Читать книгу Jak zrobić statek kosmiczny. - Stephen Hawking - Страница 7
Część pierwsza
Niekończący się korytarz 1. Niesforny
ОглавлениеOkoło dziesiątej wieczór 20 lipca 1969 roku ośmioletni Peter Diamandis zasiadł w piżamie, przykryty narzutą, przed dużym telewizorem w wyłożonym boazerią pokoju w przyziemiu swojego rodzinnego domu w Mount Vernon w stanie Nowy Jork. Obok niego siedzieli mama, tata, młodsza siostra i dziadkowie. Peter wycelował wideokamerę Super 8 swojej mamy na ekran, następnie spanoramował pokój, zatrzymując przez chwilę obiektyw na białym niemieckim owczarku imieniem Prince i powrócił do telewizora.
Na dywanie obok leżały karteczki z notatkami i wycinki z gazet, ułożone według misji NASA — Mercury, Gemini i Apollo — oraz według rakiet — Redstone, Atlas, Titan i Saturn. Peter, uczeń trzeciej klasy, zwykle nie potrafił usiedzieć spokojnie w miejscu — matka nazywała go „ataktos”, co po grecku znaczy „niesforny” — i teraz też cały czas wiercił się, podskakiwał i kołysał. To był moment, o którym Peter marzył, moment, który zapowiadał się lepiej niż jakakolwiek elektronika, jaką mógłby kupić w sklepie sieci Radio Shack, bardziej fajowy niż jakikolwiek model rakiety Estes, nawet bardziej efektowny niż fajerwerki M80, które odpalił ostatnio na swoich urodzinach, napędzając stracha mamie i kolegom.
Telewizor marki Sears Silvertone nastawiony był na program CBS Evening News prowadzony przez doświadczonego prezentera Waltera Cronkite’a z przylądka Kennedy’ego na Florydzie. Peter, z włączoną kamerą w rękach, przeczytał na ekranie słowa: „CZŁOWIEK NA KSIĘŻYCU: PRZEŁOMOWA WYPRAWA APOLLA 11”. Wysłuchał fragmentu przemówienia wygłoszonego przez prezydenta Kennedy’ego w maju 1961 roku: „Jestem przekonany, że nasz naród powinien postawić sobie za cel, aby do końca tego dziesięciolecia umieścić człowieka na Księżycu i sprowadzić go bezpiecznie z powrotem na Ziemię. W tym okresie żaden konkretny projekt podboju kosmosu nie wywrze większego wrażenia na ludzkości i nie będzie też istotniejszy dla jego zbadania w dłuższej perspektywie; żaden też nie będzie równie trudny i kosztowny”. Na ekranie zaczęło się odwrotne odliczanie dla astronautów, Neila Armstronga i Edwina „Buzza” Aldrina, którzy mieli w module lądującym Apolla 11 osiąść na powierzchni Księżyca, realizując odwieczne dążenie ludzkości, a zarazem odnosząc znaczące zwycięstwo w zimnej wojnie oraz wyścigu o wysoką stawkę między mocarstwami, który został zapoczątkowany wprowadzeniem na orbitę przez Związek Radziecki pierwszego sztucznego satelity Ziemi 4 października 1957 roku. Teraz, prawie dwanaście lat później, Ameryka również tworzyła historię. Astronauta Michael Collins pilotujący moduł orbitalny Columbia oddzielił go już od lądownika i pozostał sam na orbicie wokółksiężycowej, czekając, aż dwójka jego kolegów rozpocznie spacer po Księżycu.
Zgodnie z planem Collins, Aldrin i Armstrong powinni ponownie dołączyć do siebie na orbicie za mniej niż dobę. Około siedemnastu tysięcy inżynierów, mechaników i menedżerów było obecnych przy starcie w ośrodku kosmicznym na Florydzie. Ocenia się, że w realizacji programu Apollo w ten czy inny sposób wzięło udział w sumie około czterystu tysięcy ludzi, od kobiet z Dover w stanie Delaware, które zszywały i sklejały nagumowany materiał skafandrów ochronnych, po inżynierów z NASA, Northrop i North American Aviation, którzy przez lata pracowali nad złożonym z klastera trzech czasz spadochronów dla Columbii. Szacunkowy koszt programu wyniósł ponad 25 miliardów dolarów.
Peter nieustannie oddawał się marzeniom o eksploracji czy to świecących, czy ciemnych przestworów kosmosu we własnym statku kosmicznym, niczym rodzina Robinsonów w serialu telewizyjnym „Zagubieni w kosmosie” z ich nad wiek rozwiniętym dziewięcioletnim synem Willem oraz człekopodobnym, uzbrojonym robotem. Ale tego wieczoru całą jego uwagę przykuwał ekran telewizyjny.
Cronkite swym głębokim, powolnym głosem, jak zwykle modulując słowa, relacjonował:
— Dziesięć minut do zetknięcia z powierzchnią. O rany... Dziesięć minut do lądowania na Księżycu.
