Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 9

2

Оглавление

Rok ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­sty dru­gi był ro­kiem Joh­na Cof­feya. Szcze­gó­ły są w ga­ze­tach – może je tam od­na­leźć każ­dy, kogo to in­te­re­su­je i ma wię­cej sił od pew­ne­go bar­dzo sta­re­go czło­wie­ka, do­ży­wa­ją­ce­go swych dni w domu opie­ki w Geo­r­gii. To była go­rą­ca je­sień, pa­mię­tam, na­praw­dę bar­dzo go­rą­ca: paź­dzier­nik nie róż­nił się pra­wie od sierp­nia, a żona dy­rek­to­ra, Me­lin­da, tra­fi­ła na ja­kiś czas do szpi­ta­la w In­dia­no­li. Prze­cho­dzi­łem wte­dy naj­gor­szą w swo­im ży­ciu in­fek­cję dróg mo­czo­wych, nie aż tak po­waż­ną, że­bym sam wy­lą­do­wał w szpi­ta­lu, ale wy­star­cza­ją­co pa­skud­ną, bym pra­gnął śmier­ci za każ­dym ra­zem, gdy sze­dłem się od­lać. To była je­sień Edu­ar­da De­la­cro­ix, ma­łe­go ły­sa­we­go Fran­cu­za z my­szą, któ­ra po­ja­wi­ła się w le­cie i wy­ko­ny­wa­ła tę spryt­ną sztucz­kę ze szpu­lą. Przede wszyst­kim jed­nak była to je­sień, kie­dy na blok E przy­był John Cof­fey, ska­za­ny na śmierć za gwałt i za­mor­do­wa­nie bliź­nia­czek Det­te­ric­ków.

Na każ­dej zmia­nie mie­li­śmy czte­rech albo pię­ciu straż­ni­ków, lecz więk­szość z nich nig­dy nie za­grza­ła u nas dłu­żej miej­sca. Dean Stan­ton, Har­ry Ter­wil­li­ger i Bru­tus Ho­well (lu­dzie mó­wi­li na nie­go „Bru­tal”, ale tyl­ko żar­tem, bo fa­cet mimo swo­jej po­tęż­nej po­stu­ry nie skrzyw­dził­by, gdy­by nie mu­siał, mu­chy) dzi­siaj już nie żyją, po­dob­nie jak Per­cy We­tmo­re, któ­ry był na­praw­dę bru­tal­ny… a przy tym głu­pi. Per­cy nie po­wi­nien w ogó­le pra­co­wać na na­szym blo­ku, gdzie wred­ny cha­rak­ter do ni­cze­go się nie przy­da­je i może przy­spo­rzyć je­dy­nie kło­po­tów, był jed­nak przez swo­ją żonę spo­krew­nio­ny z gu­ber­na­to­rem i dla­te­go zo­stał.

To wła­śnie Per­cy We­tmo­re wpro­wa­dził Cof­feya na blok, za­po­wia­da­jąc go okrzy­kiem, któ­ry rze­ko­mo na­le­żał tu­taj do tra­dy­cji: „Idzie tru­posz! Idzie do nas tru­posz!”.

Paź­dzier­nik czy nie, wciąż było go­rą­co jak w pie­kle. Drzwi na spa­cer­niak otwo­rzy­ły się i w pro­sto­ką­cie ja­sne­go świa­tła sta­nął naj­więk­szy fa­cet, ja­kie­go w ży­ciu wi­dzia­łem, no, może z wy­jąt­kiem kil­ku ko­szy­ka­rzy, któ­rych oglą­dam cza­sem w te­le­wi­zji w „Cen­trum Re­kre­acji” tego domu dla śli­nią­cych się star­ców, gdzie w koń­cu wy­lą­do­wa­łem. Na rę­kach i po­tęż­nej pier­si miał za­ło­żo­ne łań­cu­chy, a na no­gach kaj­da­ny, po­łą­czo­ne ko­lej­nym łań­cu­chem, któ­ry brzę­czał ni­czym ka­ska­dy mo­net, su­nąc po zie­lo­nym li­no­leum mię­dzy ce­la­mi. Z jed­nej stro­ny eskor­to­wał go Per­cy We­tmo­re, z dru­giej chu­dy, mały Har­ry Ter­wil­li­ger i obaj wy­glą­da­li jak dzie­ci, pro­wa­dzą­ce schwy­ta­ne­go w le­sie niedź­wie­dzia. Przy Cof­feyu na­wet Bru­tus Ho­well wy­glą­dał jak dzie­ciak, a Bru­tus miał po­nad sześć stóp wzro­stu i umię­śnio­ną klat­kę i przez ja­kiś czas, póki nie za­wa­lił se­sji i nie wró­cił do domu w góry, grał jako na­past­nik w dru­ży­nie fut­bo­lo­wej uni­wer­sy­te­tu sta­nu Lu­izja­na.

