Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 11

4

Оглавление

Kró­lo­wą Ba­weł­nę zde­tro­ni­zo­wa­no na Po­łu­dniu sie­dem­dzie­siąt lat przed opi­sy­wa­ny­mi tu­taj wy­da­rze­nia­mi i nig­dy nie od­zy­ska­ła ko­ro­ny, cho­ciaż w la­tach trzy­dzie­stych wró­ci­ła na krót­ko do łask. Nie było już plan­ta­cji ba­weł­ny, lecz w po­łu­dnio­wej czę­ści na­sze­go sta­nu po­zo­sta­ło kil­ka­dzie­siąt ba­weł­nia­nych farm. Jed­na z nich na­le­ża­ła do Klau­sa Det­te­ric­ka. W la­tach pięć­dzie­sią­tych uwa­ża­ny był­by pew­nie za ko­goś, kto z tru­dem wią­że ko­niec z koń­cem, dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej ucho­dził jed­nak za czło­wie­ka za­moż­ne­go, pła­cił bo­wiem co mie­siąc go­tów­ką swo­je ra­chun­ki w skle­pie i nie spusz­czał wzro­ku, spo­ty­ka­jąc przy­pad­ko­wo na uli­cy pre­ze­sa ban­ku. Go­spo­dar­stwo było za­dba­ne i duże. Oprócz ba­weł­ny Det­te­rick ho­do­wał kur­cza­ki, a tak­że kil­ka krów. Mie­li z żoną trój­kę dzie­ci: dwu­na­sto­let­nie­go Ho­war­da i bliź­niacz­ki, Corę i Ka­the.

Pew­nej cie­płej czerw­co­wej nocy tam­te­go roku dziew­czyn­ki po­pro­si­ły, aby po­zwo­lo­no im spać na za­bu­do­wa­nej we­ran­dzie, bie­gną­cej wzdłuż ca­łej bocz­nej ścia­ny domu. Mia­ła to dla nich być nie lada atrak­cja. Mat­ka uca­ło­wa­ła je na do­bra­noc tuż przed dzie­wią­tą, kie­dy ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca ga­sły na ho­ry­zon­cie. Zo­ba­czy­ła je po­now­nie do­pie­ro, gdy le­ża­ły w trum­nach, po­ła­ta­ne przez przed­się­bior­cę po­grze­bo­we­go, któ­re­mu uda­ło się na­pra­wić więk­szość szkód.

W tam­tych la­tach wiej­skie ro­dzi­ny cho­dzi­ły do łóż­ka bar­dzo wcze­śnie – „kie­dy ro­bi­ło się ciem­no pod sto­łem”, jak ma­wia­ła moja wła­sna mat­ka – i spa­ły ka­mien­nym snem. Klaus, Mar­jo­rie i Ho­wie Det­te­ric­ko­wie rze­czy­wi­ście spa­li twar­do owej nocy, gdy po­rwa­no bliź­niacz­ki. Klau­sa obu­dził­by na pew­no, gdy­by za­szcze­kał, Bow­ser, sta­ry wiel­ki pół­krwi col­lie, ale Bow­ser nie zro­bił tego. Nie za­szcze­kał ani tej nocy, ani nig­dy wię­cej.

Klaus obu­dził się o brza­sku, żeby wy­do­ić kro­wy. Obo­ra była po dru­giej stro­nie obej­ścia i nie przy­szło mu na­wet do gło­wy, żeby rzu­cić okiem na bliź­niacz­ki. To, że nie przy­łą­czył się do nie­go Bow­ser, rów­nież nie wzbu­dzi­ło jego obaw. Pies trak­to­wał kur­cza­ki i kro­wy z wiel­ką po­gar­dą i pod­czas opo­rzą­dza­nia in­wen­ta­rza krył się nor­mal­nie w swo­jej bu­dzie za obo­rą, chy­ba że go we­zwa­no… i to w spo­sób bar­dzo zde­cy­do­wa­ny.

Mar­jo­rie ze­szła na dół mniej wię­cej kwa­drans po tym, jak jej mąż wło­żył w sie­ni buty i po­czła­pał do obo­ry. Na­sta­wi­ła kawę i za­czę­ła sma­żyć pla­stry be­ko­nu. Sma­ko­wi­te za­pa­chy wy­wa­bi­ły Ho­wie­go z jego po­ko­iku na pod­da­szu, ale dziew­czyn­ki się nie po­ja­wia­ły. Wbi­ja­jąc jaj­ka do be­ko­nu, Mar­jo­rie wy­sła­ła Ho­wie­go, żeby spro­wa­dził sio­stry. Za­raz po śnia­da­niu Klaus chciał na ogół, by przy­nio­sły świe­że jaj­ka z kur­ni­ka. Tego ran­ka jed­nak nikt nie zjadł śnia­da­nia na far­mie Det­te­ric­ków. Ho­wie wró­cił do kuch­ni z po­bla­dłą twa­rzą. Jego oczy przed chwi­lą jesz­cze spuch­nię­te od snu były sze­ro­ko otwar­te.

– Nie ma ich – po­wie­dział.

Mar­jo­rie wy­szła na we­ran­dę, z po­cząt­ku bar­dziej po­iry­to­wa­na niż za­nie­po­ko­jo­na. Przy­pusz­cza­ła, je­śli w ogó­le coś przy­pusz­cza­ła, opo­wia­da­ła póź­niej, że dziew­czyn­ki po­sta­no­wi­ły wy­brać się na po­ran­ny spa­cer i na­rwać po­lnych kwia­tów. Albo wpa­dły na ja­kiś po­dob­nie głu­pi pen­sjo­nar­ski po­mysł. Je­den rzut oka na we­ran­dę wy­star­czył, żeby zro­zu­mia­ła, dla­cze­go Ho­wie tak bar­dzo po­bladł na twa­rzy.

