Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 13

6

Оглавление

Na­za­jutrz rano zna­la­złem na biur­ku ró­żo­wą kar­tecz­kę z po­le­ce­niem, bym jak naj­szyb­ciej za­mel­do­wał się w ga­bi­ne­cie dy­rek­to­ra. Wie­dzia­łem, o co cho­dzi – w tej grze obo­wią­zy­wa­ły pew­ne nie­pi­sa­ne, lecz bar­dzo waż­ne za­sa­dy, a ja prze­sta­łem ich wczo­raj prze­strze­gać – i dla­te­go od­kła­da­łem jak naj­dłu­żej mo­ment kon­fron­ta­cji. Po­dob­nie chy­ba jak wi­zy­tę u le­ka­rza w spra­wie mo­jej in­fek­cji. Za­wsze uwa­ża­łem, że w ca­łym ga­da­niu o tym, jak do­brze „mieć już coś za sobą”, jest wie­le prze­sa­dy.

Tak więc nie śpie­szy­łem się zbyt­nio do ga­bi­ne­tu Mo­ore­sa. Zdją­łem i po­wie­si­łem na krze­śle swój weł­nia­ny mun­dur i włą­czy­łem sto­ją­cy w ką­cie wen­ty­la­tor – za­po­wia­dał się ko­lej­ny upal­ny dzień. Na­stęp­nie usia­dłem za biur­kiem i za­czą­łem prze­glą­dać noc­ny ra­port Bru­tu­sa Ho­wel­la. Nie zda­rzy­ło się nic waż­ne­go. De­la­cro­ix szlo­chał ja­kiś czas po zmia­nie stra­ży – w nocy czę­sto pła­kał ża­łu­jąc, je­stem tego cał­kiem pe­wien, bar­dziej sie­bie ani­że­li lu­dzi, któ­rych upiekł żyw­cem – a po­tem wy­jął z pu­deł­ka po cy­ga­rach swo­ją mysz, Pana Dzwo­necz­ka. To go uspo­ko­iło i przez resz­tę nocy spał jak dziec­ko. Pan Dzwo­ne­czek spę­dził ją naj­praw­do­po­dob­niej na brzu­chu De­la­cro­ix, z ogo­nem zwi­nię­tym pod ła­pa­mi, nie zmru­żyw­szy ani na chwi­lę oka. Moż­na było po­my­śleć, iż sam Pan Bóg po­sta­no­wił, że Fran­cu­zo­wi po­trzeb­ny jest anioł stróż, uzna­jąc za­ra­zem w swo­jej mą­dro­ści, że tyl­ko mysz bę­dzie od­po­wied­nia dla ta­kie­go szczu­ra jak nasz ma­ją­cy na su­mie­niu sześć ist­nień ludz­kich przy­ja­ciel z Lu­izja­ny. Tego wszyst­kie­go nie było oczy­wi­ście w ra­por­cie Bru­ta­la, spę­dzi­łem jed­nak na blo­ku dość nocy, żeby czy­tać mię­dzy wier­sza­mi. Ni­żej znaj­do­wa­ła się krót­ka no­tat­ka o Cof­feyu: „Le­żał, nie śpiąc, na ogół ci­cho, być może tro­chę pła­kał. Pró­bo­wa­łem na­wią­zać z nim roz­mo­wę, ale po kil­ku mruk­nię­ciach da­łem za wy­gra­ną. Może Paul albo Har­ry będą mie­li wię­cej szczę­ścia”.