John Cof­fey był czar­ny, po­dob­nie jak więk­szość męż­czyzn, któ­rzy przed śmier­cią w ob­ję­ciach Sta­rej Iskró­wy spę­dza­li ja­kiś czas na blo­ku E. Ma sześć stóp i osiem cali wzro­stu, nie przy­po­mi­nał jed­nak wca­le gib­kich ko­szy­ka­rzy z te­le­wi­zo­ra – miał sze­ro­kie bary i ol­brzy­mią klat­kę, obu­do­wa­ną ze wszyst­kich stron mię­śnia­mi. Dali mu naj­więk­sze dre­li­chy, ja­kie uda­ło się zna­leźć w ma­ga­zy­nie, lecz mimo to man­kie­ty spodni się­ga­ły po­ło­wy jego ży­la­stych i po­kie­re­szo­wa­nych ły­dek, ko­szu­la nie do­pi­na­ła się na pier­si, a rę­ka­wy koń­czy­ły gdzieś na przed­ra­mio­nach. W wiel­kiej ręce mię­to­sił czap­kę, któ­ra też była za mała; na jego ogo­lo­nej ma­ho­nio­wej czasz­ce przy­po­mi­na­ła­by cy­kli­stów­kę, jaką nosi małp­ka ka­ta­ry­nia­rza, z tą róż­ni­cą, że była nie­bie­ska, nie czer­wo­na. Wy­da­wa­ło się, że może ze­rwać krę­pu­ją­ce go łań­cu­chy z taką samą ła­two­ścią, z jaką zry­wa się wstąż­kę z gwiazd­ko­we­go pre­zen­tu, ale gdy spoj­rza­łeś mu w twarz, wie­dzia­łeś, że nic ta­kie­go się nie zda­rzy. Nie ma­lo­wa­ła się na niej głu­po­ta – choć do ta­kie­go wła­śnie wnio­sku do­szedł Per­cy i za­czął go wkrót­ce na­zy­wać ma­to­łem – lecz za­gu­bie­nie. Wciąż się roz­glą­dał, jak­by chciał od­gad­nąć, gdzie się znaj­du­je. A może na­wet, kim jest. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łem, że wy­glą­da jak czar­ny Sam­son… ale po tym, jak Da­li­la ostrzy­gła go swo­ją zdra­dziec­ką rącz­ką i po­zba­wi­ła ca­łej ra­do­ści ży­cia.

– Idzie tru­posz! – po­wtó­rzył Per­cy, cią­gnąc za sobą tego niedź­wie­dzia za­ku­te­go w ludz­kie kaj­dan­ki, tak jak­by na­praw­dę wie­rzył, że zdo­łał­by go ru­szyć z miej­sca, gdy­by Cof­fey uznał, że nie pój­dzie ani kro­ku da­lej. Har­ry w ogó­le się nie od­zy­wał, ale miał za­kło­po­ta­ną minę. – Idzie tru…

– Do­syć tego do­bre­go – prze­rwa­łem mu. Sie­dzia­łem na pry­czy w celi prze­zna­czo­nej dla Cof­feya. Wie­dzia­łem oczy­wi­ście o jego przy­jeź­dzie i cze­ka­łem, żeby go po­wi­tać i za­po­znać z re­gu­la­mi­nem, lecz aż do tej chwi­li nie mia­łem po­ję­cia, że jest taki wiel­ki. Per­cy ob­rzu­cił mnie spoj­rze­niem zdra­dza­ją­cym, że wszy­scy wie­dzą, jaki ze mnie du­pek (z wy­jąt­kiem na­tu­ral­nie tego wiel­kie­go ma­ne­ki­na, któ­ry wie­dział wy­łącz­nie, jak gwał­cić i mor­do­wać małe dziew­czyn­ki), nie ode­zwał się jed­nak ani sło­wem.