Za­wo­ła­ła męża – wrza­snę­ła gło­śno, żeby przy­szedł – i Klaus przy­biegł w te pędy, w bu­tach po­chla­pa­nych mle­kiem, któ­re wy­la­ło się z wia­dra. To, co zo­ba­czył na we­ran­dzie, ścię­ło­by z nóg naj­bar­dziej na­wet dziel­ne­go ojca. Koce, w któ­re dziew­czyn­ki się opa­tu­li­ły, gdy z na­dej­ściem nocy zro­bi­ło się chłod­niej, le­ża­ły ci­śnię­te w kąt. Drzwi na we­ran­dę wy­rwa­ne zo­sta­ły z gór­ne­go za­wia­su i zwi­sa­ły prze­krzy­wio­ne na ze­wnątrz. A de­ski we­ran­dy i stop­nie za oka­le­czo­ny­mi drzwia­mi spla­mio­ne były krwią.

Mar­jo­rie za­czę­ła bła­gać męża, żeby nie wy­ru­szał sam na po­szu­ki­wa­nie dziew­czy­nek i nie za­bie­rał ze sobą syna, je­śli taki wła­śnie miał za­miar, jej sło­wa na nic się jed­nak nie zda­ły. Klaus zła­pał du­bel­tów­kę, któ­rą trzy­mał w sie­ni, za­wie­szo­ną wy­so­ko poza za­się­giem dzie­cin­nych dło­ni, i wrę­czył Ho­wie­mu strzel­bę ka­li­ber.22, któ­rą miał mu dać w czerw­cu na uro­dzi­ny. A po­tem wy­bie­gli z domu, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwa­gi na za­wo­dzą­cą, la­men­tu­ją­cą ko­bie­tę, któ­ra chcia­ła ko­niecz­nie wie­dzieć, co uczy­nią, je­śli tra­fią na wa­łę­sa­ją­cych się ro­bot­ni­ków se­zo­no­wych albo ban­dę czar­nu­chów, któ­rzy ucie­kli z obo­zu pra­cy w La­duc. Ro­biąc to, mie­li moim zda­niem ra­cję. Krew nie ka­pa­ła już po stop­niach, była jed­nak lep­ka i mia­ła od­cień czer­wo­ny, nie brą­zo­wy, któ­ry przy­bie­ra, gdy do­brze skrzep­nie. Po­rwa­nie zda­rzy­ło się cał­kiem nie­daw­no. Klaus mu­siał uznać, że ist­nie­je jesz­cze szan­sa oca­le­nia dziew­czy­nek, i miał za­miar z niej sko­rzy­stać.

Ża­den z nich nie znał się zbyt do­brze na tro­pie­niu śla­dów. Byli zbie­ra­cza­mi, nie my­śli­wy­mi – ludź­mi, któ­rzy po­lu­ją w se­zo­nie na szo­py i je­le­nie nie dla­te­go, że tak im na tym za­le­ży, ale dla­te­go, że tego się od nich ocze­ku­je. Całe obej­ście po­prze­ci­na­ne było po­zo­sta­wio­ny­mi w bło­cie śla­da­mi, ukła­da­ją­cy­mi się w wiel­ką bez­sen­sow­ną plą­ta­ni­nę. Klaus i Ho­wie obie­gli do­oko­ła obo­rę i pra­wie na­tych­miast zo­ba­czy­li, dla­cze­go Bow­ser, pies nie­zbyt za­ja­dły, lecz czuj­ny, nie pod­niósł alar­mu. Le­żał do po­ło­wy wy­cią­gnię­ty z budy zbi­tej z de­sek, któ­re zo­sta­ły po bu­do­wie obo­ry (nad okrą­głym otwo­rem z przo­du przy­bi­ta była ta­blicz­ka z wy­ka­li­gra­fo­wa­nym sta­ran­nie na­pi­sem BOW­SER – obej­rza­łem jej zdję­cie w ga­ze­cie), i miał pysk prze­krę­co­ny pra­wie o trzy­sta sześć­dzie­siąt stop­ni. Uśmier­cić w ten spo­sób tak duże zwie­rzę mógł tyl­ko czło­wiek ob­da­rzo­ny ol­brzy­mią siłą, po­wie­dział po­tem ła­wie przy­się­głych oskar­ży­ciel Joh­na Cof­feya… po czym po­słał dłu­gie wy­mow­ne spoj­rze­nie w stro­nę sie­dzą­ce­go ze spusz­czo­ny­mi oczy­ma wiel­ko­lu­da, ubra­ne­go w fa­brycz­nie nowe, za­ku­pio­ne przez stan dre­li­chy, któ­re wy­glą­da­ły na nim jak ubra­nie po młod­szym bra­cie. Klaus i Ho­wie zna­leź­li przy psie ka­wa­łek go­to­wa­nej kieł­ba­sy. Za­kła­da­no – moim zda­niem, nie­wąt­pli­wie słusz­nie – że Cof­fey zwa­bił psa kieł­ba­są, po­tem zaś, kie­dy Bow­ser po­ły­kał ostat­ni kęs, zła­mał mu kark jed­nym szarp­nię­ciem swo­ich mo­car­nych dło­ni.

Za obo­rą za­czy­na­ły się pół­noc­ne pa­stwi­ska Det­te­ric­ków, na któ­re nie wy­szła tego dnia żad­na kro­wa. Tra­wę po­kry­wa­ła po­ran­na rosa i wi­dać było wy­raź­nie prze­ci­na­ją­ce ją na ukos śla­dy, pro­wa­dzą­ce na pół­noc­ny za­chód.

Cho­ciaż bli­ski hi­ste­rii, Klaus Det­te­rick przez chwi­lę się za­wa­hał. Nie bał się czło­wie­ka lub lu­dzi, któ­rzy po­rwa­li jego cór­ki, ale tego, że po­dą­ży śla­da­mi, któ­re spraw­ca zo­sta­wił, nie od­da­la­jąc się, lecz zmie­rza­jąc w stro­nę jego far­my… sło­wem, że pój­dzie w złym kie­run­ku, pod­czas gdy li­czy­ła się każ­da se­kun­da.