„Pró­by na­wią­za­nia roz­mo­wy” były naj­waż­niej­szą rze­czą w na­szej pra­cy, na­praw­dę. Wte­dy tego nie wie­dzia­łem, ale pa­trząc wstecz z od­da­le­nia, ja­kie daje moja dziw­na sta­rość (są­dzę, że każ­da sta­rość wy­da­je się dziw­na lu­dziom, któ­rzy mu­szą jej do­świad­czać), ro­zu­miem to i wiem na­wet, dla­cze­go wte­dy tego nie wie­dzia­łem – było to bo­wiem zbyt waż­ne: tak nie­odzow­ne dla na­szej pra­cy, jak nie­odzow­ne jest od­dy­cha­nie po to, żeby żyć. Na­wią­za­nie roz­mo­wy nie było aż tak waż­ne dla straż­ni­ków, któ­rzy nie za­grza­li u nas dłu­żej miej­sca, ale dla mnie, Har­ry’ego, Bru­ta­la i De­ana sta­no­wi­ło spra­wę o pod­sta­wo­wym zna­cze­niu… i dla­te­go mię­dzy in­ny­mi tak bar­dzo prze­szka­dzał nam Per­cy We­tmo­re. Nie­na­wi­dzi­li go więź­nio­wie, nie­na­wi­dzi­li straż­ni­cy… nie­na­wi­dzi­li go chy­ba wszy­scy, z wy­jąt­kiem jego po­li­tycz­nych pro­tek­to­rów, sa­me­go Per­cy’ego i być może (ale tyl­ko być może) jego mat­ki. Był ni­czym wsy­pa­na do we­sel­ne­go tor­tu por­cja ar­sze­ni­ku i pew­nie od sa­me­go po­cząt­ku wie­dzia­łem, że ścią­gnie nam na gło­wę nie­szczę­ście. Był ka­ta­stro­fą, któ­ra cze­ka na to, żeby się wy­da­rzyć. Co do nas, żach­nę­li­by­śmy się pew­nie, gdy­by ktoś oznaj­mił, że je­ste­śmy bar­dziej uży­tecz­ni jako psy­chia­trzy ska­za­nych, a nie ich straż­ni­cy… taki po­mysł na­wet dzi­siaj bu­dzi we mnie czę­ścio­wy sprze­ciw – wie­dzie­li­śmy jed­nak, jak na­wią­zać roz­mo­wę. A bez roz­mo­wy ci, któ­rych cze­ka­ło spo­tka­nie ze Sta­rą Iskró­wą, mie­li brzyd­ki zwy­czaj po­pa­da­nia w obłęd.

Za­no­to­wa­łem pod ra­por­tem Bru­ta­la, że po­wi­nie­nem po­roz­ma­wiać z Joh­nem Cof­fey­em – w każ­dym ra­zie spró­bo­wać po­roz­ma­wiać – na­stęp­nie zaś za­po­zna­łem się z no­tat­ką za­stęp­cy dy­rek­to­ra, Cur­ti­sa An­der­so­na. Za­wia­da­miał w niej, że wkrót­ce spo­dzie­wa się wy­zna­cze­nia DE dla Edwar­da De­la­cro­is (An­der­son nie­pra­wi­dło­wo za­pi­sał jego imię i na­zwi­sko; fa­cet na­zy­wał się w rze­czy­wi­sto­ści Edu­ard De­la­cro­ix). DE ozna­cza­ło datę eg­ze­ku­cji i z tego, co wy­czy­ta­łem, Cur­tis do­wie­dział się z do­brze po­in­for­mo­wa­ne­go źró­dła, że mały Fran­cuz przej­dzie Milę na krót­ko przed Za­dusz­ka­mi – naj­praw­do­po­dob­niej mia­ło się to od­być dwu­dzie­ste­go siód­me­go paź­dzier­ni­ka. Przed­tem jed­nak mo­że­my się spo­dzie­wać no­we­go pen­sjo­na­riu­sza, nie­ja­kie­go Wil­lia­ma Whar­to­na. „Jest, jak lu­bi­cie to okre­ślać, »trud­nym dziec­kiem«”, na­pi­sał Cur­tis swo­im od­chy­lo­nym do tyłu i tro­chę pe­dan­tycz­nym cha­rak­te­rem pi­sma. „To kom­plet­ny szaj­bus i bar­dzo się tym szczy­ci. Przez po­nad rok szwen­dał się po ca­łym sta­nie i w koń­cu tra­fił na swój wiel­ki dzień. Za­bił pod­czas na­pa­du trzy oso­by, w tym cię­żar­ną ko­bie­tę, a po­tem ucie­ka­jąc, po­li­cjan­ta z dro­gów­ki. Nie zdą­żył tyl­ko za­ła­twić ślep­ca i za­kon­ni­cy”. Czy­ta­jąc to, uśmiech­ną­łem się lek­ko. „Whar­ton ma dzie­więt­na­ście lat i wy­ta­tu­owa­ny na le­wym przed­ra­mie­niu na­pis BIL­LY KID. Bę­dzie­cie mu­sie­li raz czy dwa dać mu po ła­pach, to nie ule­ga kwe­stii, ale ro­biąc to, uwa­żaj­cie. Fa­ce­to­wi jest po pro­stu wszyst­ko jed­no”. Cur­tis pod­kre­ślił to zda­nie dwa razy, po czym do­dał: „Poza tym może u nas dłu­żej za­ba­wić. Zło­żył ape­la­cję, no i trze­ba wziąć pod uwa­gę fakt, że jest mło­do­cia­ny”.

