Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 13
6
ОглавлениеNazajutrz rano znalazłem na biurku różową karteczkę z poleceniem, bym jak najszybciej zameldował się w gabinecie dyrektora. Wiedziałem, o co chodzi – w tej grze obowiązywały pewne niepisane, lecz bardzo ważne zasady, a ja przestałem ich wczoraj przestrzegać – i dlatego odkładałem jak najdłużej moment konfrontacji. Podobnie chyba jak wizytę u lekarza w sprawie mojej infekcji. Zawsze uważałem, że w całym gadaniu o tym, jak dobrze „mieć już coś za sobą”, jest wiele przesady.
Tak więc nie śpieszyłem się zbytnio do gabinetu Mooresa. Zdjąłem i powiesiłem na krześle swój wełniany mundur i włączyłem stojący w kącie wentylator – zapowiadał się kolejny upalny dzień. Następnie usiadłem za biurkiem i zacząłem przeglądać nocny raport Brutusa Howella. Nie zdarzyło się nic ważnego. Delacroix szlochał jakiś czas po zmianie straży – w nocy często płakał żałując, jestem tego całkiem pewien, bardziej siebie aniżeli ludzi, których upiekł żywcem – a potem wyjął z pudełka po cygarach swoją mysz, Pana Dzwoneczka. To go uspokoiło i przez resztę nocy spał jak dziecko. Pan Dzwoneczek spędził ją najprawdopodobniej na brzuchu Delacroix, z ogonem zwiniętym pod łapami, nie zmrużywszy ani na chwilę oka. Można było pomyśleć, iż sam Pan Bóg postanowił, że Francuzowi potrzebny jest anioł stróż, uznając zarazem w swojej mądrości, że tylko mysz będzie odpowiednia dla takiego szczura jak nasz mający na sumieniu sześć istnień ludzkich przyjaciel z Luizjany. Tego wszystkiego nie było oczywiście w raporcie Brutala, spędziłem jednak na bloku dość nocy, żeby czytać między wierszami. Niżej znajdowała się krótka notatka o Coffeyu: „Leżał, nie śpiąc, na ogół cicho, być może trochę płakał. Próbowałem nawiązać z nim rozmowę, ale po kilku mruknięciach dałem za wygraną. Może Paul albo Harry będą mieli więcej szczęścia”.
„Próby nawiązania rozmowy” były najważniejszą rzeczą w naszej pracy, naprawdę. Wtedy tego nie wiedziałem, ale patrząc wstecz z oddalenia, jakie daje moja dziwna starość (sądzę, że każda starość wydaje się dziwna ludziom, którzy muszą jej doświadczać), rozumiem to i wiem nawet, dlaczego wtedy tego nie wiedziałem – było to bowiem zbyt ważne: tak nieodzowne dla naszej pracy, jak nieodzowne jest oddychanie po to, żeby żyć. Nawiązanie rozmowy nie było aż tak ważne dla strażników, którzy nie zagrzali u nas dłużej miejsca, ale dla mnie, Harry’ego, Brutala i Deana stanowiło sprawę o podstawowym znaczeniu… i dlatego między innymi tak bardzo przeszkadzał nam Percy Wetmore. Nienawidzili go więźniowie, nienawidzili strażnicy… nienawidzili go chyba wszyscy, z wyjątkiem jego politycznych protektorów, samego Percy’ego i być może (ale tylko być może) jego matki. Był niczym wsypana do weselnego tortu porcja arszeniku i pewnie od samego początku wiedziałem, że ściągnie nam na głowę nieszczęście. Był katastrofą, która czeka na to, żeby się wydarzyć. Co do nas, żachnęlibyśmy się pewnie, gdyby ktoś oznajmił, że jesteśmy bardziej użyteczni jako psychiatrzy skazanych, a nie ich strażnicy… taki pomysł nawet dzisiaj budzi we mnie częściowy sprzeciw – wiedzieliśmy jednak, jak nawiązać rozmowę. A bez rozmowy ci, których czekało spotkanie ze Starą Iskrówą, mieli brzydki zwyczaj popadania w obłęd.