Na ekranie transmisja na żywo z Księżyca była pokazywana na przemian z symulacjami lądowania nakręconymi przez kanał CBS we współpracy z NASA. Sygnał z kamery na Księżycu przekazywany był na odległość około 400 000 km do Parkes Radio Astronomy Observatory na zachód od Sydney w Australii, a następnie za pośrednictwem satelity poprzez Pacyfik do Centrum Kierowania Lotem w Houston. Stamtąd obraz transmitowano do sieci telewizyjnych i ostatecznie do telewizorów w Stanach Zjednoczonych i w innych krajach.
W ciągu kilku początkowych minut lotu pierwszy człon rakiety Saturn V — skonstruowanej na bazie rakiety balistycznej używanej przez Niemców podczas II wojny światowej — spalił nieco mniej niż 2000 ton paliwa rakietowego, a prędkość wznoszenia statku względem Ziemi wzrosła od zera do 2,7 km/s1.
— Zejście do lądowania, dziewięćset metrów — oznajmił Cronkite.
— Orzeł prezentuje się wspaniale — powiedział ktoś z Centrum Kierowania Lotem w Houston, gdy na ekranach pojawiły się czarno-białe, ziarniste obrazy jałowego, kamienistego krajobrazu księżycowego.
— Wysokość pięćset metrów — kontynuował Cronkite. — Zaraz zawisną, by podjąć decyzję... Najwyraźniej postanowili dalej obniżać lot, dwieście metrów, schodzą. Dziewiętnaście sekund, siedemnaście, trwa odliczanie.
Na Księżycu było tuż przed świtem i Słońce świeciło nisko nad wschodnim horyzontem z tyłu modułu lądującego.
Peter nastawił wideokamerę na ekran. Już wcześniej używał kamery mamy do rejestrowania transmisji telewizyjnych NASA. Zebrał olbrzymią kolekcję wycinków z gazet i czasopism ilustrowanych na temat lotów oraz korespondencję, jaką prowadził z NASA. Miał wydany nakładem NASA Krótki słownik terminów kosmicznych i wiedział, co to jest „paliwo jednoskładnikowe” i „sztuczna grawitacja”. Zajął pierwsze miejsce w okręgowym konkursie na plakat o tematyce dentystycznej za swój rysunek przedstawiający start statku Apollo na Księżyc z podpisem: „Chciałbyś polecieć? Myj zęby trzy razy dziennie”. Wspólnie z kolegą ze szkoły podstawowej Wayne’em Rootem kręcił własne filmy metodą zdjęć poklatkowych, używając modeli pojazdów kosmicznych ze Star Treka jako rekwizytów. Przekonał się, że może robić rysy na taśmie filmowej podczas jej obróbki, uzyskując efekt strzelania wiązkami laserowymi. W weekendy chętnie sadzał całą swoją rodzinę w salonie na piętrze i wygłaszał im pogadanki o gwiazdach, Księżycu i Układzie Słonecznym, objaśniając na przykład, co znaczy skrót LEO (Low Earth Orbit — niska orbita okołoziemska).
Start rakiety Saturn V w dniu 16 lipca był dla Petera wydarzeniem tak doniosłym, jak wszystkie Dni Niepodległości razem wzięte. Trzech mężczyzn w przedniej części ziejącej ogniem rakiety wzlatującej w kosmos! Pięć silników F1 spalających naftę zmieszaną z płynnym tlenem i wytwarzających 3,4 miliona kilogramów ciągu! To tak, jakby wystrzelić w niebo pomnik Waszyngtona!2 Wszystkie podręczniki szkolne Petera upstrzone były rysunkami i bazgrołami mającymi wyobrażać planety, kosmitów i statki kosmiczne. Saturna V rysował raz po raz, jego pierwszy, drugi i trzeci stopień oraz wszystkie moduły — księżycowy, serwisowy i orbitalny.
Licząca 110 m wysokości rakieta przewyższała boisko futbolowe postawione na sztorc, prawdziwa piękność i bestia w jednym, a jej masa startowa wynosiła 2900 ton. Peter patrzył, jak Neil Armstrong i Buzz Aldrin przechodzą z Columbii do Orła, aby dokonać inspekcji modułu księżycowego. Moduł księżycowy, w skrócie nazywany LEM od pierwotnej nazwy Lunar Excursion Module (księżycowy moduł ekspedycyjny), nie był nigdy wypróbowany w warunkach obniżonej grawitacji odpowiadających tym, jakie panują na Księżycu. Nie tylko Peter zastanawiał się, czy astronauci zdołają pomyślnie powrócić na Ziemię. Columbia miała w drodze powrotnej rozwinąć prędkość ponad 27 000 km/h. Jeśli jej trajektoria schodzenia będzie zbyt stroma, ulegnie spaleniu; jeśli zbyt płaska, nie przedostanie się przez atmosferę. Ale nawet wchodząc w atmosferę pod właściwym kątem (co jest równie trudne jak nawleczenie igły przy prędkości ponaddźwiękowej), Columbia będzie w istocie ognistą kulą, gdyż temperatura jej powłoki zewnętrznej przewyższy 1600oC. Harry Diamandis, ojciec Petera, doceniał wagę tego historycznego momentu i z entuzjazmem przyjmował wszelkie wiadomości, które nie dotyczyły wojny wietnamskiej bądź trwającej wówczas poruszającej walki o prawa obywatelskie, ale nie rozumiał, jak jego syn może w takim stopniu pasjonować się kosmosem wobec tylu problemów wymagających rozwiązania na Ziemi. Przyjechał do Stanów Zjednoczonych z niewielkiej greckiej wyspy Lesbos, gdzie dorastał, pasąc kozy, zajmując się bezpośrednią wymianą towarową — oliwki za migdały, warzywa za mleko itp. — i pomagając swojemu ojcu w kawiarni. Matka Harry’ego, Athena, pracowała jako gosposia i czasem przynosiła do domu pochowane w kieszeniach fartucha kawałki ciasta dla swojej rodziny.