Sza­lo­ny dzie­ciak, skła­da­ją­cy ape­la­cję i mo­gą­cy u nas dłu­żej za­ba­wić. Brzmia­ło to cał­kiem cie­ka­wie. Na­gle zro­bi­ło mi się jesz­cze go­rą­cej i nie mo­głem już od­kła­dać na póź­niej spo­tka­nia z dy­rek­to­rem Mo­ore­sem.

Za mo­je­go po­by­tu w Cold Mo­un­ta­in dy­rek­to­rzy zmie­nia­li się dwa razy. Hal Mo­ores był z nich ostat­ni i naj­lep­szy, bez dwóch zdań. Po­rząd­ny i pro­sto­li­nij­ny, może nie tak in­te­li­gent­ny jak Cur­tis An­der­son, ma­ją­cy jed­nak dość po­li­tycz­ne­go in­stynk­tu, aby za­cho­wać swo­je sta­no­wi­sko w tych smut­nych cza­sach… i dość uczci­wo­ści, żeby nie dać się sko­rum­po­wać. Wia­do­mo było, że wy­żej nie awan­su­je, ale wca­le mu to nie prze­szka­dza­ło. Miał wte­dy pięć­dzie­siąt osiem albo dzie­więć lat, bia­łe wło­sy i po­ry­tą zmarszcz­ka­mi twarz sta­re­go wy­żła, któ­re­go Bobo Mar­chant do­łą­czył­by pew­nie chęt­nie do swo­je­go sta­da. Ręce trzę­sły mu się w wy­ni­ku ja­kie­goś po­ra­że­nia, ale był sil­ny jak tur. Rok wcze­śniej, kie­dy wię­zień rzu­cił się na nie­go na spa­cer­nia­ku z pał­ką wy­stru­ga­ną z li­stwy, Mo­ores nie cof­nął się na­wet o krok. Zła­pał dra­nia za rękę i ści­snął tak moc­no, że pę­ka­ją­ce ko­ści trza­ska­ły jak wrzu­co­ne w ogień su­che ga­łąz­ki. Na­past­nik za­po­mniał o wszyst­kich swo­ich pre­ten­sjach, padł na ko­la­na w bło­to i za­czął wo­łać „mamo”.

– Nie je­stem two­ją mat­ką – od­parł Mo­ores ze swo­im po­łu­dnio­wym ak­cen­tem – ale gdy­bym nią był, pod­niósł­bym spód­ni­cę i ob­si­kał cię ze wsty­du, że wy­sze­dłeś z mego łona.

