Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 10

3

Оглавление

– Bę­dziesz miał jesz­cze kło­po­ty z Per­cym – oznaj­mił Har­ry, kie­dy wra­ca­li­śmy ko­ry­ta­rzem do mo­je­go ga­bi­ne­tu.

Dean Stan­ton, ktoś w ro­dza­ju mo­je­go dru­gie­go za­stęp­cy (ofi­cjal­nie nie mie­li­śmy ta­kiej funk­cji – Per­cy Wit­mo­re na­pra­wił­by to nie­do­pa­trze­nie w mgnie­niu oka), sie­dział przy moim biur­ku, wpi­su­jąc dane do akt. Ja sam nig­dy nie mia­łem do tego ser­ca. Nie pod­niósł na­wet wzro­ku, gdy we­szli­śmy, wsu­nął tyl­ko głę­biej na nos oku­la­ry i wró­cił do swo­jej pa­pier­ko­wej ro­bo­ty.

– Mam kło­po­ty z tym dzię­cio­łem, od­kąd tu się po­ja­wił – od­par­łem, ostroż­nie od­cią­ga­jąc ma­te­riał spodni od kro­cza i krzy­wiąc się z bólu. – Sły­sza­łeś, co krzy­czał, wpro­wa­dza­jąc tego wiel­ko­lu­da na blok?

– Nie mo­głem nie sły­szeć – stwier­dził Har­ry. – Sze­dłem tuż obok nie­go.

– Ja sie­dzia­łem wte­dy w ki­blu, ale też do­brze sły­sza­łem – mruk­nął Dean. Wziął do ręki kart­kę pa­pie­ru, pod­niósł ją do świa­tła (zo­ba­czy­łem, że oprócz na­pi­sa­ne­go na ma­szy­nie tek­stu jest na niej ślad po kub­ku z kawą) i wy­rzu­cił do ko­sza. – „Idzie tru­posz”. Mu­siał to wy­czy­tać w jed­nym z tych pism, któ­re tak go raj­cu­ją.

Praw­do­po­dob­nie wła­śnie tak było. Per­cy We­tmo­re oka­zał się za­go­rza­łym czy­tel­ni­kiem „Ar­go­sy”, „Stag” i „Men’s Ad­ven­tu­re”. W każ­dym nu­me­rze była tam, jak się zda­je, ja­kaś wię­zien­na hi­sto­ryj­ka i Per­cy czy­tał ją z wy­pie­ka­mi na twa­rzy ni­czym pro­wa­dzą­cy ba­da­nia na­uko­wiec. Mia­ło się wra­że­nie, że szu­ka w ży­ciu ja­kichś wska­zó­wek i uznał, że te pi­sma są naj­lep­szym źró­dłem in­for­ma­cji. Przy­szedł do nas za­raz po tym, jak upie­kli­śmy An­tho­ny’ego Raya, mor­der­cę z to­po­rem, i wła­ści­wie nie brał jesz­cze udzia­łu w żad­nej eg­ze­ku­cji, ale oglą­dał jed­ną z na­staw­ni.

– Fa­cet zna wy­so­ko po­sta­wio­nych lu­dzi – oznaj­mił Har­ry. – Ma ple­cy. Do­sta­nie ci się za to, że wy­sła­łeś go z blo­ku. I do­sta­nie ci się jesz­cze bar­dziej za to, iż ocze­ki­wa­łeś, że zro­bi raz coś po­ży­tecz­ne­go.

– Wca­le tego nie ocze­ki­wa­łem – od­par­łem. Może i nie ocze­ki­wa­łem, ale mia­łem ci­chą na­dzie­ję. Bill Do­dge nie był czło­wie­kiem, któ­ry po­zwo­lił­by ko­muś się opie­przać, pod­czas gdy inni cięż­ko ha­ru­ją. – Na ra­zie bar­dziej mnie in­te­re­su­je nasz wiel­ko­lud. Czy będą z nim ja­kieś kło­po­ty?

Har­ry po­krę­cił sta­now­czo gło­wą.

– Pod­czas roz­pra­wy w hrab­stwie Tra­pin­gus sie­dział ci­cho jak tru­sia – stwier­dził Dean. Zdjął z nosa oku­la­ry bez opra­wek i za­czął je czy­ścić rąb­kiem ka­mi­zel­ki. – Oczy­wi­ście miał na so­bie wię­cej łań­cu­chów niż duch Mar­leya, kie­dy uka­zał się Scro­oge’owi, ale gdy­by chciał, mógł je ła­two spi­kwi­czyć. To był ka­lam­bur, synu – do­dał.