Jednym z ulubionych prezentów bożonarodzeniowych Harry’ego był nadmuchiwany, czerwony balon. Ten wiejski chłopiec jako pierwszy w rodzinie ukończył szkołę średnią i poszedł na studia. Harry chciał zostać lekarzem i zdał wszystkie niezbędne egzaminy kwalifikacyjne z medycyny w Atenach, zanim wyruszył do Ameryki. Przyjechał do Bronxu, nie znając w ogóle języka angielskiego. Jego podróż wraz z rodziną do Stanów Zjednoczonych i droga, jaką musiał pokonać, zanim został dobrze prosperującym położnikiem, niekiedy wydawała mu się jego własną wyprawą na Księżyc z pozornie niewielkimi szansami na powodzenie, nieustannymi obawami o swój los i poczuciem bycia obcym w innym kraju.
Tymczasem na ekranie telewizora w salonie Diamandisów leciały obrazy z symulacji lądowania na Księżycu. Następnie dowódca Apolla 11, Armstrong, przekazał przez radio:
— Houston, tu Baza Spokoju. Orzeł wylądował.
Orzeł osiadł w niezmąconej ciszy na powierzchni Morza Spokoju na północnej półkuli Księżyca. Centrum kierowania lotem odpowiedziało:
— Odebrano, Baza Spokoju, słyszymy was dobrze. Myśmy tu wszyscy zamarli, ale teraz odetchnęliśmy.
— Moduł księżycowy wylądował na Księżycu — zachwycał się Cronkite. — Jesteśmy u celu. Człowiek dotarł do Księżyca.
Ponad pięćset milionów ludzi, od tłumów zgromadzonych przed wielkimi ekranami w Disneylandzie po amerykańskich żołnierzy w Wietnamie, obserwowało, jak masywna figura Armstronga w białym skafandrze i „akwarium” na głowie, przypominająca widmo, wyłoniła się tyłem z modułu księżycowego i zeszła po stopniach. Tula przyglądała się Peterowi, mając nadzieję, że chłopiec nie zapomni o oddychaniu.
— Jestem u podnóża drabiny — powiedział Armstrong. — Grunt na powierzchni wygląda na bardzo drobnoziarnisty, niemal jak miałki proszek. Teraz odejdę od lądownika.
Na zegarze w domu Diamandisów dochodziła jedenasta wieczorem. Widziany z Ziemi Księżyc był w pierwszej kwadrze. Armstrong powoli postawił stopę chronioną grubą podeszwą na jakby posypanej talkiem powierzchni, w ten sposób jako pierwszy człowiek dotykając innego ciała niebieskiego.
— To jeden mały krok dla człowieka — powiedział. — Ale olbrzymi skok dla całej ludzkości.
Wokół roztaczał się przykuwający wzrok nieruchomy pejzaż przypominający starannie wyczyszczoną pustynię. Głęboka czerń nieba wyglądała jak czarny aksamit.
Peter zatrzymał kamerę. To było jak różnica między wiarą w Boga a zobaczeniem Boga na własne oczy. Zarazem pytanie i odpowiedź, nowa rubież starej Ziemi. NASA dokonała tego, co obiecała, że zrobi. A astronauci to współcześni Magellanowie.
Cronkite, zacierając dłonie, porzucił swój paternalistyczny ton.
— Oto ślad stopy na Księżycu — powiedział, przetarłszy oczy po zdjęciu okularów w czarnych oprawkach. — Armstrong jest na Księżycu. Neil Armstrong, trzydziestoośmioletni Amerykanin, stanął na powierzchni Księżyca! Rety, spójrzcie tylko na te obrazy 240 000 mil do Księżyca. Wprost brak mi słów. To jest dopiero coś. Czyż da się oderwać wzrok od tego widoku?
Była prawie północ, gdy Tuli udało się w końcu położyć dzieci do łóżek. Sześcioletnia Marcelle usnęła, zanim jeszcze jej głowa dotknęła poduszki. Peter, nadal podekscytowany, po raz kolejny obwieścił mamie, że gdy dorośnie, zostanie astronautą. Tula, jak zawsze, odpowiedziała:
— Dobrze, dobrze, kochanie. Będziesz lekarzem.
Medycyna to było coś znanego, a kosmos pozostawał obszarem eksperymentów. Poza tym pierworodny syn w greckiej rodzinie zawsze szedł w ślady ojca. Przyjaciele domu już teraz mówili na chłopca „przyszły doktor Diamandis”. Tula dała w prezencie Peterowi zestaw małego doktora, a on czasem prosił ją o położenie się na sofie, aby mógł zbadać tętno i posłuchać bicia serca. Peter widział zawód lekarza jako bardzo zaszczytne zajęcie.