Kie­dy wkro­czy­łem do ga­bi­ne­tu, uniósł się z krze­sła, ale da­łem znak, żeby nie wsta­wał. Usia­dłem po dru­giej stro­nie biur­ka i za­py­ta­łem, jak się czu­je jego żona… tyle że w na­szej czę­ści świa­ta nie pyta się o to w ten spo­sób.

– Co sły­chać u two­jej ślicz­not­ki? – brzmia­ło moje py­ta­nie, tak jak­by Me­lin­da mia­ła sie­dem­na­ście, a nie sześć­dzie­siąt dwa albo trzy lata. Moje za­in­te­re­so­wa­nie było szcze­re – sam mógł­bym po­ko­chać i po­ślu­bić tę ko­bie­tę, gdy­by w od­po­wied­niej chwi­li prze­cię­ły się li­nie na­sze­go ży­cia – ale oczy­wi­ście chcia­łem też od­wlec mo­ment, kie­dy przej­dzie­my do głów­ne­go te­ma­tu roz­mo­wy.

Mo­ores głę­bo­ko wes­tchnął.

– Nie­zbyt do­brze, Paul. Na­praw­dę nie­zbyt do­brze.

– Wciąż ma te bóle gło­wy?

– W tym ty­go­dniu tyl­ko raz, ale ten atak był naj­gor­szy ze wszyst­kich, któ­re mia­ła do tej pory: przed­wczo­raj przy­kuł ją prak­tycz­nie na cały dzień do łóż­ka. A te­raz stra­ci­ła na do­da­tek wła­dzę w pra­wej ręce… – do­dał, uno­sząc wła­sną, upstrzo­ną pla­ma­mi wą­tro­bo­wy­mi pra­wą dłoń. Ob­ser­wo­wa­li­śmy przez chwi­lę obaj, jak drży nad jego biur­kiem, a po­tem opu­ścił ją z po­wro­tem. Wie­dzia­łem, że dał­by wszyst­ko, żeby nie mó­wić tego, co wła­śnie mó­wił, i ja sam też dał­bym wszyst­ko, żeby tego nie sły­szeć. Bóle gło­wy Me­lin­dy za­czę­ły się na wio­snę i przez całe lato le­ka­rze po­wta­rza­li, że to mi­gre­ny o pod­ło­żu ner­wo­wym i że ich źró­dłem może być stres zwią­za­ny ze zbli­ża­ją­cym się odej­ściem Hala na eme­ry­tu­rę. Tyle że obo­je nie mo­gli się do­cze­kać, kie­dy na nią przej­dzie, a moja wła­sna żona po­in­for­mo­wa­ła mnie, że mi­gre­na jest cho­ro­bą, na któ­rą za­pa­da­ją lu­dzie mło­dzi; cier­pią­ce na nią oso­by, zbli­ża­jąc się do wie­ku Me­lin­dy, czu­ją się na ogół le­piej, a nie go­rzej. A te­raz ta bez­wład­na pra­wa ręka. Nie wy­glą­da­ło mi to na ner­wo­bó­le; bar­dziej już na cho­ler­ny wy­lew.

– Dok­tor Ha­ver­strom chce, żeby po­je­cha­ła do szpi­ta­la w In­dia­no­li – oznaj­mił Mo­ores. – Pod­da­ła się ba­da­niom. Ma na my­śli prze­świe­tle­nie gło­wy i nie wia­do­mo co jesz­cze. Me­lin­da jest śmier­tel­nie prze­ra­żo­na. – Prze­rwał na chwi­lę, a po­tem do­dał:

– Szcze­rze mó­wiąc, ja też.

– Na­mów ją, żeby tam po­je­cha­ła – po­wie­dzia­łem. – Nie zwle­kaj. Je­śli zo­ba­czą to na rent­ge­nie, być może oka­że się, że po­tra­fią to wy­le­czyć.