Ho­wie roz­wią­zał ten dy­le­mat, ścią­ga­jąc skra­wek żół­te­go ma­te­ria­łu z krze­wu, któ­ry rósł tuż za skra­jem obej­ścia. Kie­dy sto­ją­ce­mu za ba­rier­ką dla świad­ków Klau­so­wi po­ka­za­no póź­niej ten sam ka­wa­łek tka­ni­ny, roz­po­znał w nim z pła­czem frag­ment szor­tów swo­jej cór­ki Ka­the. Dwa­dzie­ścia jar­dów da­lej zna­leź­li zwi­sa­ją­cy z wy­sta­ją­cej ga­łąz­ki ja­łow­ca spło­wia­ły zie­lo­ny strzęp noc­nej ko­szul­ki, któ­rą Cora mia­ła na so­bie, kie­dy ca­ło­wa­ła ro­dzi­ców na do­bra­noc.

Det­te­ric­ko­wie ru­szy­li bie­giem przez pa­stwi­sko, trzy­ma­jąc przed sobą broń, ni­czym żoł­nie­rze, któ­rzy sztur­mu­ją pod cięż­kim ostrza­łem te­ry­to­rium wro­ga. Z wszyst­kie­go, co wy­da­rzy­ło się owe­go dnia, naj­bar­dziej dzi­wi mnie, że chło­pak, któ­ry ści­gał roz­pacz­li­wie ojca, cza­sa­mi tra­cąc go pra­wie zu­peł­nie z oczu i za­ci­ska­jąc kur­czo­wo w dło­ni strzel­bę, ani razu się nie po­tknął i nie wpa­ko­wał kuli w ple­cy Klau­sa Det­te­ric­ka.

Na far­mie znaj­do­wał się te­le­fon – ko­lej­ny sy­gnał wska­zu­ją­cy, że Det­te­ric­kom po­wo­dzi­ło się cał­kiem nie­źle w tych cięż­kich cza­sach – i Mar­jo­rie po­łą­czy­ła się z cen­tra­lą, aby prze­dzwo­nić do ilu tyl­ko zdo­ła są­sia­dów i po­wia­do­mić ich o nie­szczę­ściu, któ­re spa­dło na nich jak grom z ja­sne­go nie­ba. Wie­dzia­ła, że każ­dy te­le­fon spo­wo­du­je roz­cho­dzą­ce się kon­cen­trycz­nie krę­gi, ni­czym ci­śnię­te w spo­koj­ną toń ka­my­ki. A po­tem pod­nio­sła po raz ostat­ni słu­chaw­kę i wy­po­wie­dzia­ła sło­wa, któ­re sta­no­wi­ły nie­mal sym­bol tego wcze­sne­go okre­su te­le­fo­ni­za­cji, przy­najm­niej na wiej­skim Po­łu­dniu.

– Halo, cen­tra­la, czy pani mnie sły­szy?

Cen­tra­la sły­sza­ła, ale przez krót­ki mo­ment nie mo­gła się ode­zwać; za­cną ko­bie­tę zu­peł­nie za­mu­ro­wa­ło.

– Tak, pani Det­te­rick – wy­krztu­si­ła w koń­cu – sły­szę pa­nią do­brze, o słod­ki bło­go­sła­wio­ny Jezu, mo­dlę się te­raz, żeby pani ma­łym dziew­czyn­kom nic się nie sta­ło…

– Dzię­ku­ję pani bar­dzo – prze­rwa­ła jej Mar­jo­rie – ale czy może pani po­pro­sić Pana Boga, żeby chwi­lę po­cze­kał, i po­łą­czyć mnie z biu­rem sze­ry­fa w Te­fton?

Sze­ryf hrab­stwa Tra­pin­gus był brzu­cha­tym sta­ru­chem z czer­wo­nym od whi­skey no­sem i grzy­wą bia­łych wło­sów tak cien­kich, że wy­glą­da­ły jak kła­ki do czysz­cze­nia faj­ki. Do­brze go zna­łem; przy­jeż­dżał wie­lo­krot­nie do Cold Mo­un­ta­in, żeby zo­ba­czyć, jak „jego chłop­cy” – tak wła­śnie ich na­zy­wał – prze­no­szą się do wiecz­no­ści. Świad­ko­wie eg­ze­ku­cji sia­da­li na ta­kich sa­mych skła­da­nych krze­seł­kach, ja­kie wi­dzie­li­ście praw­do­po­dob­nie na po­grze­bach, her­bat­kach w ko­ście­le albo w kole go­spo­dyń wiej­skich (tak się skła­da, że na­sze wy­po­ży­cza­li­śmy w jed­nym z nich) i za każ­dym ra­zem, gdy sze­ryf Ho­mer Cri­bus umiesz­czał swój ty­łek na jed­nym z nich, mia­łem na­dzie­ję, że krze­sło roz­pad­nie się pod nim z su­chym trza­skiem. Oba­wia­łem się tego dnia i jed­no­cze­śnie skry­cie o nim ma­rzy­łem, nig­dy jed­nak nie nad­szedł. Nie­dłu­go po­tem – nie wię­cej niż rok lub dwa po upro­wa­dze­niu bliź­nia­czek – Ho­mer zmarł na za­wał ser­ca pod­czas sto­sun­ku z sie­dem­na­sto­let­nią czar­ną dziew­czy­ną o na­zwi­sku Da­ph­ne Shur­tleff. Dużo się o tym ga­da­ło wspo­mi­na­jąc, jak to przed wy­bo­ra­mi afi­szo­wał się za­wsze ze swo­ją żoną i szóst­ką chło­pa­ków – w tam­tych cza­sach każ­dy, kto ubie­gał się o ja­kąś wy­bie­ral­ną funk­cję i nie był bap­ty­stą, mógł to so­bie, jak gło­si­ło lu­do­we po­rze­ka­dło, wy­bić z gło­wy. Ale lu­dzie ko­cha­ją hi­po­kry­tów – roz­po­zna­ją w nich sa­mych sie­bie i za­wsze robi im się cie­pło na ser­cu, gdy zła­pie się ko­goś in­ne­go ze spusz­czo­ny­mi gat­ka­mi i ku­ta­sem na wierz­chu.