Gdy tylko matka wyszła z pokoju, Peter włączył latarkę, zanurkował pod prześcieradło i zaczął robić zapiski w swoim sekretnym dzienniczku. Zacieniona część Księżyca jest zmrożona, natomiast oświetlona Słońcem — rozpalona. Będzie zatem potrzebował kombinezonu i porządnych butów — być może nadadzą się jego buty narciarskie. Na Księżycu nie ma powietrza do oddychania, więc konieczny będzie tlen. Oprócz tego potrzeba żywności, wody, no i oczywiście rakiety. Robił coraz to nowe rysunki Saturna V i astronautów. Późną nocą zasnął wreszcie pośród rozrzuconych szkiców i notatek, zastanawiając się, jak zostanie lekarzem, skoro ma polecieć na Księżyc.
W ciągu następnych lat po wylądowaniu przez Amerykanów na Księżycu Peter oprócz innych maszyn budował też własnoręcznie łaziki. Rozwinął w sobie iście łowiecki instynkt w poszukiwaniu części, które mógłby wykorzystać. Raz, na przykład, zapodział się gdzieś silnik do kosiarki, by potem nieoczekiwanie pojawić się w jego gokarcie. Kiedy indziej okazało się, że zaginione prześcieradła posłużyły mu jako spadochrony hamujące do gokarta. Diamandisowie mieszkali wówczas w północnej części graniczącej z Bronxem miejscowości Mount Vernon, około trzydziestu minut jazdy od Manhattanu. Ich dom znajdował się pośrodku dzielnicy przy ulicy zasiedlonej przez klasę średnią. Był to biały, piętrowy budynek w holenderskim stylu kolonialnym z niebieskimi okiennicami, dużym podworcem z przodu i wąskim, wysypanym żwirem podjazdem, na którym Peter lubił ustawiać przeszkody, by potem pokonywać je na rowerze. Podwórza były również z boku i z tyłu domu, gdzie rosły drzewa wiśniowe oraz znajdował się placyk zabaw, w którego zbudowanie jego ojciec i wujek włożyli wiele pracy.
Peter wyjechał swoim napędzanym silnikiem od kosiarki gokartem na ulicę biegnącą przed rodzinnym domem, skręcił w Primrose Avenue i pokonawszy szczyt dużego wzgórza, bez kasku na głowie pędził na łeb i szyję w dół po Primrose Avenue niczym John Stapp junior3, pułkownik lotnictwa, który zasłynął tym, że badał wpływ przeciążeń na organizm człowieka, rozpędzając swoje sanie z silnikiem rakietowym do prędkości 1028 km/h. Peter wypuścił „spadochron hamujący” gokarta dopiero tuż przed ruchliwym skrzyżowaniem.
Peter spoglądał szczególnie pożądliwym wzrokiem, niczym kruk na padlinę, na zabawki młodszej siostry. Gdy Marcelle dostała w prezencie nowy, wymarzony dom Barbie, odkrył, że zamontowany w nim silniczek byłby świetny do jednego z jego projektów, a mechanizm poruszający okiennice zawiera łańcuszek napędowy idealnie nadający się do zautomatyzowania ramienia jednego z jego robotów. Marcelle i rodzicom początkowo wydawało się to zabawne, ale potem doprowadzało do rozpaczy. Peter miewał również przeróżne pomysły związane z bronią, na przykład użył wyglądającego jak pocisk opakowania z płynem do czyszczenia rur do naładowania swojej strzelby pneumatycznej. Gdy strzelba nie wystrzeliła, Peter nieopatrznie usiłował wyssać go z lufy i środek czyszczący wytrysnął mu do ust. Trafił na dyżur do szpitala i dopiero z nastaniem nocy mógł powrócić do swoich eksperymentów. Chłopiec miał dobre oceny w szkole, lecz nauczyciele wpisywali mu w dzienniczku: „Peter za dużo rozmawia” oraz że „mógłby popracować bardziej nad umiejętnością usiedzenia na miejscu”.
W każdą niedzielę rodzina Petera jeździła do greckiego kościoła prawosławnego pod wezwaniem Michała Archanioła nieopodal Roslyn, gdzie Peter był ministrantem. Do jego obowiązków należało przynoszenie kadzidła, świec i dużego złotego krzyża oraz pomoc w rozdawaniu eucharystii. Spowiedzi od niego nie wymagano, niemniej odbywał szczere rozmowy z dobrotliwym ojcem Alexem Karloutsosem, podczas których zwierzał mu się, że raz po raz podkrada siostrze zabawki i nader często przysparza zmartwień swoim rodzicom. Opowiadał mu też o swoim umiłowaniu kosmosu, o tym, że jest to jego „gwiazda przewodnia”.
Peter podzielił się z ojcem Alexem swoim przekonaniem, że ludzkość żyje w biosferze, czymś w rodzaju terrarium, w którym życie zostało dawno temu zaszczepione przez kosmitów. Kosmici co jakiś czas powracają na Ziemę, powiedział mu w zaufaniu, aby zabrać ludzi w celach badawczych bądź hodowlanych, ale jedynie w okolicach wiejskich, aby nikt nie zwrócił na nich uwagi. Ojciec Alex chętnie wysłuchiwał Petera i zdawał sobie sprawę, że nie jest on chłopcem, który zadowoliłby się utartymi frazesami typu „Bóg jest miłością”. Mówił zatem Peterowi, że wspaniałość Wszechświata stanowi odbicie obecności Boga w naszym życiu.