Zanotowałem pod raportem Brutala, że powinienem porozmawiać z Johnem Coffeyem – w każdym razie spróbować porozmawiać – następnie zaś zapoznałem się z notatką zastępcy dyrektora, Curtisa Andersona. Zawiadamiał w niej, że wkrótce spodziewa się wyznaczenia DE dla Edwarda Delacrois (Anderson nieprawidłowo zapisał jego imię i nazwisko; facet nazywał się w rzeczywistości Eduard Delacroix). DE oznaczało datę egzekucji i z tego, co wyczytałem, Curtis dowiedział się z dobrze poinformowanego źródła, że mały Francuz przejdzie Milę na krótko przed Zaduszkami – najprawdopodobniej miało się to odbyć dwudziestego siódmego października. Przedtem jednak możemy się spodziewać nowego pensjonariusza, niejakiego Williama Whartona. „Jest, jak lubicie to określać, »trudnym dzieckiem«”, napisał Curtis swoim odchylonym do tyłu i trochę pedantycznym charakterem pisma. „To kompletny szajbus i bardzo się tym szczyci. Przez ponad rok szwendał się po całym stanie i w końcu trafił na swój wielki dzień. Zabił podczas napadu trzy osoby, w tym ciężarną kobietę, a potem uciekając, policjanta z drogówki. Nie zdążył tylko załatwić ślepca i zakonnicy”. Czytając to, uśmiechnąłem się lekko. „Wharton ma dziewiętnaście lat i wytatuowany na lewym przedramieniu napis BILLY KID. Będziecie musieli raz czy dwa dać mu po łapach, to nie ulega kwestii, ale robiąc to, uważajcie. Facetowi jest po prostu wszystko jedno”. Curtis podkreślił to zdanie dwa razy, po czym dodał: „Poza tym może u nas dłużej zabawić. Złożył apelację, no i trzeba wziąć pod uwagę fakt, że jest młodociany”.
Szalony dzieciak, składający apelację i mogący u nas dłużej zabawić. Brzmiało to całkiem ciekawie. Nagle zrobiło mi się jeszcze gorącej i nie mogłem już odkładać na później spotkania z dyrektorem Mooresem.
Za mojego pobytu w Cold Mountain dyrektorzy zmieniali się dwa razy. Hal Moores był z nich ostatni i najlepszy, bez dwóch zdań. Porządny i prostolinijny, może nie tak inteligentny jak Curtis Anderson, mający jednak dość politycznego instynktu, aby zachować swoje stanowisko w tych smutnych czasach… i dość uczciwości, żeby nie dać się skorumpować. Wiadomo było, że wyżej nie awansuje, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Miał wtedy pięćdziesiąt osiem albo dziewięć lat, białe włosy i porytą zmarszczkami twarz starego wyżła, którego Bobo Marchant dołączyłby pewnie chętnie do swojego stada. Ręce trzęsły mu się w wyniku jakiegoś porażenia, ale był silny jak tur. Rok wcześniej, kiedy więzień rzucił się na niego na spacerniaku z pałką wystruganą z listwy, Moores nie cofnął się nawet o krok. Złapał drania za rękę i ścisnął tak mocno, że pękające kości trzaskały jak wrzucone w ogień suche gałązki. Napastnik zapomniał o wszystkich swoich pretensjach, padł na kolana w błoto i zaczął wołać „mamo”.
– Nie jestem twoją matką – odparł Moores ze swoim południowym akcentem – ale gdybym nią był, podniósłbym spódnicę i obsikał cię ze wstydu, że wyszedłeś z mego łona.
Kiedy wkroczyłem do gabinetu, uniósł się z krzesła, ale dałem znak, żeby nie wstawał. Usiadłem po drugiej stronie biurka i zapytałem, jak się czuje jego żona… tyle że w naszej części świata nie pyta się o to w ten sposób.
– Co słychać u twojej ślicznotki? – brzmiało moje pytanie, tak jakby Melinda miała siedemnaście, a nie sześćdziesiąt dwa albo trzy lata. Moje zainteresowanie było szczere – sam mógłbym pokochać i poślubić tę kobietę, gdyby w odpowiedniej chwili przecięły się linie naszego życia – ale oczywiście chciałem też odwlec moment, kiedy przejdziemy do głównego tematu rozmowy.
Moores głęboko westchnął.