Cała trój­ka sta­nę­ła przed otwar­ty­mi drzwia­mi celi, a ja ski­ną­łem gło­wą Har­ry’emu.

– Na pew­no chcesz zo­stać z nim ra­zem w celi, sze­fie? – za­py­tał. Nie­czę­sto sły­sza­łem nie­po­kój w gło­sie Har­ry’ego; był tu ra­zem ze mną pod­czas bun­tu przed sze­ściu albo sied­miu laty i ani razu nie stra­cił zim­nej krwi, na­wet kie­dy za­czę­ły krą­żyć plot­ki, że nie­któ­rzy z więź­niów mają broń.

– Czy będę miał z tobą ja­kieś kło­po­ty, duży? – za­py­ta­łem, sie­dząc na pry­czy i sta­ra­jąc się nie po­ka­zy­wać po so­bie bólu: in­fek­cja, o któ­rej wspo­mnia­łem, nie do­ku­cza­ła mi jesz­cze tak bar­dzo, ale nie było mi lek­ko, mo­że­cie wie­rzyć.

Cof­fey po­krę­cił po­wo­li gło­wą – w lewo i w pra­wo – i z po­wro­tem spoj­rzał na wprost. Kie­dy już utkwił we mnie wzrok, ani na chwi­lę go nie ode­rwał. Har­ry trzy­mał w dło­ni jego pa­pie­ry.

– Daj mu te do­ku­men­ty – po­wie­dzia­łem. – Włóż mu do ręki.

Har­ry wy­ko­nał po­le­ce­nie. Ol­brzym za­ci­snął na nich pal­ce ni­czym lu­na­tyk.

– Te­raz ty mi je daj, duży – roz­ka­za­łem i Cof­fey zro­bił to, po­brzę­ku­jąc łań­cu­cha­mi. Wcho­dząc do celi mu­siał schy­lić gło­wę.

Zer­k­ną­łem na for­mu­larz, głów­nie po to, żeby spraw­dzić, czy jego wzrost jest udo­ku­men­to­wa­nym fak­tem, a nie optycz­ną ilu­zją. Był fak­tem: sześć stóp i osiem cali. Wagę oce­nio­no na dwie­ście osiem­dzie­siąt fun­tów, ale zro­bio­no to chy­ba na oko; we­dług mnie mu­siał mieć co naj­mniej trzy­sta dwa­dzie­ścia, a może na­wet trzy­sta pięć­dzie­siąt. W ru­bry­ce „bli­zny i zna­ki szcze­gól­ne” sta­ry Ma­gnus­son z dzia­łu re­je­stra­cji wpi­sał dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi tyl­ko jed­no sło­wo: LICZ­NE.

Pod­nio­słem wzrok. Cof­fey prze­su­nął się tro­chę na bok i zo­ba­czy­łem, że Har­ry stoi po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza, obok celi De­la­cro­ix, któ­ry przed przy­jaz­dem Cof­feya był na­szym je­dy­nym więź­niem. Del był drob­nym ły­sa­wym męż­czy­zną o za­tro­ska­nej twa­rzy księ­go­we­go, któ­ry zda­je so­bie spra­wę, że wkrót­ce wyj­dą na jaw jego ma­chi­na­cje. Oswo­jo­na mysz sie­dzia­ła mu na ra­mie­niu.