Jadąc pewnego dnia wczesną wiosną na swoim złocistym rowerze marki Schwinn Stingray z siodełkiem w kształcie banana, Peter natknął się na chłopaka z sąsiedztwa sprzedającego materiały pirotechniczne. Wkrótce potem, na swoje urodziny, Peter wraz z matką przygotował przyjęcie dla kolegów. Naturalnie zależało mu, by odpalić z tej okazji swoje nowe fajerwerki. Tula, obawiając się zbyt głośnego huku, postanowiła przytłumić go poprzez wetknięcie M80 — choć Peter upierał się, że są to całkiem zwyczajne fajerwerki — do sterty żwiru na wąskim podjeździe ich domu. Powiedziała, że własnoręcznie zapali lont. Był przy tym także kumpel Petera, Wayne Root, z kamerą w ręce. Tula kazała dzieciom się cofnąć, drżącymi rękami zapaliła czerwony lont i sama odskoczyła do tyłu. Nastąpiła długa chwila ciszy. Ich podmiejska okolica była zawsze bardzo spokojna. Wtem rozległa się kanonada. Bum! Bum! Bum! Tula krzyknęła przeraźliwie:
— Kryć się! Wszyscy kryć się!
W powietrzu latały kawałki żwiru i stłuczonego szkła. Kobieta i dzieci rzucili się, aby szukać schronienia.
Gdy Tula w końcu podniosła głowę, zobaczyła utrzymujące się kłęby dymu oraz dzieci z szeroko otwartymi oczami. Wayne wciąż ściskał w ręku kamerę. Jakimś cudem nikomu nic się nie stało i — przynajmniej na pierwszy rzut oka — rozbite było jedynie małe, boczne okienko domu. Tula, której serce galopowało jak szalone, jak gdyby dopiero co ktoś do nich strzelał, obdarzyła Petera spojrzeniem zwiastującym, że będzie miał naprawdę duże kłopoty. Peter robił, co mógł, by wyglądać na skruszonego, jednak przez cały czas rozmyślał o mocy i osiągach rakiety napędzanej kawałkiem laski dynamitu.
Latem 1974 roku, gdy Peter zdał do ósmej klasy, Diamandisowie przeprowadzili się z Mount Vernon do Kings Point na Long Island. Praktyka lekarska Harry’ego Diamandisa w Bronxie prosperowała znakomicie.
Przeprowadzili się na Long Island ze względu na szkołę oraz dlatego, że Tula zakochała się w oferowanym na sprzedaż od trzech lat stuletnim domu, który zobaczyła w ogłoszeniu „New York Timesa”. Był to dom o powierzchni 740 m2 u podnóża wzgórza, z dostępem do kortu tenisowego, basenu pływackiego i przystani jachtowej. Tam, gdzie inni widzieli ruderę, w którą trzeba by włożyć wiele pieniędzy i pracy, Tula zobaczyła przepiękną rodzinną rezydencję i szybko zabrała się do jej remontowania, pokój po pokoju.
Na półwyspie Great Neck, trzydzieści minut jazdy od Manhattanu, rozgrywała się akcja powieści F. Scotta Fitzgeralda Wielki Gatsby. Były tam rozległe, zielone trawniki, długie podjazdy prowadzące do prywatnych posiadłości i z piętnaście kilometrów nabrzeża rozciągającego się wzdłuż cieśniny Long Island oraz zatoki Manhasset. Dom Diamandisów znajdował się w Kings Point, rejonie na północnym krańcu półwyspu w hrabstwie Nassau.
Peter zaanektował drugie piętro dla siebie, umieszczając u szczytu schodów wydrukowany na swojej nowej drukarce igłowej zielono-biały napis: DOROSŁYM WSTĘP WZBRONIONY! Włości Petera stanowiły trzy pokoje: jeden do spania i nauki, drugi do praktycznych zajęć naukowych — roboty, rakiety, chemia oraz wszelkiego rodzaju eksperymenty — i trzeci do gry w ping-ponga, zabaw kolejką elektryczną, oglądania telewizji, słuchania muzyki i także do nauki.
Peter nadal dekorował swoją sypialnię plakatami NASA, ale teraz przedstawiały one astronautów z Apolla 17 — Eugene’a Cernana, Ronalda Evansa oraz Harrisona Schmitta, pierwszego astronautę naukowca. Ich wyprawa odbyła się dwa lata wcześniej, w 1972 roku i trwała dwanaście dni, w tym trzy doby poświęcone na eksplorację powierzchni Księżyca. Cernan, który przejechał łazikiem ponad 30 km, pobierając próbki gruntu księżycowego, przed odlotem wypowiedział znamienne słowa:
— Teraz, gdy opuszczamy Księżyc, odchodzimy tak, jak przybyliśmy i jeśli Bóg pozwoli, powrócimy w imię pokoju i nadziei dla całej ludzkości.