– Tak – zgo­dził się, a po­tem na krót­ki mo­ment – z tego, co pa­mię­tam, je­dy­ny pod­czas na­szej roz­mo­wy – na­sze oczy spo­tka­ły się i zro­zu­mie­li­śmy się do­sko­na­le bez słów. To mógł być wy­lew, tak. To mógł być tak­że rak roz­wi­ja­ją­cy się w jej mó­zgu, a wte­dy szan­se na to, że le­ka­rze mogą coś po­ra­dzić, były bli­skie zeru. Nie za­po­mi­naj­cie, że był rok ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­sty dru­gi, a wte­dy na­wet przy czymś tak sto­sun­ko­wo pro­stym jak in­fek­cja dróg mo­czo­wych trze­ba było brać sul­fo­na­mi­dy i rzy­gać albo za­ci­skać zęby i cier­pieć.

– Dzię­ku­ję za two­ją tro­skę, Paul. A te­raz po­roz­ma­wiaj­my o Per­cym We­tmo­rze.

Jęk­ną­łem i za­kry­łem oczy.

– Dziś rano mia­łem te­le­fon ze sto­li­cy sta­nu – oświad­czył spo­koj­nym to­nem dy­rek­tor. – Do­my­ślasz się za­pew­ne, że nie była to przy­jem­na roz­mo­wa. Gu­ber­na­tor ma żonę, z któ­rej zda­niem li­czy się tak bar­dzo, że cza­sa­mi nie wia­do­mo, kto wła­ści­wie spra­wu­je urząd. Jego żona ma bra­ta, a brat ma syna je­dy­na­ka, któ­ry na­zy­wa się Per­cy We­tmo­re. Per­cy za­dzwo­nił wczo­raj wie­czo­rem do swe­go taty, a tato za­dzwo­nił do ciot­ki Per­cy’ego. Czy mu­szę ci da­lej tłu­ma­czyć?

– Nie – od­par­łem. – Per­cy po­le­ciał ze skar­gą. Zu­peł­nie jak pierw­szy lep­szy gno­jek w szko­le, opo­wia­da­ją­cy na­uczy­ciel­ce, że wi­dział, jak Jack i Jill ob­ści­sku­ją się w ła­zien­ce.

– Tak – zgo­dził się Mo­ores. – Tak to mniej wię­cej wy­glą­da.

– Pa­mię­tasz, co wy­pra­wiał Per­cy, kie­dy na blok przy­był De­la­cro­ix? – za­py­ta­łem. – Co wy­pra­wiał z tą swo­ją prze­klę­tą hi­ko­ro­wą pał­ką?

– Tak, ale…

– I wiesz, jak wali nią cza­sa­mi w kra­ty, po pro­stu żeby się za­ba­wić. Ten fa­cet jest pod­ły i głu­pi i nie wiem, jak dłu­go jesz­cze zdo­łam z nim wy­trzy­mać. Taka jest praw­da.

Zna­li­śmy się z Mo­ore­sem od pię­ciu lat. Dla lu­dzi, któ­rzy się do­brze ro­zu­mie­ją, to może być bar­dzo dłu­go, zwłasz­cza że ich pra­ca po­le­ga mię­dzy in­ny­mi na za­da­wa­niu śmier­ci. Mam na my­śli, iż poj­mo­wał, o co mi cho­dzi. Nie chcia­łem odejść; nie pod­czas Wiel­kie­go Kry­zy­su, cza­ją­ce­go się za mu­ra­mi wię­zie­nia ni­czym nie­bez­piecz­ny prze­stęp­ca, któ­re­go w od­róż­nie­niu od na­szych pod­opiecz­nych nie mo­gli­śmy wsa­dzić za krat­ki. Lu­dzie lep­si ode mnie prze­mie­rza­li kraj na pie­cho­tę albo to­wa­ro­wy­mi po­cią­ga­mi. Mia­łem szczę­ście i wie­dzia­łem o tym – od­cho­wa­łem dzie­ci i przed dwo­ma laty spła­ci­łem hi­po­te­kę, ten dwu­stu­fun­to­wy blok mar­mu­ru, któ­ry tak dłu­go le­żał mi na pier­si.