– Niezbyt dobrze, Paul. Naprawdę niezbyt dobrze.
– Wciąż ma te bóle głowy?
– W tym tygodniu tylko raz, ale ten atak był najgorszy ze wszystkich, które miała do tej pory: przedwczoraj przykuł ją praktycznie na cały dzień do łóżka. A teraz straciła na dodatek władzę w prawej ręce… – dodał, unosząc własną, upstrzoną plamami wątrobowymi prawą dłoń. Obserwowaliśmy przez chwilę obaj, jak drży nad jego biurkiem, a potem opuścił ją z powrotem. Wiedziałem, że dałby wszystko, żeby nie mówić tego, co właśnie mówił, i ja sam też dałbym wszystko, żeby tego nie słyszeć. Bóle głowy Melindy zaczęły się na wiosnę i przez całe lato lekarze powtarzali, że to migreny o podłożu nerwowym i że ich źródłem może być stres związany ze zbliżającym się odejściem Hala na emeryturę. Tyle że oboje nie mogli się doczekać, kiedy na nią przejdzie, a moja własna żona poinformowała mnie, że migrena jest chorobą, na którą zapadają ludzie młodzi; cierpiące na nią osoby, zbliżając się do wieku Melindy, czują się na ogół lepiej, a nie gorzej. A teraz ta bezwładna prawa ręka. Nie wyglądało mi to na nerwobóle; bardziej już na cholerny wylew.
– Doktor Haverstrom chce, żeby pojechała do szpitala w Indianoli – oznajmił Moores. – Poddała się badaniom. Ma na myśli prześwietlenie głowy i nie wiadomo co jeszcze. Melinda jest śmiertelnie przerażona. – Przerwał na chwilę, a potem dodał:
– Szczerze mówiąc, ja też.
– Namów ją, żeby tam pojechała – powiedziałem. – Nie zwlekaj. Jeśli zobaczą to na rentgenie, być może okaże się, że potrafią to wyleczyć.
– Tak – zgodził się, a potem na krótki moment – z tego, co pamiętam, jedyny podczas naszej rozmowy – nasze oczy spotkały się i zrozumieliśmy się doskonale bez słów. To mógł być wylew, tak. To mógł być także rak rozwijający się w jej mózgu, a wtedy szanse na to, że lekarze mogą coś poradzić, były bliskie zeru. Nie zapominajcie, że był rok tysiąc dziewięćset trzydziesty drugi, a wtedy nawet przy czymś tak stosunkowo prostym jak infekcja dróg moczowych trzeba było brać sulfonamidy i rzygać albo zaciskać zęby i cierpieć.
– Dziękuję za twoją troskę, Paul. A teraz porozmawiajmy o Percym Wetmorze.
Jęknąłem i zakryłem oczy.
– Dziś rano miałem telefon ze stolicy stanu – oświadczył spokojnym tonem dyrektor. – Domyślasz się zapewne, że nie była to przyjemna rozmowa. Gubernator ma żonę, z której zdaniem liczy się tak bardzo, że czasami nie wiadomo, kto właściwie sprawuje urząd. Jego żona ma brata, a brat ma syna jedynaka, który nazywa się Percy Wetmore. Percy zadzwonił wczoraj wieczorem do swego taty, a tato zadzwonił do ciotki Percy’ego. Czy muszę ci dalej tłumaczyć?
– Nie – odparłem. – Percy poleciał ze skargą. Zupełnie jak pierwszy lepszy gnojek w szkole, opowiadający nauczycielce, że widział, jak Jack i Jill obściskują się w łazience.
– Tak – zgodził się Moores. – Tak to mniej więcej wygląda.
– Pamiętasz, co wyprawiał Percy, kiedy na blok przybył Delacroix? – zapytałem. – Co wyprawiał z tą swoją przeklętą hikorową pałką?
– Tak, ale…
– I wiesz, jak wali nią czasami w kraty, po prostu żeby się zabawić. Ten facet jest podły i głupi i nie wiem, jak długo jeszcze zdołam z nim wytrzymać. Taka jest prawda.