– Wiem – od­par­łem, cho­ciaż nie mia­łem o tym po­ję­cia. Nie zno­si­łem, kie­dy chciał po­ka­zać, że jest ode mnie mą­drzej­szy.

– Duży su­kin­syn, nie? – za­py­tał.

– Tak – zgo­dzi­łem się. – Pie­kiel­nie duży.

– Bę­dzie­my mu­sie­li prze­ro­bić Sta­rą Iskró­wę na Su­per­fa­jer­kę, żeby przy­piec mu ty­łek.

– Nie martw się o Sta­rą Iskró­wę – od­par­łem roz­tar­gnio­nym to­nem. – Wiel­cy fa­ce­ci ro­bią się na niej tacy ma­lut­cy.

Dean po­ma­so­wał nos w miej­scu, gdzie wid­nia­ły za­czer­wie­nie­nia od oku­la­rów, i po­ki­wał gło­wą.

– Zga­dza się – mruk­nął. – Jest w tym wie­le ra­cji, nie da się ukryć.

– Czy któ­ryś z was wie, gdzie prze­by­wał, za­nim zja­wił się w. Te­fton? – za­py­ta­łem. – To było w Te­fton, praw­da?

– Tak – po­twier­dził Dean. – W Te­fton, w hrab­stwie Tra­pin­gus. Nikt nie wie, gdzie prze­by­wał, za­nim się tam zja­wił i zro­bił to, co zro­bił. Pew­nie szwen­dał się po ca­łym sta­nie. Je­śli cię to na­praw­dę in­te­re­su­je, mo­żesz zna­leźć coś w ga­ze­tach w wię­zien­nej bi­blio­te­ce. Nie prze­nio­są jej w nowe miej­sce wcze­śniej jak w przy­szłym ty­go­dniu. Bę­dziesz mógł po­słu­chać skarg swo­je­go kum­pla, któ­re­go za­gna­łeś do ro­bo­ty pię­tro wy­żej – do­dał, szcze­rząc zęby.

– Może rze­czy­wi­ście tam zaj­rzę – mruk­ną­łem. Póź­niej, po po­łu­dniu, zro­bi­łem to.

Bi­blio­te­ka mie­ści­ła się na ty­łach bu­dyn­ku, w któ­rym mia­no urzą­dzić wię­zien­ny warsz­tat sa­mo­cho­do­wy – taki przy­najm­niej był plan. Moim zda­niem ktoś chciał się na tym nie­źle ob­ło­wić, ale trwał wła­śnie Wiel­ki Kry­zys i za­cho­wa­łem swo­ją opi­nię dla sie­bie; po­dob­nie po­wi­nie­nem zro­bić w spra­wie Per­cy’ego, ale cza­sa­mi nie spo­sób po pro­stu trzy­mać gęby za­mknię­tej na kłód­kę. Nie­wy­pa­rzo­ny ję­zyk przy­spa­rza czło­wie­ko­wi wię­cej kło­po­tów, niż kie­dy­kol­wiek przy­spo­rzył mu ku­tas. Warsz­tat sa­mo­cho­do­wy nig­dy zresz­tą nie po­wstał – w na­stęp­nym roku całe wię­zie­nie prze­nie­sio­no sześć­dzie­siąt mil da­lej, do Bri­gh­ton. Ko­lej­ne pie­nią­dze prze­szły z rącz­ki do rącz­ki. Ko­lej­ne kon­fi­tu­ry. Ale to nie moja spra­wa.