Czło­wiek musi jed­nak coś jeść i jego żona tak­że. Poza tym kie­dy tyl­ko mie­li­śmy tro­chę wię­cej gro­sza (a cza­sa­mi na­wet kie­dy nie mie­li­śmy, je­śli li­sty od Jane brzmia­ły szcze­gól­nie roz­pacz­li­wie), wy­sy­ła­li­śmy dwa­dzie­ścia do­lców na­szej cór­ce i zię­cio­wi. Jej mąż był bez­ro­bot­nym na­uczy­cie­lem li­ceum i je­śli ten fakt nie kwa­li­fi­ko­wał go do otrzy­ma­nia wspar­cia, w ta­kim ra­zie to sło­wo nie mia­ło żad­ne­go zna­cze­nia. Czło­wiek nie rzu­cał wte­dy sta­łej, nie­źle płat­nej ro­bo­ty, ta­kiej jak moja… to zna­czy, nie ro­bił tego bez na­my­słu. Ale tam­tej je­sie­ni nie stać mnie było na chłod­ny na­mysł. Na dwo­rze żar lał się z nie­ba, a spa­la­ją­ca mnie od we­wnątrz in­fek­cja prze­sta­wi­ła ter­mo­stat na jesz­cze wyż­szą tem­pe­ra­tu­rę. Kie­dy czło­wiek jest w tego ro­dza­ju sy­tu­acji, pię­ści idą cza­sem w ruch szyb­ciej, niż po­my­śli gło­wa. A je­śli rąb­nie się choć raz usto­sun­ko­wa­ne­go fa­ce­ta po­kro­ju Per­cy’ego We­tmo­re’a, to rów­nie do­brze moż­na mu spu­ścić po­rząd­ny ło­mot, po­nie­waż i tak nie ma już dro­gi od­wro­tu.

– Po­sta­raj się ja­koś wy­trzy­mać – do­dał ci­cho Mo­ores. – To wła­śnie chcia­łem ci głów­nie po­wie­dzieć. Mam wia­do­mość z do­bre­go źró­dła… do­kład­nie rzecz bio­rąc od oso­by, któ­ra dzi­siaj dzwo­ni­ła… że Per­cy sta­ra się o pra­cę w Briar i że jego po­da­nie zo­sta­nie roz­pa­trzo­ne po­zy­tyw­nie.

– Briar. – mruk­ną­łem. Cho­dzi­ło o Briar Rid­ge, je­den z dwóch sta­no­wych szpi­ta­li. – Co on kom­bi­nu­je? Chce zwie­dzić wszyst­kie sta­no­we in­sty­tu­cje?

– To pra­ca ad­mi­ni­stra­cyj­na. Lep­szy za­ro­bek i pa­pier­ko­wa ro­bo­ta za­miast prze­su­wa­nia w skwa­rze szpi­tal­nych łó­żek. – Mo­ores uśmiech­nął się pół­gęb­kiem. – Czy wiesz, Paul, że mógł­byś już wcze­śniej po­zbyć się Per­cy’ego, gdy­byś pod­czas eg­ze­ku­cji Wo­dza nie umie­ścił go ra­zem z Van Hay­em w na­staw­ni? – do­dał.

To, co po­wie­dział, wy­da­ło mi się przez mo­ment tak dzi­wacz­ne, że zu­peł­nie nie wie­dzia­łem, do cze­go zmie­rza. A może nie chcia­łem wie­dzieć.

– A gdzie mia­łem go umie­ścić? Chry­ste, on w ogó­le nie wie, co się u nas dzie­je. Włą­cze­nie go do ze­spo­łu, któ­ry zaj­mu­je się bez­po­śred­nio ska­zań­cem… – Nie do­koń­czy­łem zda­nia. Po­ten­cjal­ne ry­zy­ko wy­da­wa­ło się ogrom­ne.