Program Apollo dobiegł końca, lecz NASA przystąpiła do realizacji zapowiedzianego przez prezydenta Nixona w 1972 roku nowego programu lotów kosmicznych z wykorzystaniem wahadłowców, które miały lądować jak samoloty i stanowić „pojazdy orbitalne wielokrotnego użytku, które zrewolucjonizują loty w przestrzeni wokółziemskiej poprzez nadanie im charakteru rutynowego”. Peter uważał, że wszystko, co robi NASA, jest wspaniałe, choć termin „wahadłowiec kosmiczny” nie przemawiał mu już tak do wyobraźni jak program Apollo.
Peter i jego nowy przyjaciel z Great Neck szybko przekonali się, że na swoje projekty i eksperymenty będą potrzebowali pieniędzy, gdyż części pozyskane ze sprzętów domowych i zabawek już im nie wystarczały. Zebrawszy razem kieszonkowe, swoje i kolegów o podobnych zainteresowaniach: Gary’ego Gumowitza, Danny’ego Pelza i Clifforda Stobera, wszyscy wsiedli na rowery i udali się do banku.
Tam chłopcy wyjaśnili kasjerowi, że chcą otworzyć rachunek, by móc kupować różne fajne elementy do swojego klubu.
— Czy wasz klub ma jakąś nazwę? — zapytał kasjer.
Chłopcy spojrzeli po sobie zdziwieni.
— No dobrze, w takim razie, co tam robicie?
— Nie wiem — powiedział Peter — budujemy rozmaite rzeczy.
— A konkretnie?
— Rakiety, pociągi, roboty, zdalnie sterowane samoloty, samochody, łódki.
— Wygląda na to, że robicie wszystko, co się da — pokiwał głową kasjer. — Może zatem wpiszemy jako nazwę „Klub Wszystkiego”?
W ten sposób spontanicznie zawiązany Klub Wszystkiego oficjalnie rozpoczął swoją działalność. Jego członkowie spotykali się u Petera w domku na drzewie, do którego wchodziło się po drabinie celowo zbyt chwiejnej, by utrzymać ciężar dorosłego człowieka, bądź w jego pokoju do eksperymentów. Zamawiali zestawy do samodzielnego montażu rakiet Estes o różnym stopniu skomplikowania, poczynając od klasycznego Der Red Max ze statecznikami z czerwonego drewna i czarnym dziobem z trupią czaszką. Ta 40-centymetrowa rakieta wznosiła się na mniej więcej 150 metrów i opadała na spadochronie. Chłopcy przyjęli plan, że po przejściu wszystkich poziomów trudności od 1 do 5 zaczną budować swoje własne rakiety, a nawet robić do nich własne paliwo.
Peter, Billy i pozostali chłopcy zapisali się do działających w szkole Great Neck North klubów — komputerowego, matematycznego oraz dla przyszłych lekarzy. Uczyli się tam programować na kalkulatorach Hewlett-Packard i Texas Instruments, a następnie również na komputerach w ramach szkolenia zawodowego uczniów szkół średnich. Zaznajamiali się z elektroniką, składając zestawy Heathkits oraz montując niewielkie radia tranzystorowe z oporników, kondensatorów, diod, potencjometru i miniaturowego głośnika. Ich kolega z klasy, Jon Lynn, jako pierwszy z grupy zbudował oparty na technologii procesorowej działający komputer Sol-20 przypominający pierwsze modele Altaira. Owe pierwsze „komputery” były programowane za pomocą kart perforowanych podobnych do stosowanych w krosnach Jacquarda; urządzenie sczytujące przekształcało ciąg otworów w karcie na sygnały elektryczne włączony-wyłączony, które komputer interpretował jako liczby i instrukcje do wykonania obliczeń. Obnoszenie się po szkole z plikiem kart perforowanych znamionowało przynależność do tajnego bractwa.
Po szkole chłopcy spędzali czas w salonie gier wideo Gold Coast, grywając w ping-ponga, czołgi i wyścigi samochodowe. Do ich ulubionych należała gra Lunar Lander, w której używali klawiszy strzałek do kierowania lądownikiem i zmiany siły ciągu silników w celu wylądowania bezpiecznie w punkcie oznaczonym jako X na powierzchni Księżyca. Peter wchodził w skład szkolnej drużyny skoczków do wody i choć nie pasjonował się szczególnie sportem, był muskularny niczym zapaśnik i potrafił wykonać salto w tył z pozycji stojącej. Miał gęste i ciemne, stale rozwichrzone włosy, nosił złoty łańcuszek z krzyżykiem i wciąż dokuczano mu z powodu niskiego wzrostu — wszystkiego metr sześćdziesiąt pięć.
Wyobrażenia Petera i jego przyjaciela Billy’ego na temat budowy i wystrzeliwania potężnych rakiet uległy znacznemu poszerzeniu, gdy trafili do klasy chemicznej popularnego nauczyciela, pana Tuori. Pan Tuori, który uczył chemii w Great Neck North od dziesiątków lat, lubił przeprowadzać doświadczenia, które przykuwały uwagę uczniów i robiły na nich duże wrażenie. Peter i Billy jako jego pomocnicy w laboratorium obserwowali wszystko uważnie. To była wiedza, która mogła im się przydać.