Sze­ryf Cri­bus był nie tyl­ko hi­po­kry­tą – był tak­że kom­plet­nym głą­bem, z tych, co to nig­dy nie za­po­mną sfo­to­gra­fo­wać się z czy­imś kot­kiem na ręku, pod­czas gdy to zu­peł­nie kto inny – na przy­kład za­stęp­ca Rob McGee – ry­zy­ku­je zła­ma­nie oboj­czy­ka, wspi­na­jąc się po drze­wie i zno­sząc zwie­rza­ka na dół.

McGee słu­chał przez ja­kieś dwie mi­nu­ty pa­pla­ni­ny Mar­jo­rie Det­te­rick, po czym za­dał jej kil­ka py­tań, szyb­kich i cel­nych ni­czym wy­mie­rzo­ne w twarz cio­sy do­świad­czo­ne­go bok­se­ra – krót­kie i moc­ne pro­ste, po któ­rych krew try­ska, jesz­cze nim za­cznie bo­leć.

– Za­dzwo­nię do Boba Mar­chan­ta – oznaj­mił, kie­dy udzie­li­ła na nie od­po­wie­dzi. – Ma psy. Niech pani nie ru­sza się z far­my, pani Det­te­rick. Je­śli wró­cą pani mąż i chło­pak, niech pani za­trzy­ma ich w domu. Sta­ra się ich za­trzy­mać, w każ­dym ra­zie.

Jej mąż i chło­pak zdą­ży­li tym­cza­sem prze­biec trzy mile śla­dem po­ry­wa­cza, po­su­wa­jąc się przez cały czas po­la­mi na pół­noc­ny za­chód. Po wej­ściu do so­sno­we­go lasu zgu­bi­li jed­nak trop. Byli, jak po­wie­dzia­łem, far­me­ra­mi, nie my­śli­wy­mi, i do­my­śla­li się już, że ści­ga­ją praw­dzi­wą be­stię. Po dro­dze zna­leź­li żół­ty sta­nik Ka­the oraz ko­lej­ny strzęp noc­nej ko­szu­li Cory. Obie czę­ści gar­de­ro­by były po­krwa­wio­ne i ani Klaus, ani Ho­wie nie śpie­szy­li się już tak bar­dzo; ich go­rą­ce na­dzie­je mu­sia­ła ostu­dzić chłod­na pew­ność, są­czą­ca się wzdłuż krę­go­słu­pa ni­czym zim­na woda, któ­ra spły­wa w dół, po­nie­waż jest cięż­sza.

We­szli do lasu, szu­ka­jąc śla­dów i nie zna­la­zł­szy żad­nych, spró­bo­wa­li bez­sku­tecz­nie w dru­gim, a po­tem w trze­cim miej­scu. Za któ­rymś ra­zem od­kry­li pla­mę krwi na igłach jed­nej z so­sen. Prze­szli ja­kiś od­ci­nek w tym kie­run­ku, a po­tem za­czę­li z po­wro­tem pe­ne­tro­wać obrze­ża lasu. Do­cho­dzi­ła dzie­wią­ta, gdy usły­sze­li za sobą na­wo­ły­wa­nia męż­czyzn i szcze­ka­nie psów. Rob McGee zor­ga­ni­zo­wał gru­pę po­ści­go­wą w cza­sie, któ­ry sze­ry­fo­wi Cri­bu­so­wi za­ję­ło­by wy­pi­cie pierw­szej tego dnia fi­li­żan­ki kawy za­pra­wio­nej bran­dy, i kwa­drans po dzie­wią­tej do­tar­li do Klau­sa i Ho­wie­go, któ­rzy krę­ci­li się de­spe­rac­ko w kół­ko przy skra­ju lasu. Wkrót­ce ru­szy­li da­lej, pro­wa­dze­ni przez psy Boba. McGee po­zwo­lił Det­te­ric­kom brać udział w po­ści­gu – nie za­wró­ci­li­by na­wet, gdy­by im za­bro­nił, bez wzglę­du na to, jak bar­dzo bali się tego, co zo­ba­czą, i za­stęp­ca sze­ry­fa chy­ba to ro­zu­miał – ale ka­zał im roz­ła­do­wać broń. Inni zro­bi­li to samo, po­wie­dział; tak bę­dzie bez­piecz­niej. Ani on, ani ża­den z człon­ków gru­py po­ści­go­wej nie wspo­mniał, że Det­te­ric­ko­wie byli je­dy­ny­mi, któ­rych po­pro­sił o od­da­nie na­bo­jów. Oszo­ło­mie­ni i pra­gną­cy te­raz tyl­ko do­trwać do koń­ca kosz­ma­ru i mieć to za sobą, zro­bi­li, co im po­le­cił. Ka­żąc Det­te­ric­kom roz­ła­do­wać broń i od­dać kule, Rob McGee ura­to­wał za­pew­ne ży­cie Cof­fey­owi.

Bie­gnąc za uja­da­ją­cy­mi gło­śno psa­mi i po­su­wa­jąc się z grub­sza na pół­noc­ny za­chód, mi­nę­li dwie mile so­sno­we­go młod­ni­ka i do­tar­li do brze­gu Tra­pin­gus Ri­ver, któ­ra w tym miej­scu pły­nie sze­ro­kim wol­nym nur­tem na po­łu­dnio­wy wschód, prze­ci­na­jąc ni­skie za­le­sio­ne pa­gór­ki, gdzie człon­ko­wie ro­dzin o na­zwi­skach Cray, Ro­bi­net­te i Du­plis­sey ro­bią sa­mo­dziel­nie man­do­li­ny i wy­plu­wa­ją ze­psu­te zęby pod­czas orki; za­co­fa­ne oko­li­ce, gdzie męż­czyź­ni po­da­ją so­bie na­wza­jem węże pod­czas nie­dziel­nych na­bo­żeństw i śpią w ob­ję­ciach wła­snych có­rek w nie­dziel­ne noce. Zna­łem do­brze te ro­dzi­ny; wie­le z nich do­star­cza­ło co ja­kiś czas stra­wy Sta­rej Iskró­wie. Po dru­giej stro­nie rze­ki męż­czyź­ni wi­dzie­li lśnią­ce w czerw­co­wym słoń­cu tory bocz­nej li­nii Gre­at So­uthern. Milę da­lej po pra­wej stro­nie rze­kę prze­ci­nał most pro­wa­dzą­cy ku za­głę­biu wę­glo­we­mu West Gre­en.