– Tak czy owak po­wi­nie­neś wy­zna­czyć go do De­la­cro­ix. Oczy­wi­ście, je­śli chcesz mieć go z gło­wy.

Opa­dła mi szczę­ka, ale po­ją­łem w koń­cu, o co cho­dzi.

– Co masz na my­śli? – za­py­ta­łem. – Że chce być tuż obok, by po­czuć, jak fa­ce­to­wi sma­żą się jaja?

Mo­ores wzru­szył ra­mio­na­mi. Jego twarz, tak mięk­ka, gdy mó­wił o żo­nie, przy­bra­ła te­raz ka­mien­ny wy­raz.

– De­la­cro­ix upie­cze się bez wzglę­du na to, czy Per­cy bę­dzie, czy nie bę­dzie stał tuż obok – po­wie­dział. – Mam ra­cję?

– Tak, ale on może coś schrza­nić. Praw­dę mó­wiąc, Hal, on pra­wie na pew­no coś schrza­ni. I to na oczach ja­kichś trzy­dzie­stu świad­ków. wśród któ­rych będą re­por­te­rzy aż z Lu­izja­ny.

– Ty i Bru­tus Ho­well do­pil­nu­je­cie, żeby do tego nie do­szło – stwier­dził Mo­ores. – A je­śli mimo to coś schrza­ni, pój­dzie to na jego kon­to i zo­sta­nie w ak­tach przez dłu­gi czas po tym, jak skoń­czą się jego ko­nek­sje w urzę­dzie gu­ber­na­to­ra. Ro­zu­miesz?

Ro­zu­mia­łem. Zbie­ra­ło mnie na mdło­ści, ale ro­zu­mia­łem.

– Może bę­dzie chciał za­cze­kać na Cof­feya – do­dał Mo­ores – je­że­li jed­nak bę­dzie­my mie­li szczę­ście, za­do­wo­li się De­la­cro­ix. Nie za­po­mnij po pro­stu go wy­zna­czyć.

Za­mie­rza­łem umie­ścić Per­cy’ego po­now­nie w na­staw­ni, a po­tem w tu­ne­lu, przy wóz­ku, któ­ry miał od­wieźć Edu­ar­da De­la­cro­ix do za­par­ko­wa­ne­go na­prze­ciw­ko wię­zie­nia ka­ra­wa­nu, lecz wszyst­kie te pla­ny wzię­ły te­raz w łeb. Kiw­ną­łem gło­wą. Mia­łem świa­do­mość, że po­dej­mu­ję ry­zy­ko, ale mach­ną­łem na to ręką. Żeby po­zbyć się Per­cy’ego We­tmo­re’a, uszczyp­nął­bym w ty­łek sa­me­go dia­bła. Mógł wziąć udział w tej eg­ze­ku­cji, na­ło­żyć ska­zań­co­wi kask, a po­tem zer­k­nąć przez krat­kę i po­wie­dzieć Van Hay­owi, żeby prze­su­nął dźwi­gnię na dwój­kę; mógł pa­trzeć, jak mały Fran­cuz do­sia­da bły­ska­wi­cy, któ­rą on, Per­cy We­tmo­re, wy­pu­ścił z bu­tel­ki. Niech prze­ży­je ten swój mały plu­ga­wy dresz­czyk emo­cji, je­śli tego wła­śnie do­star­cza­ło mu usank­cjo­no­wa­ne przez pań­stwo mor­der­stwo. Niech spier­ni­cza do Briar Rid­ge, gdzie bę­dzie miał swój wła­sny ga­bi­net i wła­sny wen­ty­la­tor. A je­że­li jego wu­jek nie wy­gra na­stęp­nych wy­bo­rów i Per­cy bę­dzie mu­siał prze­ko­nać się, jak na­praw­dę pra­cu­je się w twar­dym, spa­lo­nym przez słoń­ce świe­cie, gdzie nie wszy­scy źli fa­ce­ci sie­dzą za krat­ka­mi i gdzie sa­me­mu moż­na też cza­sa­mi obe­rwać po gło­wie, tym le­piej dla nie­go.