Per­cy We­tmo­re zaj­rzał do celi, któ­rą obej­mo­wał wła­śnie w po­sia­da­nie John Cof­fey. Wy­jął już wcze­śniej z wy­ko­na­ne­go na mia­rę ol­stra swo­ją hi­ko­ro­wą pał­kę i ude­rzał nią te­raz w otwar­tą dłoń jak ktoś, kto chce się po­ba­wić ulu­bio­ną za­baw­ką. Na­gle po­czu­łem, że nie mogę znieść dłu­żej jego obec­no­ści. Może spra­wił to nie­zwy­kły o tej po­rze roku upał, może in­fek­cja, któ­ra pa­li­ła mnie ży­wym ogniem w kro­czu i nie po­zwa­la­ła znieść do­ty­ku fla­ne­lo­wej bie­li­zny, a może świa­do­mość, że eg­ze­ku­cję tego czar­ne­go fa­ce­ta po­pro­wa­dzi idio­ta, któ­ry naj­wy­raź­niej chciał go naj­pierw tro­chę ocio­sać. Być może spra­wi­ły to wszyst­kie te trzy rze­czy na­raz. Tak czy in­a­czej za­po­mnia­łem na krót­ką chwi­lę o po­li­tycz­nych ko­nek­sjach We­tmo­re’a.

– Trze­ba po­móc przy prze­pro­wadz­ce am­bu­la­to­rium, Per­cy – po­wie­dzia­łem.

– Tym zaj­mu­je się Bill Do­dge.

– Wiem, że się tym zaj­mu­je – stwier­dzi­łem. – Idź mu po­móż.

– To nie na­le­ży do mo­ich obo­wiąz­ków – od­parł Per­cy. – Do mo­ich obo­wiąz­ków na­le­ży pil­no­wa­nie tego zła­ma­sa. – Sło­wem „zła­mas”, któ­re sta­no­wi­ło skrót okre­śle­nia „ku­tas zła­ma­ny”, Per­cy zwykł okre­ślać du­żych męż­czyzn. Nie lu­bił ich. Nie był tak chu­dy jak Har­ry Ter­wil­li­ger, ale na­tu­ra po­ską­pi­ła mu wzro­stu. Upier­dli­wy fa­cet, je­den z tych, któ­rzy chęt­nie wsz­czy­na­ją bój­ki, zwłasz­cza kie­dy wia­do­mo z góry, że prze­ciw­nik nie ma żad­nych szans. W do­dat­ku bar­dzo czu­ły na punk­cie swo­ich wło­sów. Bez prze­rwy je cze­sał.

– W ta­kim ra­zie speł­ni­łeś już swój obo­wią­zek – oświad­czy­łem. – Idź do am­bu­la­to­rium.

Per­cy wy­su­nął do przo­du dol­ną war­gę. Bill Do­dge i jego lu­dzie dźwi­ga­li pu­dła, po­ściel, na­wet że­la­zne łóż­ka; całe am­bu­la­to­rium prze­no­szo­no do no­we­go drew­nia­ne­go ba­ra­ku po za­chod­niej stro­nie wię­zie­nia. Upał i cięż­ka fi­zycz­na ro­bo­ta. Per­cy We­tmo­re nie lu­bił ani jed­ne­go, ani dru­gie­go.

– Mają tylu lu­dzi, ile trze­ba – mruk­nął.

– Więc idź tam i uda­waj, że je­steś sze­fem – po­wie­dzia­łem, pod­no­sząc głos. Zo­ba­czy­łem, że Har­ry się krzy­wi, ale wca­le się tym nie prze­ją­łem. Je­śli gu­ber­na­tor każe dy­rek­to­ro­wi Mo­ore­so­wi wy­rzu­cić mnie za to, że na­ci­sną­łem na od­cisk temu pa­lan­to­wi, kogo wy­zna­czą na moje miej­sce? We­tmo­re’a? Wol­ne żar­ty.

– Na­praw­dę nie ob­cho­dzi mnie, co bę­dziesz ro­bił, Per­cy, pod wa­run­kiem że ja­kiś czas cię tu nie bę­dzie.

Przez chwi­lę my­śla­łem, że się zbun­tu­je i będę mu­siał się z nim uże­rać, ma­jąc tuż obok sie­bie Cof­feya, któ­ry stał przez cały czas bez ru­chu ni­czym naj­więk­szy na świe­cie ze­psu­ty ze­gar. Ale Per­cy wsa­dził swo­ją pał­kę do ol­stra – tego głu­pie­go me­ga­lo­mań­skie­go ga­dże­tu – i ru­szył dum­nym kro­kiem do wyj­ścia. Nie pa­mię­tam, któ­ry ze straż­ni­ków peł­nił tego dnia dy­żur za biur­kiem – pew­nie je­den z żół­to­dzio­bów, co to nig­dy nie za­grza­li u nas dłu­go miej­sca – ale Per­cy’emu nie spodo­bał się chy­ba wy­raz jego twa­rzy.