Od­kry­li tu­taj po­gnie­cio­ną tra­wę, po­ła­ma­ne krza­ki i tyle krwi, że wie­lu męż­czyzn mu­sia­ło po­biec z po­wro­tem do lasu i wy­rzy­gać śnia­da­nie. Zna­leź­li rów­nież po­krwa­wio­ne strzę­py noc­nej ko­szu­li Cory. Ho­wie, któ­ry do tej pory trzy­mał się za­dzi­wia­ją­co do­brze, oparł się o swe­go ojca i o mało nie ze­mdlał.

Tu­taj tak­że psy Boba Mar­chan­ta, po raz pierw­szy i je­dy­ny tego dnia, nie mo­gły się po­go­dzić co do dal­sze­go kie­run­ku po­ści­gu. Było ich sześć: dwa oga­ry, dwa wy­żły i dwa po­dob­ne do te­rie­rów mie­szań­ce, któ­re Po­łu­dniow­cy na­zy­wa­ją mu­rzyń­ski­mi kun­dla­mi. Mie­szań­ce chcia­ły iść na pół­noc­ny za­chód, w górę Tra­pin­gus Ri­ver; resz­ta rwa­ła się w dru­gą stro­nę, na po­łu­dnio­wy wschód. Za­plą­ta­ły się wszyst­kie we wła­sne smy­cze i cho­ciaż ga­ze­ty nie na­pi­sa­ły o tym ani sło­wa, mogę so­bie wy­obra­zić strasz­li­we prze­kleń­stwa, ja­kie mu­siał mio­tać Bobo, po­py­cha­jąc je i cią­gnąc go­ły­mi rę­ko­ma (z pew­no­ścią naj­bar­dziej in­te­li­gent­ny­mi spo­śród wszyst­kich czę­ści jego cia­ła). W swo­im cza­sie zna­łem kil­ku psia­rzy i wiem z do­świad­cze­nia, że w peł­ni za­słu­gu­ją na krą­żą­ce na ich te­mat opi­nie.

Bobo skró­cił smy­cze i kie­dy psy zbi­ły się w sta­do, pod­su­nął im pod nosy noc­ną ko­szu­lę Cory, żeby przy­po­mnieć, co tu­taj ro­bią w ten skwar­ny dzień, kie­dy tem­pe­ra­tu­ra w po­łu­dnie mia­ła dojść do trzy­dzie­stu pię­ciu stop­ni, a nad gło­wa­mi ści­ga­ją­cych uno­si­ły się już chma­ry mu­szek. Mie­szań­ce zła­pa­ły trop, po­sta­no­wi­ły gło­so­wać tak jak resz­ta, po czym całe sta­do ru­szy­ło uja­da­jąc w dół rze­ki.

Nie mi­nę­ło na­wet dzie­sięć mi­nut, kie­dy męż­czyź­ni za­trzy­ma­li się, uświa­da­mia­jąc so­bie, że ja­kiś głos prze­bi­ja się przez szcze­ka­nie psów. Było to ra­czej wy­cie niż uja­da­nie – dźwięk, któ­re­go nie wy­da­je ża­den pies na­wet w ob­li­czu śmier­ci. Ani je­den z nich nie sły­szał nig­dy cze­goś ta­kie­go, wszy­scy jed­nak do­my­śli­li się od razu, że to czło­wiek. Tak przy­najm­niej twier­dzi­li, a ja im wie­rzę. My­ślę, że sam też bym go roz­po­znał. Sły­sza­łem, jak lu­dzie wyją w ten spo­sób w dro­dze na krze­sło elek­trycz­ne. Zda­rza się to nie­zbyt czę­sto; więk­szość bie­rze się w garść i idzie spo­koj­nie, sy­piąc na­wet cza­sem żar­ci­ka­mi, jak­by to był szkol­ny pik­nik, ale paru za­wsze się wy­ła­mie. Na­le­żą do nich ci, któ­rzy na­praw­dę wie­rzą w pie­kło i wie­dzą, że cze­ka ich ono u kre­su Zie­lo­nej Mili.

Bobo po­now­nie skró­cił smy­cze. Psy były war­te parę do­lców i nie chciał, żeby za­bił je ja­kiś beł­ko­czą­cy i wy­ją­cy w po­bli­żu psy­cho­pa­ta. Po­zo­sta­li męż­czyź­ni za­ła­do­wa­li broń. Od tego wy­cia prze­szedł ich dreszcz i czu­li, jak kro­ple potu pod pa­cha­mi i na ple­cach spły­wa­ją lo­do­wa­ty­mi struż­ka­mi w dół. Kie­dy męż­czy­znę prze­cho­dzi taki dreszcz, po­trze­bu­je, je­śli ma iść da­lej, ko­goś, kto go po­pro­wa­dzi, i kimś ta­kim oka­zał się za­stęp­ca McGee. Wy­su­nął się na czo­ło i ru­szył raź­no (choć je­stem prze­ko­na­ny, że wca­le się tak nie czuł) ku kę­pie olch, któ­re ro­sły na skra­ju lasu. Po­zo­sta­li stą­pa­li za nim mniej wię­cej pięć kro­ków z tyłu. McGee za­trzy­mał się tyl­ko raz i dał znak naj­więk­sze­mu z nich – Sa­mo­wi Hol­li­so­wi – żeby trzy­mał się bli­sko Klau­sa Det­te­ric­ka.