Ad­mi­ni­stra­cja prze­pro­wa­dzi­ła się już do no­we­go bu­dyn­ku po wschod­niej stro­nie dzie­dziń­ca; te­raz prze­no­szo­no am­bu­la­to­rium (kto z tych wiej­skich cioł­ków wpadł w ogó­le na po­mysł, żeby umie­ścić je na dru­gim pię­trze, sta­no­wi­ło ko­lej­ną z wie­lu za­ga­dek, w ja­kie ob­fi­tu­je ży­cie), a bi­blio­te­kę już czę­ścio­wo spa­ko­wa­no – w grun­cie rze­czy nie było tam dużo do pa­ko­wa­nia – i sta­ła pra­wie pu­sta. Sta­ry bu­dy­nek miał sza­lo­wa­ne ścia­ny i wci­śnię­ty był mię­dzy blo­ki A i B. Wy­cho­dzi­ły na nie­go ich ła­zien­ki i w ca­łym wnę­trzu uno­sił się nie­wy­raź­ny za­pach mo­czu, co było praw­do­po­dob­nie je­dy­nym roz­sąd­nym po­wo­dem prze­pro­wadz­ki. Po­miesz­cze­nie, w któ­rym mie­ści­ła się bi­blio­te­ka, mia­ło kształt li­te­ry L i roz­mia­ra­mi nie­wie­le róż­ni­ło się od mo­je­go ga­bi­ne­tu. Po­szu­ka­łem wzro­kiem wen­ty­la­to­ra, ale wszyst­kie już za­bra­no. Mu­sia­ło tam być ze czter­dzie­ści stop­ni i sia­da­jąc, zno­wu po­czu­łem to go­rą­ce pul­so­wa­nie w kro­czu. Przy­po­mi­na­ło ćmie­nie zęba. Wiem, że – zwa­żyw­szy na to, o ja­kiej czę­ści cia­ła tu mó­wi­my – może się to wy­dać ab­sur­dem, ale nie po­tra­fi­łem tego po­rów­nać z ni­czym in­nym. Ból był o wie­le gor­szy pod­czas od­da­wa­nia i za­raz po od­da­niu mo­czu, a ja zro­bi­łem to bez­po­śred­nio przed­tem.

Ktoś tam jed­nak był – ko­ści­sty sta­ry wię­zień o na­zwi­sku Gib­bons, któ­ry drze­mał w ką­cie, z le­żą­cą na ko­la­nach po­wie­ścią z Dzi­kie­go Za­cho­du i ka­pe­lu­szem na­su­nię­tym na oczy. Nie prze­szka­dzał mu ani upał, ani stę­ka­nie, ło­mo­ty i po­wta­rza­ją­ce się co ja­kiś czas prze­kleń­stwa, któ­re do­cho­dzi­ły z am­bu­la­to­rium pię­tro wy­żej. (Mu­sia­ło tam być co naj­mniej dzie­sięć stop­ni wię­cej i mia­łem na­dzie­ję, że Per­cy We­tmo­re do­brze się bawi). Ja też mu nie prze­szka­dza­łem, scho­wa­łem się bo­wiem od razu za ro­giem, gdzie trzy­ma­no ga­ze­ty. Oba­wia­łem się, że wbrew temu, co po­wie­dział Dean, za­bra­no je ra­zem z wen­ty­la­to­ra­mi, ale nie, le­ża­ły na swo­im miej­scu i od­szu­ka­nie hi­sto­rii bliź­nia­czek Det­te­ric­ków nie spra­wi­ło mi więk­szej trud­no­ści; pi­sa­no o nich na pierw­szej stro­nie od dnia po­peł­nie­nia zbrod­ni w czerw­cu, aż do pro­ce­su, któ­ry od­był się na prze­ło­mie sierp­nia i wrze­śnia.

Wkrót­ce prze­sta­łem zwra­cać uwa­gę na skwar, ha­ła­sy na gó­rze i ast­ma­tycz­ne chra­pa­nie sta­re­go Gib­bon­sa. Myśl o tych dzie­wię­cio­let­nich ma­łych dziew­czyn­kach – ich oko­lo­nych blond lo­ka­mi głów­kach i za­lot­nych bu­ziach Bob­b­sey Twins – była w po­łą­cze­niu z mrocz­ną po­sta­cią Cof­feya wy­jąt­ko­wo nie­mi­ła, ale nie po­tra­fiem przed nią uciec. Zwa­żyw­szy na jego roz­mia­ry, ła­two było wy­obra­zić so­bie, że po­żarł je ni­czym ol­brzym z baj­ki. To, co im rze­czy­wi­ście zro­bił, było znacz­nie gor­sze, i miał szczę­ście, że nie zlin­czo­wa­no go od razu tam, na brze­gu rze­ki. Oczy­wi­ście, je­śli ktoś uzna za szczę­ście przej­ście Zie­lo­nej Mili i rand­kę ze Sta­rą Iskró­wą.

Zielona mila

Подняться наверх