– Prze­stań szcze­rzyć zęby, ga­mo­niu, bo ci je po­wy­bi­jam – wark­nął, prze­cho­dząc obok nie­go. Za­brzę­cza­ły klu­cze, ko­ry­tarz oświe­tli­ła na chwi­lę smu­ga dzien­ne­go świa­tła i Per­cy We­tmo­re przy­najm­niej na ja­kiś czas dał nam od sie­bie od­po­cząć. Mysz Fran­cu­za prze­bie­ga­ła z jego jed­ne­go ra­mie­nia na dru­gie, po­ru­sza­jąc swo­imi ma­leń­ki­mi wą­si­ka­mi.

– Spo­kój, Pa­nie Dzwo­necz­ku – szep­nął De­la­cro­ix i mysz przy­sta­nę­ła na le­wym ra­mie­niu, zu­peł­nie jak­by ro­zu­mia­ła, co do niej mówi. – Nie ru­szaj się i siedź ci­cho. – Jego śpiew­ny lu­izjań­ski ak­cent spra­wił, że te pro­ste sło­wa za­brzmia­ły ja­koś eg­zo­tycz­nie, z cu­dzo­ziem­ska.

– Po­łóż się, Del – po­wie­dzia­łem. – Od­pocz­nij so­bie. Cie­bie też nie po­win­no to in­te­re­so­wać.

De­la­cro­ix po­słu­chał mnie. Zgwał­cił i za­bił mło­dą dziew­czy­nę, a po­tem po­rzu­cił jej cia­ło za bu­dyn­kiem, w któ­rym miesz­ka­ła, ob­lał je naf­tą i pod­pa­lił, wy­obra­ża­jąc so­bie na­iw­nie, że usu­nie w ten spo­sób do­wo­dy zbrod­ni. Od ognia za­jął się cały dom i w po­ża­rze zgi­nę­ło sześć ko­lej­nych osób, w tym dwo­je dzie­ci. Była to je­dy­na zbrod­nia, któ­rą po­peł­nił, i te­raz po­zo­stał po pro­stu ła­god­nym męż­czy­zną o za­tro­ska­nej twa­rzy, ły­si­nie na czub­ku gło­wy i po­tar­ga­nych wło­sach za­cho­dzą­cych na koł­nie­rzyk ko­szu­li. Wkrót­ce miał za­siąść na Sta­rej Iskró­wie, a Sta­ra Iskró­wa mia­ła po­ło­żyć kres jego ży­ciu… lecz to coś, co do­ko­na­ło owej okrop­nej zbrod­ni, daw­no znik­nę­ło i te­raz De­la­cro­ix le­żał spo­koj­nie na swo­jej pry­czy, po­zwa­la­jąc bie­gać po so­bie swe­mu ma­łe­mu po­pi­sku­ją­ce­mu kom­pa­no­wi. Na swój spo­sób to wła­śnie było naj­gor­sze; Sta­ra Iskró­wa nig­dy nie wy­pa­la­ła tego, co tkwi­ło w ich wnę­trzu, a środ­ki, któ­re im dzi­siaj wstrzy­ku­ją, nig­dy tego nie usy­pia­ją. To coś opusz­cza ich cia­ło i prze­sia­da się na ko­goś in­ne­go, a my za­bi­ja­my łu­pi­nę, w któ­rej nie ko­ła­cze się już ży­cie.

– Czy bę­dziesz grzecz­ny, je­śli po­zwo­lę Har­ry’emu cię roz­kuć? – za­py­ta­łem ol­brzy­ma.

