Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 11
4
ОглавлениеKrólową Bawełnę zdetronizowano na Południu siedemdziesiąt lat przed opisywanymi tutaj wydarzeniami i nigdy nie odzyskała korony, chociaż w latach trzydziestych wróciła na krótko do łask. Nie było już plantacji bawełny, lecz w południowej części naszego stanu pozostało kilkadziesiąt bawełnianych farm. Jedna z nich należała do Klausa Dettericka. W latach pięćdziesiątych uważany byłby pewnie za kogoś, kto z trudem wiąże koniec z końcem, dwadzieścia lat wcześniej uchodził jednak za człowieka zamożnego, płacił bowiem co miesiąc gotówką swoje rachunki w sklepie i nie spuszczał wzroku, spotykając przypadkowo na ulicy prezesa banku. Gospodarstwo było zadbane i duże. Oprócz bawełny Detterick hodował kurczaki, a także kilka krów. Mieli z żoną trójkę dzieci: dwunastoletniego Howarda i bliźniaczki, Corę i Kathe.
Pewnej ciepłej czerwcowej nocy tamtego roku dziewczynki poprosiły, aby pozwolono im spać na zabudowanej werandzie, biegnącej wzdłuż całej bocznej ściany domu. Miała to dla nich być nie lada atrakcja. Matka ucałowała je na dobranoc tuż przed dziewiątą, kiedy ostatnie promienie słońca gasły na horyzoncie. Zobaczyła je ponownie dopiero, gdy leżały w trumnach, połatane przez przedsiębiorcę pogrzebowego, któremu udało się naprawić większość szkód.
W tamtych latach wiejskie rodziny chodziły do łóżka bardzo wcześnie – „kiedy robiło się ciemno pod stołem”, jak mawiała moja własna matka – i spały kamiennym snem. Klaus, Marjorie i Howie Detterickowie rzeczywiście spali twardo owej nocy, gdy porwano bliźniaczki. Klausa obudziłby na pewno, gdyby zaszczekał, Bowser, stary wielki półkrwi collie, ale Bowser nie zrobił tego. Nie zaszczekał ani tej nocy, ani nigdy więcej.
Klaus obudził się o brzasku, żeby wydoić krowy. Obora była po drugiej stronie obejścia i nie przyszło mu nawet do głowy, żeby rzucić okiem na bliźniaczki. To, że nie przyłączył się do niego Bowser, również nie wzbudziło jego obaw. Pies traktował kurczaki i krowy z wielką pogardą i podczas oporządzania inwentarza krył się normalnie w swojej budzie za oborą, chyba że go wezwano… i to w sposób bardzo zdecydowany.
Marjorie zeszła na dół mniej więcej kwadrans po tym, jak jej mąż włożył w sieni buty i poczłapał do obory. Nastawiła kawę i zaczęła smażyć plastry bekonu. Smakowite zapachy wywabiły Howiego z jego pokoiku na poddaszu, ale dziewczynki się nie pojawiały. Wbijając jajka do bekonu, Marjorie wysłała Howiego, żeby sprowadził siostry. Zaraz po śniadaniu Klaus chciał na ogół, by przyniosły świeże jajka z kurnika. Tego ranka jednak nikt nie zjadł śniadania na farmie Dettericków. Howie wrócił do kuchni z pobladłą twarzą. Jego oczy przed chwilą jeszcze spuchnięte od snu były szeroko otwarte.
– Nie ma ich – powiedział.
Marjorie wyszła na werandę, z początku bardziej poirytowana niż zaniepokojona. Przypuszczała, jeśli w ogóle coś przypuszczała, opowiadała później, że dziewczynki postanowiły wybrać się na poranny spacer i narwać polnych kwiatów. Albo wpadły na jakiś podobnie głupi pensjonarski pomysł. Jeden rzut oka na werandę wystarczył, żeby zrozumiała, dlaczego Howie tak bardzo pobladł na twarzy.