Za ol­cha­mi las od­bi­jał tro­chę w pra­wo. Po le­wej stro­nie te­ren opa­dał ła­god­nie ku rze­ce. Tam wła­śnie sta­nę­li wszy­scy jak wry­ci w miej­scu. My­ślę, że da­li­by bar­dzo dużo, żeby móc nie oglą­dać tego, co zo­ba­czy­li, i że ża­den z nich nie za­po­mniał owe­go wi­do­ku do koń­ca ży­cia; to był ten ro­dzaj kosz­ma­ru, na­gie­go i pa­ru­ją­ce­go w słoń­cu, któ­ry kry­je się za za­sło­na­mi i de­ko­ra­cja­mi zwy­czaj­ne­go ży­cia – pod­wie­czor­ka­mi w ko­ście­le, spa­ce­ra­mi wiej­ską dro­gą, uczci­wą pra­cą i po­ca­łun­ka­mi w łóż­ku. W każ­dym czło­wie­ku jest tru­pia czasz­ka i po­wia­dam wam, że tru­pia czasz­ka jest w ży­ciu wszyst­kich lu­dzi. Ci męż­czyź­ni zo­ba­czy­li ją wła­śnie tam­te­go dnia – zo­ba­czy­li to, co kry­je się za zę­ba­mi wy­szcze­rzo­ny­mi w uśmie­chu.

Na brze­gu rze­ki sie­dział w spło­wia­łym po­krwa­wio­nym kom­bi­ne­zo­nie naj­więk­szy męż­czy­zna, ja­kie­go któ­ry­kol­wiek z nich wi­dział – John Cof­fey. Jego ol­brzy­mie pła­skie sto­py były bose. Na gło­wie miał spło­wia­łą czer­wo­ną chust­kę – za­wią­za­ną po­dob­nie, jak czy­nią to idą­ce do ko­ścio­ła wiej­skie ko­bie­ty. Wo­kół nie­go krą­ży­ła czar­na chmu­ra ko­ma­rów. Z rąk zwi­sa­ły mu na­gie cia­ła dziew­czy­nek. Ich blond wło­sy, nie­gdyś krę­co­ne i ja­sne ni­czym ko­ro­na mle­cza, przy­le­ga­ły te­raz do głó­wek i po­cią­gnię­te były czer­wo­ny­mi smu­ga­mi. Trzy­ma­ją­cy je męż­czy­zna sie­dział z za­dar­tą w górę gło­wą, wy­jąc ni­czym wilk do księ­ży­ca, z mo­kry­mi od łez brą­zo­wy­mi po­licz­ka­mi i twa­rzą skrzy­wio­ną w po­twor­nym gry­ma­sie żalu. Uno­sił pierś w spa­zma­tycz­nym od­de­chu, aż na­pi­na­ły się szel­ki jego kom­bi­ne­zo­nu, a po­tem z jego ust wy­ry­wa­ła się ko­lej­na gło­śna skar­ga. Czy­ta­my czę­sto w ga­ze­cie, że „za­bój­ca nie oka­zy­wał ani cie­nia skru­chy”, w tym wy­pad­ku jed­nak rzecz mia­ła się zu­peł­nie in­a­czej. Joh­na Cof­feya roz­dzie­ra­ła świa­do­mość tego, co zro­bił… ale prze­cież żył. Dziew­czyn­ki były mar­twe. Zo­sta­ły roz­dar­te w bar­dziej fun­da­men­tal­ny spo­sób.

Nikt nie wie­dział, jak dłu­go tam sta­li, przy­glą­da­jąc się za­wo­dzą­ce­mu męż­czyź­nie, któ­ry nie od­ry­wał z ko­lei wzro­ku od po­cią­gu, zbli­ża­ją­ce­go się ze stu­ko­tem kół do mo­stu za­wie­szo­ne­go nad srebr­ną ta­flą rze­ki. Zda­wa­ło się, że ga­pią się tak przez go­dzi­nę albo całą wiecz­ność, lecz mimo to po­ciąg nie po­su­nął się ani o jard do przo­du i mie­li wra­że­nie, że jego koła stu­ka­ją w miej­scu, ni­czym dziec­ko w ata­ku zło­ści. Słoń­ce nie scho­wa­ło się za chmu­rę i oczy nie za­szły im mgłą. Wciąż mie­li przed sobą ten sam wi­dok, praw­dzi­wy jak uką­sze­nie psa. Czar­ny męż­czy­zna ko­ły­sał się w przód i w tył, a Cora i Ka­the ko­ły­sa­ły się ra­zem z nim ni­czym lal­ki w ob­ję­ciach gi­gan­ta. Mię­śnie jego ol­brzy­mich za­krwa­wio­nych ra­mion na­pi­na­ły się i roz­luź­nia­ły, na­pi­na­ły się i roz­luź­nia­ły, na­pi­na­ły się i roz­luź­nia­ły.

Klaus Det­te­rick pierw­szy ru­szył z miej­sca. Krzy­cząc wnie­bo­gło­sy, rzu­cił się ku po­two­ro­wi, któ­ry zgwał­cił i za­bił jego cór­ki. Sam Hol­lis sta­rał się wy­wią­zać z po­wie­rzo­ne­go za­da­nia, ale nie zdo­łał. Był o sześć cali wyż­szy od Klau­sa i wa­żył co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt fun­tów wię­cej, lecz Klaus strzą­snął po pro­stu z ra­mion jego ręce. Prze­biegł przez otwar­te pole i z roz­pę­du kop­nął w gło­wę sie­dzą­ce­go na brze­gu ol­brzy­ma. Ro­bo­czy but, po­chla­pa­ny mle­kiem, któ­re zdą­ży­ło już skwa­śnieć na słoń­cu, tra­fił Cof­feya pro­sto w lewą skroń, ale on nie wy­da­wał się tego w ogó­le za­uwa­żać. Sie­dział tam da­lej, łka­jąc, ko­ły­sząc się i wpa­tru­jąc w dru­gi brzeg rze­ki. Tak jak go so­bie wy­obra­żam, mógł przy­po­mi­nać po­stać z ja­kie­goś wy­gła­sza­ne­go w so­sno­wym le­sie zie­lo­no­świąt­ko­we­go ka­za­nia: po­stać wier­ne­go wy­znaw­cy Krzy­ża, wy­pa­tru­ją­ce­go zie­mi Go­szen… mógł przy­po­mi­nać, gdy­by nie te zwło­ki.