Kiw­nął gło­wą – w po­dob­ny spo­sób, w jaki nią przed­tem po­krę­cił – w dół, do góry i z po­wro­tem do po­zy­cji na wprost. Ani na chwi­lę nie od­ry­wał ode mnie swo­ich dziw­nych oczu. Był w nich ja­kiś spo­kój, ale nie­ko­niecz­nie taki, któ­ry wzbu­dzał­by bez­wa­run­ko­we za­ufa­nie. Da­łem znak Har­ry’emu, któ­ry pod­szedł i roz­piął łań­cu­chy. Nie oka­zy­wał te­raz cie­nia stra­chu, cho­ciaż klę­czał mię­dzy po­tęż­ny­mi ni­czym pnie drzew no­ga­mi Cof­feya, zdej­mu­jąc kaj­da­ny z jego ko­stek. To roz­wia­ło tro­chę moje oba­wy. Har­ry’ego de­ner­wo­wał Per­cy, a ja wie­rzy­łem w jego in­tu­icję. Wie­rzy­łem w in­tu­icję wszyst­kich mo­ich sta­łych pra­cow­ni­ków z wy­jąt­kiem Per­cy’ego.

Mia­łem przy­go­to­wa­ną krót­ką mowę, któ­rej wy­słu­chi­wa­li wszy­scy nowo przy­by­li, wa­ha­łem się jed­nak, czy wy­gło­sić ją Cof­fey­owi, tak da­le­ce od­bie­gał od nor­my, nie tyl­ko z po­wo­du swe­go wzro­stu.

Kie­dy Har­ry się cof­nął (Cof­fey stał nie­ru­cho­mo pod­czas ca­łej ce­re­mo­nii roz­ku­wa­nia, ła­god­ny jak per­sze­ron), przyj­rza­łem się swo­je­mu no­we­mu lo­ka­to­ro­wi i po­stu­ka­łem kciu­kiem w pod­kład­kę do pa­pie­rów.

– Po­tra­fisz mó­wić, duży?

– Tak, pro­szę pana sze­fa, po­tra­fię mó­wić – od­parł. Miał głę­bo­ki, dud­nią­cy ci­cho głos, któ­ry przy­wo­dził na myśl do­pie­ro co włą­czo­ny sil­nik trak­to­ra. Nie za­cią­gał, jak czy­ni to ty­po­wy Po­łu­dnio­wiec, w jego wy­mo­wie były jed­nak pew­ne po­łu­dnio­we na­le­cia­ło­ści, któ­re póź­niej za­uwa­ży­łem. Tak jak­by miesz­kał na Po­łu­dniu, ale z nie­go nie po­cho­dził. Nie mó­wił ani jak anal­fa­be­ta, ani jak czło­wiek wy­kształ­co­ny. Jego spo­sób wy­sła­wia­nia się był, po­dob­nie jak wie­le in­nych rze­czy, kom­plet­ną za­gad­ką. Naj­bar­dziej nie­po­ko­iły mnie jego oczy – wi­docz­ny w nich ro­dzaj spo­koj­nej nie­obec­no­ści, tak jak­by przez więk­szość cza­su prze­by­wał zu­peł­nie gdzie in­dziej.

– Na­zy­wasz się John Cof­fey.

– Tak, pro­szę pana sze­fa, tak jak na­pój, tyl­ko in­a­czej się pi­sze.

– To zna­czy, że po­tra­fisz pi­sać? Pi­sać i czy­tać?

– Tyl­ko wła­sne na­zwi­sko, sze­fie.

Wes­tchną­łem, po czym ura­czy­łem go krót­ką wer­sją swo­jej mowy. Już wte­dy do­sze­dłem do wnio­sku, że nie bę­dzie spra­wiał żad­nych kło­po­tów – w czym jed­no­cze­śnie się my­li­łem i mia­łem ra­cję.

– Na­zy­wam się Paul Ed­ge­com­be – oznaj­mi­łem. – Je­stem kie­row­ni­kiem blo­ku E, na­czel­nym straż­ni­kiem. Je­śli bę­dziesz ode mnie cze­goś chciał, po­proś mnie po na­zwi­sku. Je­śli mnie tu nie bę­dzie, po­proś tego dru­gie­go straż­ni­ka. Na­zy­wa się Har­ry Ter­wil­li­ger. Albo pana Stan­to­na lub Ho­wel­la. Ro­zu­miesz?

Cof­fey kiw­nął gło­wą.

– Nie spo­dzie­waj się, że do­sta­niesz co­kol­wiek, na co masz ocho­tę, do­pó­ki nie uzna­my, że rze­czy­wi­ście tego po­trze­bu­jesz. To nie jest ho­tel. Ja­sne?

Po­now­nie po­ki­wał gło­wą.