Zawołała męża – wrzasnęła głośno, żeby przyszedł – i Klaus przybiegł w te pędy, w butach pochlapanych mlekiem, które wylało się z wiadra. To, co zobaczył na werandzie, ścięłoby z nóg najbardziej nawet dzielnego ojca. Koce, w które dziewczynki się opatuliły, gdy z nadejściem nocy zrobiło się chłodniej, leżały ciśnięte w kąt. Drzwi na werandę wyrwane zostały z górnego zawiasu i zwisały przekrzywione na zewnątrz. A deski werandy i stopnie za okaleczonymi drzwiami splamione były krwią.
Marjorie zaczęła błagać męża, żeby nie wyruszał sam na poszukiwanie dziewczynek i nie zabierał ze sobą syna, jeśli taki właśnie miał zamiar, jej słowa na nic się jednak nie zdały. Klaus złapał dubeltówkę, którą trzymał w sieni, zawieszoną wysoko poza zasięgiem dziecinnych dłoni, i wręczył Howiemu strzelbę kaliber.22, którą miał mu dać w czerwcu na urodziny. A potem wybiegli z domu, nie zwracając najmniejszej uwagi na zawodzącą, lamentującą kobietę, która chciała koniecznie wiedzieć, co uczynią, jeśli trafią na wałęsających się robotników sezonowych albo bandę czarnuchów, którzy uciekli z obozu pracy w Laduc. Robiąc to, mieli moim zdaniem rację. Krew nie kapała już po stopniach, była jednak lepka i miała odcień czerwony, nie brązowy, który przybiera, gdy dobrze skrzepnie. Porwanie zdarzyło się całkiem niedawno. Klaus musiał uznać, że istnieje jeszcze szansa ocalenia dziewczynek, i miał zamiar z niej skorzystać.
Żaden z nich nie znał się zbyt dobrze na tropieniu śladów. Byli zbieraczami, nie myśliwymi – ludźmi, którzy polują w sezonie na szopy i jelenie nie dlatego, że tak im na tym zależy, ale dlatego, że tego się od nich oczekuje. Całe obejście poprzecinane było pozostawionymi w błocie śladami, układającymi się w wielką bezsensowną plątaninę. Klaus i Howie obiegli dookoła oborę i prawie natychmiast zobaczyli, dlaczego Bowser, pies niezbyt zajadły, lecz czujny, nie podniósł alarmu. Leżał do połowy wyciągnięty z budy zbitej z desek, które zostały po budowie obory (nad okrągłym otworem z przodu przybita była tabliczka z wykaligrafowanym starannie napisem BOWSER – obejrzałem jej zdjęcie w gazecie), i miał pysk przekręcony prawie o trzysta sześćdziesiąt stopni. Uśmiercić w ten sposób tak duże zwierzę mógł tylko człowiek obdarzony olbrzymią siłą, powiedział potem ławie przysięgłych oskarżyciel Johna Coffeya… po czym posłał długie wymowne spojrzenie w stronę siedzącego ze spuszczonymi oczyma wielkoluda, ubranego w fabrycznie nowe, zakupione przez stan drelichy, które wyglądały na nim jak ubranie po młodszym bracie. Klaus i Howie znaleźli przy psie kawałek gotowanej kiełbasy. Zakładano – moim zdaniem, niewątpliwie słusznie – że Coffey zwabił psa kiełbasą, potem zaś, kiedy Bowser połykał ostatni kęs, złamał mu kark jednym szarpnięciem swoich mocarnych dłoni.
Za oborą zaczynały się północne pastwiska Dettericków, na które nie wyszła tego dnia żadna krowa. Trawę pokrywała poranna rosa i widać było wyraźnie przecinające ją na ukos ślady, prowadzące na północny zachód.
Chociaż bliski histerii, Klaus Detterick przez chwilę się zawahał. Nie bał się człowieka lub ludzi, którzy porwali jego córki, ale tego, że podąży śladami, które sprawca zostawił, nie oddalając się, lecz zmierzając w stronę jego farmy… słowem, że pójdzie w złym kierunku, podczas gdy liczyła się każda sekunda.