Czte­rech męż­czyzn od­cią­ga­ło ogar­nię­te­go fu­rią far­me­ra od Joh­na Cof­feya i nim im to się w koń­cu uda­ło, Klaus zdą­żył go nie­źle po­kie­re­szo­wać. Na Cof­feyu nie wy­war­ło to jed­nak więk­sze­go wra­że­nia; bez prze­rwy kwi­lił, ga­piąc się na dru­gi brzeg rze­ki. Z Det­te­ric­ka tym­cza­sem uszła cała ener­gia – jak­by przez wiel­kie­go czar­ne­go męż­czy­znę pły­nął ja­kiś dziw­ny gal­wa­ni­zu­ją­cy prąd (wciąż mam skłon­ność do uży­wa­nia elek­trycz­nych me­ta­for; mu­si­cie mi wy­ba­czyć) i z chwi­lą gdy prze­rwa­no mię­dzy nimi po­łą­cze­nie, zdrę­twiał jak ktoś, kogo od­rzu­ci­ło od go­łe­go ka­bla. Ukląkł na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach przy brze­gu rze­ki i za­sła­nia­jąc twarz rę­ko­ma za­niósł się łka­niem. Ho­wie ukląkł przy nim i ob­ję­li się, do­ty­ka­jąc czo­ła­mi.

Dwaj człon­ko­wie gru­py po­ści­go­wej przy­sta­nę­li obok, żeby ich pil­no­wać. Resz­ta oto­czy­ła za­pła­ka­ne­go czar­ne­go męż­czy­znę, mie­rząc do nie­go z du­bel­tó­wek. Cof­fey naj­wy­raź­niej nie zda­wał so­bie spra­wy z ich obec­no­ści. McGee dał krok do przo­du, prze­stą­pił nie­pew­nie z nogi na nogę i przy­kuc­nął na pię­tach.

– Pro­szę pana – po­wie­dział ci­cho i Cof­fey od razu umilkł. McGee spoj­rzał w pod­bie­głe krwią oczy. Wciąż pły­nę­ły z nich łzy, tak jak­by ktoś zo­sta­wił w nich otwar­ty kran. Były mo­kre od łez, ale jed­no­cze­śnie wy­da­wa­ły się po­god­ne… od­le­głe i spo­koj­ne. W ży­ciu nie wi­dzia­łem ta­kich dziw­nych oczu i McGee mu­siał chy­ba od­nieść ta­kie samo wra­że­nie. „Przy­po­mi­na­ły oczy zwie­rzę­cia, któ­re nig­dy przed­tem nie wi­dzia­ło czło­wie­ka”, po­wie­dział re­por­te­ro­wi o na­zwi­sku Ham­mer­smith tuż przed roz­pra­wą.

– Sły­szy mnie pan? – za­py­tał.

Cof­fey po­ki­wał po­wo­li gło­wą. Wciąż trzy­mał na rę­kach swo­je nie­me lal­ki, z pod­bród­ka­mi wbi­ty­mi w pier­si, tak że nie wi­dać było do­brze ich twa­rzy – jed­no z nie­wie­lu do­bro­dziejstw, któ­re Bóg uznał za sto­sow­ne ze­słać owe­go dnia.

– Ma pan ja­kieś na­zwi­sko? – za­py­tał McGee.

– John Cof­fey – od­parł czar­ny męż­czy­zna gru­bym, zdła­wio­nym przez łzy gło­sem. – Cof­fey jak na­pój, tyl­ko in­a­czej się pi­sze.

McGee po­ki­wał gło­wą, po czym wska­zał kciu­kiem wy­brzu­szo­ną kie­szon­kę na pier­si Cof­feya. Przy­szło mu do gło­wy, że może tam cho­wać broń – choć w grun­cie rze­czy męż­czy­zna o ta­kiej po­stu­rze nie po­trze­bo­wał bro­ni, żeby ko­goś po­waż­nie po­szko­do­wać, gdy­by się na to zde­cy­do­wał.

– Co tam masz, Joh­nie Cof­fey? Czy to przy­pad­kiem nie splu­wa? Pi­sto­let?

– Nie, pro­szę pana – od­parł gru­bym gło­sem Cof­fey, ani na mo­ment nie spusz­cza­jąc z Roba McGee tych swo­ich dziw­nych oczu – ro­nią­cych łzy i udrę­czo­nych, a za­ra­zem od­le­głych i dziw­nie spo­koj­nych, tak jak­by praw­dzi­wy John Cof­fey znaj­do­wał się zu­peł­nie gdzie in­dziej i przy­glą­dał in­ne­mu kra­jo­bra­zo­wi, gdzie za­mor­do­wa­ne małe dziew­czyn­ki nie były czymś, czym trze­ba by się aż tak przej­mo­wać. – To tyl­ko moje małe dru­gie śnia­da­nie.

– Twier­dzisz, że to tyl­ko dru­gie śnia­da­nie? – zdzi­wił się McGee, a Cof­fey po­ki­wał gło­wą.

– Tak, pro­szę pana – mruk­nął, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na łzy ciek­ną­ce mu po po­licz­kach i wi­szą­ce pod no­sem smar­ki.

– A gdzie ktoś taki jak ty do­sta­je dru­gie śnia­da­nie, Joh­nie Cof­feyu?