– To spo­koj­ne miej­sce, duży, nie­po­dob­ne do resz­ty wię­zie­nia. Mamy tu­taj tyl­ko cie­bie i De­la­cro­ix. Nie bę­dziesz pra­co­wał; więk­szość cza­su spę­dzisz po pro­stu w celi. Dzię­ki temu bę­dziesz mógł so­bie wszyst­ko prze­my­śleć. – Na my­śle­nie mie­li na ogół aż za dużo cza­su, ale tego mu nie po­wie­dzia­łem. – Nie­raz, je­śli jest spo­kój, pusz­cza­my ra­dio. Lu­bisz ra­dio?

Po­ki­wał gło­wą, ale nie­zbyt pew­nie, jak­by nie bar­dzo wie­dział, o czym mó­wię. Od­kry­łem po­tem, że tak było rze­czy­wi­ście; Cof­fey po­zna­wał pew­ne rze­czy, gdy się z nimi po­now­nie sty­kał, po­tem jed­nak zu­peł­nie o nich za­po­mi­nał. Znał bo­ha­te­rów Our Gal Sun­day, ale nie pa­mię­tał zbyt do­brze, cze­go do­ko­na­li w ostat­nim od­cin­ku.

– Je­śli bę­dziesz grzecz­ny, do­sta­niesz na czas po­sił­ki, nig­dy nie tra­fisz do izo­lat­ki na koń­cu ko­ry­ta­rza ani nie bę­dziesz mu­siał no­sić jed­ne­go z tych płó­cien­nych ubra­nek, któ­re za­pi­na­ją się z tyłu. Masz dwie go­dzi­ny na spa­cer od czwar­tej do szó­stej po po­łu­dniu oprócz so­bót, kie­dy nasi po­zo­sta­li pen­sjo­na­riu­sze roz­gry­wa­ją mecz fut­bo­lu. Je­śli jest ktoś, kto chce cię od­wie­dzić, bę­dzie mógł to zro­bić w nie­dzie­lę po po­łu­dniu. Masz ko­goś ta­kie­go, Cof­fey?

Po­trzą­snął gło­wą.

– Ni­ko­go, pro­szę pana sze­fa.

– Może od­wie­dzi cię ad­wo­kat?

– Już go chy­ba nie zo­ba­czę – stwier­dził. – Dali mi go na kre­dyt. Nie wie­rzę, żeby tłukł się tu do mnie w te góry.

Przyj­rza­łem mu się bacz­niej, żeby spraw­dzić, czy nie robi so­bie przy­pad­kiem żar­tów, ale nie spra­wiał ta­kie­go wra­że­nia. I w grun­cie rze­czy wca­le się tego nie spo­dzie­wa­łem. Ape­la­cje nie były dla ko­goś ta­kie­go jak John Cof­fey; w każ­dym ra­zie nie w tam­tych cza­sach; tacy jak on mie­li swo­je pięć mi­nut w są­dzie, a po­tem świat za­po­mi­nał o nich aż do dnia, kie­dy w ga­ze­cie uka­zy­wa­ła się mała no­tat­ka o tym, że przez ta­kie­go to a ta­kie­go fa­ce­ta pusz­czo­no tro­chę prą­du koło pół­no­cy. Ko­goś, kto miał żonę, dzie­ci albo przy­ja­ciół, z któ­ry­mi chciał się spo­tkać w nie­dzie­lę, ła­twiej było trzy­mać w ry­zach, je­śli wy­da­wał się krnąbr­ny. Cof­fey nie spra­wiał wra­że­nia krnąbr­ne­go i bar­dzo mnie to cie­szy­ło, po­nie­waż był taki cho­ler­nie wiel­ki.

Unio­słem się nie­co na pry­czy, a po­tem do­sze­dłem do wnio­sku, że po­czu­ję się chy­ba le­piej, je­śli wsta­nę. Kie­dy to zro­bi­łem, Cof­fey cof­nął się z sza­cun­kiem i splótł ręce na brzu­chu.