Howie rozwiązał ten dylemat, ściągając skrawek żółtego materiału z krzewu, który rósł tuż za skrajem obejścia. Kiedy stojącemu za barierką dla świadków Klausowi pokazano później ten sam kawałek tkaniny, rozpoznał w nim z płaczem fragment szortów swojej córki Kathe. Dwadzieścia jardów dalej znaleźli zwisający z wystającej gałązki jałowca spłowiały zielony strzęp nocnej koszulki, którą Cora miała na sobie, kiedy całowała rodziców na dobranoc.
Detterickowie ruszyli biegiem przez pastwisko, trzymając przed sobą broń, niczym żołnierze, którzy szturmują pod ciężkim ostrzałem terytorium wroga. Z wszystkiego, co wydarzyło się owego dnia, najbardziej dziwi mnie, że chłopak, który ścigał rozpaczliwie ojca, czasami tracąc go prawie zupełnie z oczu i zaciskając kurczowo w dłoni strzelbę, ani razu się nie potknął i nie wpakował kuli w plecy Klausa Dettericka.
Na farmie znajdował się telefon – kolejny sygnał wskazujący, że Detterickom powodziło się całkiem nieźle w tych ciężkich czasach – i Marjorie połączyła się z centralą, aby przedzwonić do ilu tylko zdoła sąsiadów i powiadomić ich o nieszczęściu, które spadło na nich jak grom z jasnego nieba. Wiedziała, że każdy telefon spowoduje rozchodzące się koncentrycznie kręgi, niczym ciśnięte w spokojną toń kamyki. A potem podniosła po raz ostatni słuchawkę i wypowiedziała słowa, które stanowiły niemal symbol tego wczesnego okresu telefonizacji, przynajmniej na wiejskim Południu.
– Halo, centrala, czy pani mnie słyszy?
Centrala słyszała, ale przez krótki moment nie mogła się odezwać; zacną kobietę zupełnie zamurowało.
– Tak, pani Detterick – wykrztusiła w końcu – słyszę panią dobrze, o słodki błogosławiony Jezu, modlę się teraz, żeby pani małym dziewczynkom nic się nie stało…
– Dziękuję pani bardzo – przerwała jej Marjorie – ale czy może pani poprosić Pana Boga, żeby chwilę poczekał, i połączyć mnie z biurem szeryfa w Tefton?
Szeryf hrabstwa Trapingus był brzuchatym staruchem z czerwonym od whiskey nosem i grzywą białych włosów tak cienkich, że wyglądały jak kłaki do czyszczenia fajki. Dobrze go znałem; przyjeżdżał wielokrotnie do Cold Mountain, żeby zobaczyć, jak „jego chłopcy” – tak właśnie ich nazywał – przenoszą się do wieczności. Świadkowie egzekucji siadali na takich samych składanych krzesełkach, jakie widzieliście prawdopodobnie na pogrzebach, herbatkach w kościele albo w kole gospodyń wiejskich (tak się składa, że nasze wypożyczaliśmy w jednym z nich) i za każdym razem, gdy szeryf Homer Cribus umieszczał swój tyłek na jednym z nich, miałem nadzieję, że krzesło rozpadnie się pod nim z suchym trzaskiem. Obawiałem się tego dnia i jednocześnie skrycie o nim marzyłem, nigdy jednak nie nadszedł. Niedługo potem – nie więcej niż rok lub dwa po uprowadzeniu bliźniaczek – Homer zmarł na zawał serca podczas stosunku z siedemnastoletnią czarną dziewczyną o nazwisku Daphne Shurtleff. Dużo się o tym gadało wspominając, jak to przed wyborami afiszował się zawsze ze swoją żoną i szóstką chłopaków – w tamtych czasach każdy, kto ubiegał się o jakąś wybieralną funkcję i nie był baptystą, mógł to sobie, jak głosiło ludowe porzekadło, wybić z głowy. Ale ludzie kochają hipokrytów – rozpoznają w nich samych siebie i zawsze robi im się ciepło na sercu, gdy złapie się kogoś innego ze spuszczonymi gatkami i kutasem na wierzchu.