Na zajęciach Peter i Billy, w laboratoryjnych fartuchach i goglach, śledzili z uwagą, jak pan Tuori wyjmuje połyskujące metalicznie szare kryształki jodu ze słoiczka i wkłada je do zlewki. Następnie postawił zlewkę pod wyciągiem i wlał do niej niewielką ilość stężonego roztworu amoniaku. Ostrożnie potrząsnął otrzymaną mieszaniną, wyjaśniając, że nowo powstały związek, trójjodek azotu, z trzema atomami jodu związanymi z pojedynczym atomem azotu, w stanie wilgotnym jest całkiem bezpieczny, natomiast po wyschnięciu wybucha przy najlżejszym dotknięciu, nawet płatka śniegu lub piórka. Odczekawszy chwilę, by substancje do końca ze sobą przereagowały, pan Tuori przefiltrował mieszaninę barwy błota, by pozbyć się nadmiaru amoniaku. Bardzo ważne, ostrzegł ponownie chłopców, by zawartość zlewki osiadła, zanim zdąży wyschnąć. Gdy przyszedł czas na eksperyment, Peter i Billy stanęli z przodu. Gdy pan Tuori wyciągnął długą tyczkę ku przypominającej zwęglony proszek substancji, Peter zauważył tuż nad trójjodkiem azotu brzęczącą muchę i delikatnie trącił łokciem Billy’ego, pokazując na sześcionogiego intruza. Jeszcze zanim tyczka pana Tuoriego dotknęła proszku, usiadła na nim mucha. Rozległ się głośny, gwałtowny trzask i w powietrze uniósł się obłoczek fioletowego dymu. Nieszczęsnego owada rozerwało na drobny mak.
Wkrótce pod drzwi Petera zaczęły przychodzić materiały wybuchowe w paczkach opatrzonych wizerunkiem trupiej czaszki i napisem: OSTROŻNIE: GROZI WYBUCHEM. Chłopcy odkryli, że mogą zamówić jakie tylko chcą chemikalia, i to w każdej ilości, w chemicznych firmach zaopatrzeniowych ogłaszających się na ostatnich stronach czasopisma „Popular Science”, a zostaną im one niezwłocznie dostarczone do rąk własnych pocztą kurierską UPS. Peter potajemnie zrobił w jednej z szaf na drugim piętrze magazyn chemiczny, przechwytując przesyłki, zanim któreś z rodziców wróciło do domu. Ponadto Peter i Billy podzielili się swoimi zasobami chemicznymi po połowie po to, by w razie wpadki jednego z nich utracić jedynie połowę, a nie całość.
Chłopcy kupowali również sprzęt laboratoryjny — zlewki, palniki Bunsena, kolby, korki, pipety, lejki i termometry. Petera fascynowały metale ziem alkalicznych, zwłaszcza magnez, który palił się jaskrawym, białym płomieniem. Zamawiał całe opakowania wstążek i proszku magnezowego, a do tego bar, by zabarwiać płomień na zielono, oraz stront, by palił się na czerwono. Robił doświadczenia z wapniem i oczywiście uwielbiał saletrę potasową, siarkę i węgiel drzewny — podstawowe składniki prochu strzelniczego.
Peterowi nie podobało się wszakże to, że do spalania saletry i siarki potrzebny jest tlen. Pragnął znaleźć coś, co mogłoby palić się w przypadku braku tlenu. Chemia otwierała przed Peterem drogę w nieznane, coś zupełnie odmiennego od tego, co robi się normalnie w szkole. Miała w sobie tajemnicę, porządek i logikę. Przypominała mu czasy, gdy jako maleńki chłopczyk skakał po pozostałych po deszczu kałużach; tyle, że teraz mógł robić własne kałuże oraz wywoływać na nich fale.
Peter zaczął studiować budowę rakiet, czytając książki rosyjskiego nauczyciela i fizyka, Konstantego Ciołkowskiego, urodzonego w 1857 roku niemal głuchego samouka, którego koncepcje dotyczące techniki rakietowej i lotów kosmicznych pomimo upływu ponad stu lat nadal są wykorzystywane. Pod koniec XIX wieku Ciołkowski rozważał wpływ stanu nieważkości na organizm ludzki, przewidział konieczność korzystania ze skafandrów podczas podróży kosmicznych, skonstruował pierwszy w Rosji tunel aerodynamiczny, opisał rakiety napędzane mieszanką ciekłego wodoru i ciekłego tlenu oraz sformułował wzór matematyczny opisujący zmiany pędu i prędkości rakiety4. Peter przeczytał także o Robercie Goddardzie, amerykańskim fizyku, który w 1926 roku stworzył i wystrzelił pierwszą na świecie rakietę na paliwo płynne, co było wydarzeniem równie przełomowym jak pierwszy lot braci Wright w Kitty Hawk. Goddarda wyśmiano wprawdzie, gdy wyraził przekonanie, że odpowiednio duża rakieta pewnego dnia doleci do Księżyca, ale poparł go słynny lotnik Charles Lindbergh. Peter z satysfakcją odnotował, że rakietowe eksperymenty Goddarda podczas jego studiów w Worcester Polytechnic Institute często kończyły się eksplozją i jego profesorowie na widok kłębów dymu pędzili co tchu po gaśnice.