– Mo­żesz mieć tu­taj ła­twe albo trud­ne ży­cie, duży, wszyst­ko za­le­ży od cie­bie. Mo­żesz rów­nież uła­twić ży­cie nam wszyst­kim, po­nie­waż w grun­cie rze­czy spro­wa­dza się to do tego sa­me­go. Bę­dzie­my cię trak­to­wać tak, jak na to za­słu­żysz. Masz ja­kieś py­ta­nia?

– Czy po ko­la­cji na ko­ry­ta­rzu pali się świa­tło? – za­py­tał, jak­by tyl­ko na to cze­kał.

Za­mru­ga­łem oczy­ma. Nowo przy­by­li za­da­wa­li mnó­stwo dziw­nych py­tań – jed­ne­go z nich in­te­re­so­wa­ły roz­mia­ry cyc­ków mo­jej żony – nikt jed­nak nie za­py­tał jesz­cze o coś ta­kie­go.

Cof­fey uśmiech­nął się z lek­kim za­że­no­wa­niem, tak jak­by wie­dział, że we­zmę go za głup­ka, ale nie mógł się po­wstrzy­mać.

– Cza­sa­mi boję się ciem­no­ści – wy­ja­śnił. – Zwłasz­cza w no­wym miej­scu.

Przyj­rza­łem mu się – sa­mym jego roz­mia­rom – i dziw­nie mnie ujął. Ci lu­dzie po­tra­fią wzru­szyć; nie wi­dzi się ich w naj­gor­szym mo­men­cie, kie­dy wy­ku­wa­ją swój hor­ror ni­czym de­mo­ny w pie­kiel­nej kuź­ni.

– Tak, pali się – od­par­łem. – Od dzie­wią­tej wie­czór aż do pią­tej rano na ca­łej Mili świe­ci się po­ło­wa wszyst­kich ża­ró­wek. – Na­gle zda­łem so­bie spra­wę, że nie ma naj­praw­do­po­dob­niej bla­de­go po­ję­cia, o czym mó­wię: nie od­róż­niał Zie­lo­nej Mili od bło­ta znad Mis­si­si­pi. – To zna­czy na ko­ry­ta­rzu – do­da­łem.

Cof­fey po­ki­wał z ulgą gło­wą. Przez chwi­lę nie by­łem pe­wien, czy wie, co to jest ko­ry­tarz, ale wi­dział chy­ba dwu­stu­wa­to­we ża­rów­ki w dru­cia­nych osło­nach.

A po­tem zro­bi­łem coś, cze­go nie zro­bi­łem do­tąd wo­bec żad­ne­go więź­nia – po­da­łem mu rękę. Do dzi­siaj nie wiem dla­cze­go. Może dla­te­go, że za­py­tał o te świa­tła? Har­ry Ter­wil­li­ger za­mru­gał oczy­ma, tyle tyl­ko wam po­wiem. Cof­fey ujął z za­dzi­wia­ją­cą de­li­kat­no­ścią moją rękę, któ­ra w ca­ło­ści znik­nę­ła w jego dło­ni, i to było wszyst­ko. Mia­łem ko­lej­ną ćmę w bu­tel­ce. Zro­bi­li­śmy, co do nas na­le­ża­ło.

Wy­sze­dłem z celi. Har­ry za­mknął drzwi i prze­krę­cił klu­cze w obu zam­kach. Cof­fey stał przez kil­ka chwil w miej­scu, jak­by nie wie­dział, co ze sobą zro­bić, a po­tem usiadł na pry­czy, splótł swo­je dło­nie ol­brzy­ma mię­dzy ko­la­na­mi i po­chy­lił gło­wę jak czło­wiek, któ­ry się mo­dli albo ko­goś opła­ku­je. Póź­niej po­wie­dział coś ze swo­im dziw­nym, pra­wie po­łu­dnio­wym ak­cen­tem. Nie wie­dzia­łem wów­czas, co zro­bił – nie trze­ba wie­dzieć, jaką zbrod­nię po­peł­nił czło­wiek, żeby go ży­wić i przy­go­to­wać do mo­men­tu, gdy bę­dzie mu­siał spła­cić swój dług – ale sły­sząc to po­czu­łem, jak prze­cho­dzi mnie dreszcz.

– Nie mo­głem nic po­móc, sze­fie – po­wie­dział. – Pró­bo­wa­łem to cof­nąć, ale było za póź­no.

Zielona mila

Подняться наверх