Szeryf Cribus był nie tylko hipokrytą – był także kompletnym głąbem, z tych, co to nigdy nie zapomną sfotografować się z czyimś kotkiem na ręku, podczas gdy to zupełnie kto inny – na przykład zastępca Rob McGee – ryzykuje złamanie obojczyka, wspinając się po drzewie i znosząc zwierzaka na dół.
McGee słuchał przez jakieś dwie minuty paplaniny Marjorie Detterick, po czym zadał jej kilka pytań, szybkich i celnych niczym wymierzone w twarz ciosy doświadczonego boksera – krótkie i mocne proste, po których krew tryska, jeszcze nim zacznie boleć.
– Zadzwonię do Boba Marchanta – oznajmił, kiedy udzieliła na nie odpowiedzi. – Ma psy. Niech pani nie rusza się z farmy, pani Detterick. Jeśli wrócą pani mąż i chłopak, niech pani zatrzyma ich w domu. Stara się ich zatrzymać, w każdym razie.
Jej mąż i chłopak zdążyli tymczasem przebiec trzy mile śladem porywacza, posuwając się przez cały czas polami na północny zachód. Po wejściu do sosnowego lasu zgubili jednak trop. Byli, jak powiedziałem, farmerami, nie myśliwymi, i domyślali się już, że ścigają prawdziwą bestię. Po drodze znaleźli żółty stanik Kathe oraz kolejny strzęp nocnej koszuli Cory. Obie części garderoby były pokrwawione i ani Klaus, ani Howie nie śpieszyli się już tak bardzo; ich gorące nadzieje musiała ostudzić chłodna pewność, sącząca się wzdłuż kręgosłupa niczym zimna woda, która spływa w dół, ponieważ jest cięższa.
Weszli do lasu, szukając śladów i nie znalazłszy żadnych, spróbowali bezskutecznie w drugim, a potem w trzecim miejscu. Za którymś razem odkryli plamę krwi na igłach jednej z sosen. Przeszli jakiś odcinek w tym kierunku, a potem zaczęli z powrotem penetrować obrzeża lasu. Dochodziła dziewiąta, gdy usłyszeli za sobą nawoływania mężczyzn i szczekanie psów. Rob McGee zorganizował grupę pościgową w czasie, który szeryfowi Cribusowi zajęłoby wypicie pierwszej tego dnia filiżanki kawy zaprawionej brandy, i kwadrans po dziewiątej dotarli do Klausa i Howiego, którzy kręcili się desperacko w kółko przy skraju lasu. Wkrótce ruszyli dalej, prowadzeni przez psy Boba. McGee pozwolił Detterickom brać udział w pościgu – nie zawróciliby nawet, gdyby im zabronił, bez względu na to, jak bardzo bali się tego, co zobaczą, i zastępca szeryfa chyba to rozumiał – ale kazał im rozładować broń. Inni zrobili to samo, powiedział; tak będzie bezpieczniej. Ani on, ani żaden z członków grupy pościgowej nie wspomniał, że Detterickowie byli jedynymi, których poprosił o oddanie nabojów. Oszołomieni i pragnący teraz tylko dotrwać do końca koszmaru i mieć to za sobą, zrobili, co im polecił. Każąc Detterickom rozładować broń i oddać kule, Rob McGee uratował zapewne życie Coffeyowi.
Biegnąc za ujadającymi głośno psami i posuwając się z grubsza na północny zachód, minęli dwie mile sosnowego młodnika i dotarli do brzegu Trapingus River, która w tym miejscu płynie szerokim wolnym nurtem na południowy wschód, przecinając niskie zalesione pagórki, gdzie członkowie rodzin o nazwiskach Cray, Robinette i Duplissey robią samodzielnie mandoliny i wypluwają zepsute zęby podczas orki; zacofane okolice, gdzie mężczyźni podają sobie nawzajem węże podczas niedzielnych nabożeństw i śpią w objęciach własnych córek w niedzielne noce. Znałem dobrze te rodziny; wiele z nich dostarczało co jakiś czas strawy Starej Iskrówie. Po drugiej stronie rzeki mężczyźni widzieli lśniące w czerwcowym słońcu tory bocznej linii Great Southern. Milę dalej po prawej stronie rzekę przecinał most prowadzący ku zagłębiu węglowemu West Green.