Znaliśmy się z Mooresem od pięciu lat. Dla ludzi, którzy się dobrze rozumieją, to może być bardzo długo, zwłaszcza że ich praca polega między innymi na zadawaniu śmierci. Mam na myśli, iż pojmował, o co mi chodzi. Nie chciałem odejść; nie podczas Wielkiego Kryzysu, czającego się za murami więzienia niczym niebezpieczny przestępca, którego w odróżnieniu od naszych podopiecznych nie mogliśmy wsadzić za kratki. Ludzie lepsi ode mnie przemierzali kraj na piechotę albo towarowymi pociągami. Miałem szczęście i wiedziałem o tym – odchowałem dzieci i przed dwoma laty spłaciłem hipotekę, ten dwustufuntowy blok marmuru, który tak długo leżał mi na piersi.
Człowiek musi jednak coś jeść i jego żona także. Poza tym kiedy tylko mieliśmy trochę więcej grosza (a czasami nawet kiedy nie mieliśmy, jeśli listy od Jane brzmiały szczególnie rozpaczliwie), wysyłaliśmy dwadzieścia dolców naszej córce i zięciowi. Jej mąż był bezrobotnym nauczycielem liceum i jeśli ten fakt nie kwalifikował go do otrzymania wsparcia, w takim razie to słowo nie miało żadnego znaczenia. Człowiek nie rzucał wtedy stałej, nieźle płatnej roboty, takiej jak moja… to znaczy, nie robił tego bez namysłu. Ale tamtej jesieni nie stać mnie było na chłodny namysł. Na dworze żar lał się z nieba, a spalająca mnie od wewnątrz infekcja przestawiła termostat na jeszcze wyższą temperaturę. Kiedy człowiek jest w tego rodzaju sytuacji, pięści idą czasem w ruch szybciej, niż pomyśli głowa. A jeśli rąbnie się choć raz ustosunkowanego faceta pokroju Percy’ego Wetmore’a, to równie dobrze można mu spuścić porządny łomot, ponieważ i tak nie ma już drogi odwrotu.
– Postaraj się jakoś wytrzymać – dodał cicho Moores. – To właśnie chciałem ci głównie powiedzieć. Mam wiadomość z dobrego źródła… dokładnie rzecz biorąc od osoby, która dzisiaj dzwoniła… że Percy stara się o pracę w Briar i że jego podanie zostanie rozpatrzone pozytywnie.
– Briar. – mruknąłem. Chodziło o Briar Ridge, jeden z dwóch stanowych szpitali. – Co on kombinuje? Chce zwiedzić wszystkie stanowe instytucje?
– To praca administracyjna. Lepszy zarobek i papierkowa robota zamiast przesuwania w skwarze szpitalnych łóżek. – Moores uśmiechnął się półgębkiem. – Czy wiesz, Paul, że mógłbyś już wcześniej pozbyć się Percy’ego, gdybyś podczas egzekucji Wodza nie umieścił go razem z Van Hayem w nastawni? – dodał.
To, co powiedział, wydało mi się przez moment tak dziwaczne, że zupełnie nie wiedziałem, do czego zmierza. A może nie chciałem wiedzieć.
– A gdzie miałem go umieścić? Chryste, on w ogóle nie wie, co się u nas dzieje. Włączenie go do zespołu, który zajmuje się bezpośrednio skazańcem… – Nie dokończyłem zdania. Potencjalne ryzyko wydawało się ogromne.
– Tak czy owak powinieneś wyznaczyć go do Delacroix. Oczywiście, jeśli chcesz mieć go z głowy.
Opadła mi szczęka, ale pojąłem w końcu, o co chodzi.
– Co masz na myśli? – zapytałem. – Że chce być tuż obok, by poczuć, jak facetowi smażą się jaja?
Moores wzruszył ramionami. Jego twarz, tak miękka, gdy mówił o żonie, przybrała teraz kamienny wyraz.
– Delacroix upiecze się bez względu na to, czy Percy będzie, czy nie będzie stał tuż obok – powiedział. – Mam rację?
– Tak, ale on może coś schrzanić. Prawdę mówiąc, Hal, on prawie na pewno coś schrzani. I to na oczach jakichś trzydziestu świadków. wśród których będą reporterzy aż z Luizjany.