McGee sta­rał się za­cho­wać spo­kój, choć czuł już wte­dy do­bie­ga­ją­cy od dziew­czy­nek za­pach i wi­dział mu­chy sia­da­ją­ce i kosz­tu­ją­ce krwi w bar­dziej mo­krych miej­scach. Naj­gor­sze były ich wło­sy, po­wie­dział póź­niej… i nie zna­la­złem tego w re­la­cji za­miesz­czo­nej w ga­ze­cie; uzna­no, że coś ta­kie­go nie na­da­je się do ro­dzin­nej lek­tu­ry. Do­wie­dzia­łem się o tym od re­por­te­ra, któ­ry pi­sał o pro­ce­sie, nie­ja­kie­go pana Ham­mer­smi­tha. Od­wie­dzi­łem go ja­kiś czas póź­niej, kie­dy John Cof­fey stał się dla mnie swe­go ro­dza­ju ob­se­sją. McGee po­wie­dział Ham­mer­smi­tho­wi, że ich ja­sne wło­sy nie były już wca­le ja­sne. Były kasz­ta­no­we. Krew cie­kła po ich po­licz­kach, jak­by ktoś nie­udol­nie je ufar­bo­wał i nie trze­ba było dok­to­ra, żeby do­my­ślić się, że kru­che czasz­ki roz­bi­te zo­sta­ły jed­na o dru­gą przez te mo­car­ne dło­nie. Być może pła­ka­ły. Być może chciał, żeby umil­kły. Je­śli mia­ły szczę­ście, sta­ło się to, nim je zgwał­cił.

Pa­trząc na to, trud­no było ze­brać my­śli, je­śli na­wet ktoś trak­to­wał swo­je obo­wiąz­ki tak su­mien­nie jak za­stęp­ca McGee. Chwi­lo­wa de­kon­cen­tra­cja może do­pro­wa­dzić do błę­du, a na­wet do nie­po­trzeb­ne­go roz­le­wu krwi. McGee wziął głę­bo­ki od­dech i uspo­ko­ił się. W każ­dym ra­zie spró­bo­wał się uspo­ko­ić.

– Wła­ści­wie nie­zu­peł­nie do­brze pa­mię­tam, pro­szę pana, niech mnie dia­bli, je­śli kła­mię – stwier­dził Cof­fey swo­im zdła­wio­nym od łez gło­sem – ale to chy­ba moje dru­gie śnia­da­nie. San­dwicz i słod­kie pi­kle.

– Je­śli nie zro­bi ci to róż­ni­cy, sam to spraw­dzę – po­wie­dział McGee. – I nie ru­szaj się te­raz, Joh­nie Cof­feyu. Nie rób tego, chło­pie, bo wy­ce­lo­wa­li­śmy w cie­bie do­syć du­bel­tó­wek, że­byś znik­nął od pasa w górę, je­śli tyl­ko ru­szysz ma­łym pal­cem.

Cof­fey utkwił wzrok w rze­ce i nie po­ru­szył się, kie­dy McGee się­gnął de­li­kat­nie do jego kie­szon­ki na pier­si i wy­cią­gnął coś, co opa­ko­wa­ne było w ga­ze­to­wy pa­pier i zwią­za­ne ka­wał­kiem szpa­ga­tu. McGee ze­rwał sznu­rek i od­wi­nął pa­pier, ale i bez tego wie­dział, że Cof­fey mówi praw­dę, że to tyl­ko dru­gie śnia­da­nie. W środ­ku była ka­nap­ka z be­ko­nem i po­mi­do­rem, por­cja dże­mu oraz słod­kie pi­kle owi­nię­te w krzy­żów­kę, któ­rej John Cof­fey nig­dy już nie miał oka­zji roz­wią­zać. Nie było kieł­ba­sy. Wcho­dzą­cą w skład dru­gie­go śnia­da­nia kieł­ba­są po­ży­wił się Bow­ser.

Nie spusz­cza­jąc oczu z Cof­feya, McGee po­dał przez ra­mię za­wi­niąt­ko jed­ne­mu z męż­czyzn. Ku­ca­jąc w ten spo­sób, znaj­do­wał się zbyt bli­sko Cof­feya, żeby po­zwo­lić so­bie na chwi­lę nie­uwa­gi. Dru­gie śnia­da­nie, z po­wro­tem opa­ko­wa­ne i zwią­za­ne no­wym sznur­kiem, wy­lą­do­wa­ło w koń­cu w ple­ca­ku Boba Mar­chan­ta, w któ­rym ten trzy­mał je­dze­nie dla psów (i, jak są­dzę, kil­ka ro­ba­ków na ryby). Nie do­łą­czo­no go do ma­te­ria­łów do­wo­do­wych – spra­wie­dli­wość w tej czę­ści świa­ta dzia­ła szyb­ko, lecz nie aż tak szyb­ko, jak psu­je się ka­nap­ka z be­ko­nem i po­mi­do­rem – zna­la­zła się tam jed­nak jego fo­to­gra­fia.

– Co się tu­taj wy­da­rzy­ło, Joh­nie Cof­feyu? – za­py­tał ni­skim po­waż­nym gło­sem McGee. – Czy chcesz mi po­wie­dzieć?

I Cof­fey po­wie­dział mu pra­wie do­kład­nie to samo, co póź­niej po­wie­dział mnie; były to rów­nież ostat­nie sło­wa, któ­re pro­ku­ra­tor skie­ro­wał do ławy przy­się­głych pod­czas roz­pra­wy.

– Nie mo­głem nic po­móc – oznaj­mił. – Pró­bo­wa­łem to cof­nąć, ale było za póź­no.

– Chło­pie, je­steś aresz­to­wa­ny za mor­der­stwo – po­wie­dział McGee, po czym splu­nął Joh­no­wi Cof­fey­owi pro­sto w twarz.

Wy­da­nie wer­dyk­tu za­ję­ło ła­wie przy­się­głych czter­dzie­ści pięć mi­nut. Do­kład­nie tyle, ile trze­ba, żeby zjeść dru­gie śnia­da­nie. Za­sta­na­wiam się, czy do­pi­sy­wał im ape­tyt.

Zielona mila

Подняться наверх