Odkryli tutaj pogniecioną trawę, połamane krzaki i tyle krwi, że wielu mężczyzn musiało pobiec z powrotem do lasu i wyrzygać śniadanie. Znaleźli również pokrwawione strzępy nocnej koszuli Cory. Howie, który do tej pory trzymał się zadziwiająco dobrze, oparł się o swego ojca i o mało nie zemdlał.
Tutaj także psy Boba Marchanta, po raz pierwszy i jedyny tego dnia, nie mogły się pogodzić co do dalszego kierunku pościgu. Było ich sześć: dwa ogary, dwa wyżły i dwa podobne do terierów mieszańce, które Południowcy nazywają murzyńskimi kundlami. Mieszańce chciały iść na północny zachód, w górę Trapingus River; reszta rwała się w drugą stronę, na południowy wschód. Zaplątały się wszystkie we własne smycze i chociaż gazety nie napisały o tym ani słowa, mogę sobie wyobrazić straszliwe przekleństwa, jakie musiał miotać Bobo, popychając je i ciągnąc gołymi rękoma (z pewnością najbardziej inteligentnymi spośród wszystkich części jego ciała). W swoim czasie znałem kilku psiarzy i wiem z doświadczenia, że w pełni zasługują na krążące na ich temat opinie.
Bobo skrócił smycze i kiedy psy zbiły się w stado, podsunął im pod nosy nocną koszulę Cory, żeby przypomnieć, co tutaj robią w ten skwarny dzień, kiedy temperatura w południe miała dojść do trzydziestu pięciu stopni, a nad głowami ścigających unosiły się już chmary muszek. Mieszańce złapały trop, postanowiły głosować tak jak reszta, po czym całe stado ruszyło ujadając w dół rzeki.
Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy mężczyźni zatrzymali się, uświadamiając sobie, że jakiś głos przebija się przez szczekanie psów. Było to raczej wycie niż ujadanie – dźwięk, którego nie wydaje żaden pies nawet w obliczu śmierci. Ani jeden z nich nie słyszał nigdy czegoś takiego, wszyscy jednak domyślili się od razu, że to człowiek. Tak przynajmniej twierdzili, a ja im wierzę. Myślę, że sam też bym go rozpoznał. Słyszałem, jak ludzie wyją w ten sposób w drodze na krzesło elektryczne. Zdarza się to niezbyt często; większość bierze się w garść i idzie spokojnie, sypiąc nawet czasem żarcikami, jakby to był szkolny piknik, ale paru zawsze się wyłamie. Należą do nich ci, którzy naprawdę wierzą w piekło i wiedzą, że czeka ich ono u kresu Zielonej Mili.
Bobo ponownie skrócił smycze. Psy były warte parę dolców i nie chciał, żeby zabił je jakiś bełkoczący i wyjący w pobliżu psychopata. Pozostali mężczyźni załadowali broń. Od tego wycia przeszedł ich dreszcz i czuli, jak krople potu pod pachami i na plecach spływają lodowatymi strużkami w dół. Kiedy mężczyznę przechodzi taki dreszcz, potrzebuje, jeśli ma iść dalej, kogoś, kto go poprowadzi, i kimś takim okazał się zastępca McGee. Wysunął się na czoło i ruszył raźno (choć jestem przekonany, że wcale się tak nie czuł) ku kępie olch, które rosły na skraju lasu. Pozostali stąpali za nim mniej więcej pięć kroków z tyłu. McGee zatrzymał się tylko raz i dał znak największemu z nich – Samowi Hollisowi – żeby trzymał się blisko Klausa Dettericka.
