz powiedział Erikowi, że nie wyklucza stanu zwyrodnieniowego.
— Niewykluczone — wyartykułował powoli i dobitnie — że Erik ma coś, co nosi nazwę reumatoidalnego zapalenia stawów. Jednym z charakterystycznych symptomów tej choroby jest symetryczne odczuwanie bólu w różnych częściach ciała, w obu kolanach, obu nadgarstkach, obu stopach bądź obu goleniach. Wywołać ją — objaśniał mu dalej — może jakieś wyczerpujące obciążenie fizyczne, na przykład maraton lub — u kobiet — wyjątkowo ciężki poród.
Pomimo że choroba ta może doprowadzić do trwałego uszkodzenia, a nawet degeneracji stawów, lekarz nie chciał na razie przewidywać u Erika jej najgorszego przebiegu, lecz chciał poobserwować go przez jakiś czas.
Erik wyszedł z gabinetu wstrząśnięty, wmawiając sobie, że jest wykluczone, by miał reumatoidalne zapalenie stawów czy w ogóle jakiekolwiek zapalenie stawów. Przecież jest to choroba, na którą cierpią starzy ludzie, a nie wysportowani 21-letni mężczyźni.
Matka Erika, Barbara Robbins, usłyszawszy diagnozę, nie powiedziała ani słowa. Termin „reumatoidalne zapalenie stawów” niewiele jej mówił. Rozwiedziona teraz z ojcem Erika, odnosiła nieraz wrażenie, że na nazwisku Lindberghów ciąży jakaś klątwa. Jej teściowie utracili swoje śliczne dziecko Charlesa juniora. Z kolei jej szwagierka Reeve (najmłodsza córka Charlesa i Anne) straciła swojego pierworodnego syna Jonathana, który ledwo co nauczył się chodzić. Gdy Reeve przebywała w nowym domu swoich rodziców w Connecticut, zmarł on w nocy w następstwie ataku epileptycznego.
Dla Barbary życie z ojcem Erika, Jonem, było pełne wzlotów i upadków. Poznali się jeszcze jako studenci na Stanford University i postanowili się pobrać w tajemnicy. Gdy nowożeńcy przebywali poza miastem, przeczytali wyssane z palca doniesienia o swoim weselu i prezentach, które jakoby otrzymali. Walter Winchell, autor plotkarskich kolumn dla agencji dziennikarskiej, napisał, że Charles Lindbergh podarował synowi i pannie młodej nowy, sportowy samochód (tymczasem jeździli oni starym, niebieskim fordem kombi, który w świetle słonecznym wyglądał na fioletowy). Z kolei magazyn dla kobiet „Redbook” opublikował wywiad z nimi, którego w rzeczywistości nigdy nie udzielili.
Jon służył w oddziale płetwonurków marynarki wojennej wyspecjalizowanych do podwodnej walki i niszczenia celów (byli oni prekursorami Navy SEALs). Po zakończeniu służby w marynarce zajął się nurkowaniem komercyjnym, pracując przy ropociągach i na platformach wiertniczych, gdzie schodził na nieosiągalne dotąd głębokości i eksperymentował z mieszaninami gazowymi, które zapewniałyby najbardziej efektywną dekompresję. Zgłaszał się na ochotnika do gaszenia pożarów i został jednym z pierwszych na świecie akwanautów, spędziwszy pod wodą ponad dwadzieścia cztery godziny.
Teraz Barbara stanęła wobec perspektywy, że jej syn Erik może mieć chorobę zwyrodnieniową. Do tej pory znała tylko jedną osobę z reumatoidalnym zapaleniem stawów — był to młody mężczyzna, który spędzał całe dnie w bujanym fotelu.
Z jej sześciorga dzieci Erik jako niemowlę dał się jej najmniej we znaki — po prostu siedział, uśmiechał się i radośnie fikał nóżkami. Z wyglądu był zupełnie podobny do ojca Barbary, Jima Robbinsa, Szweda o błękitnych oczach i kanciastych rysach twarzy, ale Barbara wiedziała, że Erik to cały Lindbergh i podobnie jak jego ojciec i dziadek będzie oceniał siebie na podstawie swoich fizycznych możliwości. Jej syn miał przed sobą całe życie, ale niepokoiło ją, czy będzie mu dana doza przygód, jakiej niezbędnie potrzebuje, ponieważ pęd do przygody był wbudowany w lindberghowskie DNA.