– W po­rząd­ku – oznaj­mi­łem wsta­jąc. – Wy­zna­czę go do De­la­cro­ix. A tym­cza­sem po­sta­ram się nad sobą pa­no­wać.

– Do­sko­na­le – mruk­nął Mo­ores i rów­nież wstał zza biur­ka. – Za­po­mnia­łem za­py­tać, jak się czu­jesz – do­dał, wska­zu­jąc de­li­kat­nie w stro­nę mo­je­go kro­cza.

– Chy­ba tro­chę le­piej.

– To zna­ko­mi­cie – stwier­dził i od­pro­wa­dził mnie do drzwi. – Swo­ją dro­gą, co my­ślisz o Cof­feyu? Czy bę­dzie­my z nim mie­li ja­kieś kło­po­ty?

– Nie są­dzę – od­par­łem. – Na ra­zie jest spo­koj­ny jak tru­sia. Jest dziw­ny… ma dziw­ne oczy… ale spo­koj­ny. Tak czy owak mamy na nie­go oko. Nie mu­sisz się mar­twić.

– Wiesz oczy­wi­ście, co zro­bił.

– Ja­sne.

Mo­ores prze­szedł ze mną przez se­kre­ta­riat, gdzie stu­ka­ła na swo­im sta­rym un­der­wo­odzie, jak to czy­ni­ła chy­ba od schył­ku ostat­nie­go okre­su lo­dow­co­we­go, jego se­kre­tar­ka, pan­na Han­nah. Od­cho­dzi­łem z ra­do­ścią w ser­cu. W grun­cie rze­czy mia­łem po­czu­cie, że mi się upie­kło. I miło było wie­dzieć, że być może uda nam się jed­nak po­zbyć Per­cy’ego.

– Prze­każ Me­lin­dzie kosz z wy­ra­za­mi mo­jej mi­ło­ści – po­wie­dzia­łem. – I nie fun­duj so­bie przy oka­zji do­dat­ko­wej skrzyn­ki zmar­twień. Na pew­no się oka­że, że to zwy­kła mi­gre­na, nic wię­cej.

– Ja­sne – od­parł i wy­krzy­wił usta w uśmie­chu. W po­łą­cze­niu z jego smut­ny­mi oczy­ma wy­glą­da­ło to na­praw­dę upior­nie.

Co do mnie, wró­ci­łem na blok E, aby za­cząć ko­lej­ny dzień pra­cy. Trze­ba było prze­czy­tać i na­pi­sać róż­ne do­ku­men­ty, wy­myć pod­ło­gi, po­dać po­sił­ki, spo­rzą­dzić li­stę dy­żu­rów na na­stęp­ny ty­dzień i do­pil­no­wać se­tek róż­nych in­nych szcze­gó­łów. Przede wszyst­kim jed­nak trze­ba było cze­kać – w wię­zie­niu za­wsze się na coś cze­ka tak dłu­go, że cze­ka­nie nig­dy się nie koń­czy. Cze­ka­łem, aż Edu­ard De­la­cro­ix przej­dzie Zie­lo­ną Milę, cze­ka­łem na Wil­lia­ma Whar­to­na, któ­ry miał po­ja­wić się ze swym szy­der­czym uśmie­chem i ta­tu­ażem BIL­LY KID na przed­ra­mie­niu, przede wszyst­kim jed­nak cze­ka­łem, kie­dy Per­cy We­tmo­re znik­nie z mo­je­go ży­cia.

Zielona mila

Подняться наверх