Za olchami las odbijał trochę w prawo. Po lewej stronie teren opadał łagodnie ku rzece. Tam właśnie stanęli wszyscy jak wryci w miejscu. Myślę, że daliby bardzo dużo, żeby móc nie oglądać tego, co zobaczyli, i że żaden z nich nie zapomniał owego widoku do końca życia; to był ten rodzaj koszmaru, nagiego i parującego w słońcu, który kryje się za zasłonami i dekoracjami zwyczajnego życia – podwieczorkami w kościele, spacerami wiejską drogą, uczciwą pracą i pocałunkami w łóżku. W każdym człowieku jest trupia czaszka i powiadam wam, że trupia czaszka jest w życiu wszystkich ludzi. Ci mężczyźni zobaczyli ją właśnie tamtego dnia – zobaczyli to, co kryje się za zębami wyszczerzonymi w uśmiechu.
Na brzegu rzeki siedział w spłowiałym pokrwawionym kombinezonie największy mężczyzna, jakiego którykolwiek z nich widział – John Coffey. Jego olbrzymie płaskie stopy były bose. Na głowie miał spłowiałą czerwoną chustkę – zawiązaną podobnie, jak czynią to idące do kościoła wiejskie kobiety. Wokół niego krążyła czarna chmura komarów. Z rąk zwisały mu nagie ciała dziewczynek. Ich blond włosy, niegdyś kręcone i jasne niczym korona mlecza, przylegały teraz do główek i pociągnięte były czerwonymi smugami. Trzymający je mężczyzna siedział z zadartą w górę głową, wyjąc niczym wilk do księżyca, z mokrymi od łez brązowymi policzkami i twarzą skrzywioną w potwornym grymasie żalu. Unosił pierś w spazmatycznym oddechu, aż napinały się szelki jego kombinezonu, a potem z jego ust wyrywała się kolejna głośna skarga. Czytamy często w gazecie, że „zabójca nie okazywał ani cienia skruchy”, w tym wypadku jednak rzecz miała się zupełnie inaczej. Johna Coffeya rozdzierała świadomość tego, co zrobił… ale przecież żył. Dziewczynki były martwe. Zostały rozdarte w bardziej fundamentalny sposób.
Nikt nie wiedział, jak długo tam stali, przyglądając się zawodzącemu mężczyźnie, który nie odrywał z kolei wzroku od pociągu, zbliżającego się ze stukotem kół do mostu zawieszonego nad srebrną taflą rzeki. Zdawało się, że gapią się tak przez godzinę albo całą wieczność, lecz mimo to pociąg nie posunął się ani o jard do przodu i mieli wrażenie, że jego koła stukają w miejscu, niczym dziecko w ataku złości. Słońce nie schowało się za chmurę i oczy nie zaszły im mgłą. Wciąż mieli przed sobą ten sam widok, prawdziwy jak ukąszenie psa. Czarny mężczyzna kołysał się w przód i w tył, a Cora i Kathe kołysały się razem z nim niczym lalki w objęciach giganta. Mięśnie jego olbrzymich zakrwawionych ramion napinały się i rozluźniały, napinały się i rozluźniały, napinały się i rozluźniały.
Klaus Detterick pierwszy ruszył z miejsca. Krzycząc wniebogłosy, rzucił się ku potworowi, który zgwałcił i zabił jego córki. Sam Hollis starał się wywiązać z powierzonego zadania, ale nie zdołał. Był o sześć cali wyższy od Klausa i ważył co najmniej siedemdziesiąt funtów więcej, lecz Klaus strząsnął po prostu z ramion jego ręce. Przebiegł przez otwarte pole i z rozpędu kopnął w głowę siedzącego na brzegu olbrzyma. Roboczy but, pochlapany mlekiem, które zdążyło już skwaśnieć na słońcu, trafił Coffeya prosto w lewą skroń, ale on nie wydawał się tego w ogóle zauważać. Siedział tam dalej, łkając, kołysząc się i wpatrując w drugi brzeg rzeki. Tak jak go sobie wyobrażam, mógł przypominać postać z jakiegoś wygłaszanego w sosnowym lesie zielonoświątkowego kazania: postać wiernego wyznawcy Krzyża, wypatrującego ziemi Goszen… mógł przypominać, gdyby nie te zwłoki.