– Ty i Brutus Howell dopilnujecie, żeby do tego nie doszło – stwierdził Moores. – A jeśli mimo to coś schrzani, pójdzie to na jego konto i zostanie w aktach przez długi czas po tym, jak skończą się jego koneksje w urzędzie gubernatora. Rozumiesz?
Rozumiałem. Zbierało mnie na mdłości, ale rozumiałem.
– Może będzie chciał zaczekać na Coffeya – dodał Moores – jeżeli jednak będziemy mieli szczęście, zadowoli się Delacroix. Nie zapomnij po prostu go wyznaczyć.
Zamierzałem umieścić Percy’ego ponownie w nastawni, a potem w tunelu, przy wózku, który miał odwieźć Eduarda Delacroix do zaparkowanego naprzeciwko więzienia karawanu, lecz wszystkie te plany wzięły teraz w łeb. Kiwnąłem głową. Miałem świadomość, że podejmuję ryzyko, ale machnąłem na to ręką. Żeby pozbyć się Percy’ego Wetmore’a, uszczypnąłbym w tyłek samego diabła. Mógł wziąć udział w tej egzekucji, nałożyć skazańcowi kask, a potem zerknąć przez kratkę i powiedzieć Van Hayowi, żeby przesunął dźwignię na dwójkę; mógł patrzeć, jak mały Francuz dosiada błyskawicy, którą on, Percy Wetmore, wypuścił z butelki. Niech przeżyje ten swój mały plugawy dreszczyk emocji, jeśli tego właśnie dostarczało mu usankcjonowane przez państwo morderstwo. Niech spiernicza do Briar Ridge, gdzie będzie miał swój własny gabinet i własny wentylator. A jeżeli jego wujek nie wygra następnych wyborów i Percy będzie musiał przekonać się, jak naprawdę pracuje się w twardym, spalonym przez słońce świecie, gdzie nie wszyscy źli faceci siedzą za kratkami i gdzie samemu można też czasami oberwać po głowie, tym lepiej dla niego.
– W porządku – oznajmiłem wstając. – Wyznaczę go do Delacroix. A tymczasem postaram się nad sobą panować.
– Doskonale – mruknął Moores i również wstał zza biurka. – Zapomniałem zapytać, jak się czujesz – dodał, wskazując delikatnie w stronę mojego krocza.
– Chyba trochę lepiej.
– To znakomicie – stwierdził i odprowadził mnie do drzwi. – Swoją drogą, co myślisz o Coffeyu? Czy będziemy z nim mieli jakieś kłopoty?
– Nie sądzę – odparłem. – Na razie jest spokojny jak trusia. Jest dziwny… ma dziwne oczy… ale spokojny. Tak czy owak mamy na niego oko. Nie musisz się martwić.
– Wiesz oczywiście, co zrobił.
– Jasne.
Moores przeszedł ze mną przez sekretariat, gdzie stukała na swoim starym underwoodzie, jak to czyniła chyba od schyłku ostatniego okresu lodowcowego, jego sekretarka, panna Hannah. Odchodziłem z radością w sercu. W gruncie rzeczy miałem poczucie, że mi się upiekło. I miło było wiedzieć, że być może uda nam się jednak pozbyć Percy’ego.
– Przekaż Melindzie kosz z wyrazami mojej miłości – powiedziałem. – I nie funduj sobie przy okazji dodatkowej skrzynki zmartwień. Na pewno się okaże, że to zwykła migrena, nic więcej.
– Jasne – odparł i wykrzywił usta w uśmiechu. W połączeniu z jego smutnymi oczyma wyglądało to naprawdę upiornie.
Co do mnie, wróciłem na blok E, aby zacząć kolejny dzień pracy. Trzeba było przeczytać i napisać różne dokumenty, wymyć podłogi, podać posiłki, sporządzić listę dyżurów na następny tydzień i dopilnować setek różnych innych szczegółów. Przede wszystkim jednak trzeba było czekać – w więzieniu zawsze się na coś czeka tak długo, że czekanie nigdy się nie kończy. Czekałem, aż Eduard Delacroix przejdzie Zieloną Milę, czekałem na Williama Whartona, który miał pojawić się ze swym szyderczym uśmiechem i tatuażem BILLY KID na przedramieniu, przede wszystkim jednak czekałem, kiedy Percy Wetmore zniknie z mojego życia.