Peter dowiedział się o niemieckim fizyku Hermannie Obercie, również przekonanym o wyższości rakiet na paliwo płynne nad rakietami na paliwo stałe oraz o kolejnym Niemcu, Wern-herze von Braunie, „ojcu Saturna V”, który, pracując na rzecz hitlerowskich Niemiec podczas II wojny światowej, zbudował balistyczny pocisk rakietowy V25. Peter zdawał sobie sprawę, że gdyby nie von Braun i jego zespół niemieckich inżynierów, Amerykanie nie wylądowaliby ostatecznie na Księżycu pod koniec lat 60.
W weekendy Peter i jego „rakietowi” kompani pakowali własne dzieła, jak rozmaite zdalnie sterowane samoloty, do plecaków, wskakiwali na rowery i udawali się w kierunku pobliskiej Akademii Marynarki Handlowej w Kings Point. Niekiedy wybierali boisko futbolowe tuż u jej bram, aby wystrzeliwać swoje rakiety Estes. Jednak zwykle od razu byli przeganiani przez wartowników Akademii.
Czasami chłopcom udawało się namówić któregoś z rodziców, by zawiózł ich na Roosevelt Field, skąd Lindbergh wystartował przy próbie dolecenia swoim samolotem Spirit of St. Louis do lotniska Le Bourget pod Paryżem. Był tu parking i rozległa, otwarta przestrzeń. Napełniali tu swoje rakiety prochem domowej roboty i niekiedy wychodziło z tego jedynie pyknięcie z obłoczkiem dymu, niekiedy fajerwerk, a niekiedy groźny pocisk balistyczny, który nacierał na nich niczym ognisty wąż, co najmniej raz o mało nie trafiając niczego niepodejrzewającego Harry’ego Diamandisa.
Jedną z najlepszych konstrukcji Petera i Billy’ego była seria rakiet o nazwie Mongo-Mongo 1, 2 i 3, z których każda była wyższa i mocniejsza od poprzedniej. Opracowali oni samoczynny system wykorzystujący mikroobwód czasowy 555 Timer IC, który był w stanie wystrzeliwać od jednej do trzech rakiet. Dzięki temu, kiedy było ich tylko dwóch, jeden mógł doglądać startu, a drugi robić zdjęcia. Pozwoliło im to zająć pierwsze miejsce w konkursie na najlepszą konstrukcję powstałą na bazie rakiet Estes, a jako nagrodę dostali kupony na zakup kolejnych rakiet. Rozbudowując swój arsenał i wędrując po układzie okresowym pierwiastków, Peter i Billy dokonali ważkiego odkrycia — chloran potasu wybucha silniej niż azotan potasu.
Peter odkrył również specyficzne właściwości nadchloranu potasu, który jest nie tylko wysoce wybuchowy, ale rozkładając się, wytwarza tlen. Kupował on tę bezbarwną krystaliczną substancję — powszechnie stosowaną w fajerwerkach, nabojach, zimnych ogniach i potężnych silnikach rakietowych — w pięciofuntowych opakowaniach. Eksperymentował, wiercąc otwory w puszkach na kliszę filmową i zalepiając je samochodową masą szpachlową. Aby jednak uzyskać wybuch przy użyciu nadchloranu lub chloranu potasu, potrzebował zmieszać je z jakimś materiałem palnym, na przykład siarką lub proszkiem aluminiowym. Przy prawidłowo dobranej mieszance wystrzeliwała ona z zalepionego otworu; w innych przypadkach rozlegał się jedynie syk lub w ogóle nic się nie działo.
Pewnego zimowego popołudnia przyjaciele spotkali się u Jona Lynna w domu, gdzie napełniali puszki rozmaitymi mieszankami, owijali je taśmą klejącą i odpalali na oblodzonym podjeździe. Któraś wzleciała prosto w kierunku głowy jednego z chłopców, kilkanaście zadziałało tak, jak miało, a kilka tylko wydało głośny syk. Po przeprowadzeniu dalszych eksperymentów powzięto nowy plan — wziąć jedną z tych puszek wypełnionych nadchloranem potasu i odpalić pod wodą, by przekonać się, co się stanie, skoro nadchloran potasu nie potrzebuje tlenu do spalania.
Chłopcy pobiegli na tył domu, gdzie państwo Lynnowie mieli basen pływacki, który był teraz częściowo zamarznięty, i umieściwszy jedną z puszek w wodzie pod lodem, odeszli nieco na bok, patrzyli i czekali. Mijały kolejne sekundy, lecz nic się nie działo. Po chwili usłyszeli przytłumiony dźwięk, coś w rodzaju „pszszsz!”, lód uniósł się na kilka centymetrów — chłopcy cofnęli się jeszcze bardziej — a potem wydawało się, że opada. Peter poczuł wyraźną ulgę. Wtem jednak rozległ się głośny, przeraźliwy trzask. Matka Jona Lynna, Suzanne, przygotowująca właśnie w kuchni obiad, miała wrażenie, jak gdyby cały dom poruszył się w posadach.
Życie coraz dobitniej pokazywało, że ta spokojna, podmiejska okolica jest przestrzenią zbyt ciasną dla realizacji rakietowych ambicji Petera.