Czterech mężczyzn odciągało ogarniętego furią farmera od Johna Coffeya i nim im to się w końcu udało, Klaus zdążył go nieźle pokiereszować. Na Coffeyu nie wywarło to jednak większego wrażenia; bez przerwy kwilił, gapiąc się na drugi brzeg rzeki. Z Dettericka tymczasem uszła cała energia – jakby przez wielkiego czarnego mężczyznę płynął jakiś dziwny galwanizujący prąd (wciąż mam skłonność do używania elektrycznych metafor; musicie mi wybaczyć) i z chwilą gdy przerwano między nimi połączenie, zdrętwiał jak ktoś, kogo odrzuciło od gołego kabla. Ukląkł na szeroko rozstawionych nogach przy brzegu rzeki i zasłaniając twarz rękoma zaniósł się łkaniem. Howie ukląkł przy nim i objęli się, dotykając czołami.
Dwaj członkowie grupy pościgowej przystanęli obok, żeby ich pilnować. Reszta otoczyła zapłakanego czarnego mężczyznę, mierząc do niego z dubeltówek. Coffey najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z ich obecności. McGee dał krok do przodu, przestąpił niepewnie z nogi na nogę i przykucnął na piętach.
– Proszę pana – powiedział cicho i Coffey od razu umilkł. McGee spojrzał w podbiegłe krwią oczy. Wciąż płynęły z nich łzy, tak jakby ktoś zostawił w nich otwarty kran. Były mokre od łez, ale jednocześnie wydawały się pogodne… odległe i spokojne. W życiu nie widziałem takich dziwnych oczu i McGee musiał chyba odnieść takie samo wrażenie. „Przypominały oczy zwierzęcia, które nigdy przedtem nie widziało człowieka”, powiedział reporterowi o nazwisku Hammersmith tuż przed rozprawą.
– Słyszy mnie pan? – zapytał.
Coffey pokiwał powoli głową. Wciąż trzymał na rękach swoje nieme lalki, z podbródkami wbitymi w piersi, tak że nie widać było dobrze ich twarzy – jedno z niewielu dobrodziejstw, które Bóg uznał za stosowne zesłać owego dnia.
– Ma pan jakieś nazwisko? – zapytał McGee.
– John Coffey – odparł czarny mężczyzna grubym, zdławionym przez łzy głosem. – Coffey jak napój, tylko inaczej się pisze.
McGee pokiwał głową, po czym wskazał kciukiem wybrzuszoną kieszonkę na piersi Coffeya. Przyszło mu do głowy, że może tam chować broń – choć w gruncie rzeczy mężczyzna o takiej posturze nie potrzebował broni, żeby kogoś poważnie poszkodować, gdyby się na to zdecydował.
– Co tam masz, Johnie Coffey? Czy to przypadkiem nie spluwa? Pistolet?
– Nie, proszę pana – odparł grubym głosem Coffey, ani na moment nie spuszczając z Roba McGee tych swoich dziwnych oczu – roniących łzy i udręczonych, a zarazem odległych i dziwnie spokojnych, tak jakby prawdziwy John Coffey znajdował się zupełnie gdzie indziej i przyglądał innemu krajobrazowi, gdzie zamordowane małe dziewczynki nie były czymś, czym trzeba by się aż tak przejmować. – To tylko moje małe drugie śniadanie.
– Twierdzisz, że to tylko drugie śniadanie? – zdziwił się McGee, a Coffey pokiwał głową.
– Tak, proszę pana – mruknął, nie zwracając uwagi na łzy cieknące mu po policzkach i wiszące pod nosem smarki.
– A gdzie ktoś taki jak ty dostaje drugie śniadanie, Johnie Coffeyu?
McGee starał się zachować spokój, choć czuł już wtedy dobiegający od dziewczynek zapach i widział muchy siadające i kosztujące krwi w bardziej mokrych miejscach. Najgorsze były ich włosy, powiedział później… i nie znalazłem tego w relacji zamieszczonej w gazecie; uznano, że coś takiego nie nadaje się do rodzinnej lektury. Dowiedziałem się o tym od reportera, który pisał o procesie, niejakiego pana Hammersmitha. Odwiedziłem go jakiś czas później, kiedy John Coffey stał się dla mnie swego rodzaju obsesją. McGee powiedział Hammersmithowi, że ich jasne włosy nie były już wcale jasne. Były kasztanowe. Krew ciekła po ich policzkach, jakby ktoś nieudolnie je ufarbował i nie trzeba było doktora, żeby domyślić się, że kruche czaszki rozbite zostały jedna o drugą przez te mocarne dłonie. Być może płakały. Być może chciał, żeby umilkły. Jeśli miały szczęście, stało się to, nim je zgwałcił.
Patrząc na to, trudno było zebrać myśli, jeśli nawet ktoś traktował swoje obowiązki tak sumiennie jak zastępca McGee. Chwilowa dekoncentracja może doprowadzić do błędu, a nawet do niepotrzebnego rozlewu krwi. McGee wziął głęboki oddech i uspokoił się. W każdym razie spróbował się uspokoić.
– Właściwie niezupełnie dobrze pamiętam, proszę pana, niech mnie diabli, jeśli kłamię – stwierdził Coffey swoim zdławionym od łez głosem – ale to chyba moje drugie śniadanie. Sandwicz i słodkie pikle.
– Jeśli nie zrobi ci to różnicy, sam to sprawdzę – powiedział McGee. – I nie ruszaj się teraz, Johnie Coffeyu. Nie rób tego, chłopie, bo wycelowaliśmy w ciebie dosyć dubeltówek, żebyś zniknął od pasa w górę, jeśli tylko ruszysz małym palcem.
Coffey utkwił wzrok w rzece i nie poruszył się, kiedy McGee sięgnął delikatnie do jego kieszonki na piersi i wyciągnął coś, co opakowane było w gazetowy papier i związane kawałkiem szpagatu. McGee zerwał sznurek i odwinął papier, ale i bez tego wiedział, że Coffey mówi prawdę, że to tylko drugie śniadanie. W środku była kanapka z bekonem i pomidorem, porcja dżemu oraz słodkie pikle owinięte w krzyżówkę, której John Coffey nigdy już nie miał okazji rozwiązać. Nie było kiełbasy. Wchodzącą w skład drugiego śniadania kiełbasą pożywił się Bowser.
Nie spuszczając oczu z Coffeya, McGee podał przez ramię zawiniątko jednemu z mężczyzn. Kucając w ten sposób, znajdował się zbyt blisko Coffeya, żeby pozwolić sobie na chwilę nieuwagi. Drugie śniadanie, z powrotem opakowane i związane nowym sznurkiem, wylądowało w końcu w plecaku Boba Marchanta, w którym ten trzymał jedzenie dla psów (i, jak sądzę, kilka robaków na ryby). Nie dołączono go do materiałów dowodowych – sprawiedliwość w tej części świata działa szybko, lecz nie aż tak szybko, jak psuje się kanapka z bekonem i pomidorem – znalazła się tam jednak jego fotografia.
– Co się tutaj wydarzyło, Johnie Coffeyu? – zapytał niskim poważnym głosem McGee. – Czy chcesz mi powiedzieć?
I Coffey powiedział mu prawie dokładnie to samo, co później powiedział mnie; były to również ostatnie słowa, które prokurator skierował do ławy przysięgłych podczas rozprawy.
– Nie mogłem nic pomóc – oznajmił. – Próbowałem to cofnąć, ale było za późno.
– Chłopie, jesteś aresztowany za morderstwo – powiedział McGee, po czym splunął Johnowi Coffeyowi prosto w twarz.
Wydanie werdyktu zajęło ławie przysięgłych czterdzieści pięć minut. Dokładnie tyle, ile trzeba, żeby zjeść drugie śniadanie. Zastanawiam się, czy dopisywał im apetyt.