Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 14

7

Оглавление

Mysz Edu­ar­da De­la­cro­ix była jed­ną z za­ga­dek na­tu­ry. Nig­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem na blo­ku żad­nej my­szy i nig­dy nie zo­ba­czy­łem ich póź­niej, gdy De­la­cro­ix roz­stał się z nami pew­nej go­rą­cej bu­rzo­wej paź­dzier­ni­ko­wej nocy – roz­stał się w spo­sób tak ma­ka­brycz­ny, że nie po­tra­fię wprost o tym my­śleć. De­la­cro­ix twier­dził, że to on wy­tre­so­wał mysz, któ­rą na­zwa­li­śmy na po­cząt­ku Ma­tro­sem Wil­lym, ja jed­nak uwa­żam, że wca­le tak nie było. Tego sa­me­go zda­nia był Dean Stan­ton i Bru­tal. Obaj peł­ni­li noc­ną służ­bę, gdy mysz po­ja­wi­ła się po raz pierw­szy i już wte­dy, jak ujął to Bru­tal, „była na pół oswo­jo­na i dwa razy mą­drzej­sza od tego Fran­cu­za, któ­re­mu wy­da­wa­ło się, że jest jej wła­ści­cie­lem”.

Dean i ja sie­dzie­li­śmy w moim ga­bi­ne­cie i prze­glą­da­li­śmy sta­re akta. Mie­li­śmy wy­słać li­sty do świad­ków pię­ciu eg­ze­ku­cji na krze­śle elek­trycz­nym oraz sze­ściu eg­ze­ku­cji przez po­wie­sze­nie, któ­re od­by­ły się przed ro­kiem ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym dzie­wią­tym. W grun­cie rze­czy za­le­ża­ło nam na od­po­wie­dzi na jed­no py­ta­nie: jak im się po­do­ba­ła ob­słu­ga? Wiem, że to brzmi gro­te­sko­wo, ale spra­wa była waż­na. Jako po­dat­ni­cy byli na­szy­mi klien­ta­mi, w do­dat­ku bar­dzo szcze­gól­ny­mi. Ktoś, kto przy­by­wa o pół­no­cy, aby pa­trzeć, jak gi­nie czło­wiek, ma ja­kiś sil­ny po­wód, żeby to zro­bić, ja­kąś szcze­gól­ną po­trze­bę, i je­śli eg­ze­ku­cja sta­no­wi wła­ści­wą karę, wte­dy ta po­trze­ba po­win­na zo­stać za­spo­ko­jo­na. Tych lu­dzi drę­czył ja­kiś kosz­mar. Eg­ze­ku­cja mia­ła udo­wod­nić im, że ten kosz­mar się skoń­czył. Może rze­czy­wi­ście na tym to po­le­ga.

Cza­sa­mi.

– Hej! – za­wo­łał Bru­tal z ko­ry­ta­rza, gdzie sie­dział przy biur­ku straż­ni­ka dy­żur­ne­go. – Hej, wy dwaj! Chodź­cie tu­taj!

Dean i ja spoj­rze­li­śmy na sie­bie z nie­po­ko­jem. Ba­li­śmy się, że coś złe­go sta­ło się In­dia­ni­no­wi z Okla­ho­my (na­praw­dę na­zy­wał się Ar­len Bit­ter­buck, ale my ochrzci­li­śmy go Wo­dzem, a Har­ry na­wet Wo­dzem Ko­zim Ser­kiem, po­nie­waż tak wła­śnie śmier­dział we­dług nie­go Bit­ter­buck) albo więź­nio­wi, któ­re­go na­zy­wa­li­śmy Pre­ze­sem. Ale po­tem Bru­tal wy­buch­nął śmie­chem i wy­bie­gli­śmy obaj z ga­bi­ne­tu, żeby zo­ba­czyć, co się dzie­je. Śmiech na blo­ku E wy­da­wał się pra­wie tak samo nie­sto­sow­ny jak w ko­ście­le.

Sta­ry Tu-Tut, wię­zień, któ­ry ob­słu­gi­wał wó­zek z pro­wian­tem, zdą­żył od­wie­dzić nas ze swo­im skle­pi­kiem na kół­kach i Bru­tal za­opa­trzył się u nie­go na dłu­gą noc: na biur­ku zo­ba­czy­łem trzy san­dwi­cze, dwie oran­ża­dy i dwie ba­becz­ki. A tak­że por­cję sa­łat­ki po­mi­do­ro­wej, ukra­dzio­nej za­pew­ne przez Tu-Tuta z wię­zien­nej kuch­ni, do któ­rej teo­re­tycz­nie nie miał do­stę­pu. Bru­tal miał przed sobą otwar­tą księ­gę dy­żu­rów, któ­rej, o dzi­wo, nie zdą­żył jesz­cze ni­czym za­chla­pać. Może dla­te­go, że do­pie­ro za­czął się po­si­lać.

– Co jest? – za­py­tał Dean. – Co się sta­ło?

– Za­rząd wię­zien­nic­twa mu­siał syp­nąć gro­szem i za­trud­ni­li w koń­cu ko­lej­ne­go straż­ni­ka – stwier­dził za­śmie­wa­jąc się Bru­tal. – Spójrz­cie tam.

Wska­zał ręką ko­ry­tarz i zo­ba­czy­li­śmy mysz. Ja też za­czą­łem się śmiać i po chwi­li za­wtó­ro­wał mi Dean. Na­praw­dę trud­no było się po­wstrzy­mać; gry­zoń rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nał wy­ko­nu­ją­ce­go ob­chód straż­ni­ka: ma­łe­go, ko­sma­te­go straż­ni­ka, spraw­dza­ją­ce­go, czy nikt nie pró­bu­je dać nogi albo po­peł­nić sa­mo­bój­stwa. Prze­bie­gał kil­ka jar­dów wzdłuż Zie­lo­nej Mili, ob­ra­cał łe­pek w lewo i w pra­wo, jak­by za­glą­dał do cel, a po­tem zno­wu ru­szał do przo­du. To, że na­szym gło­śnym krzy­kom i śmie­chom to­wa­rzy­szy­ło chra­pa­nie dwóch więź­niów, do­da­wa­ło jesz­cze śmiesz­no­ści ca­łej sy­tu­acji.

Poza tym, że za­glą­da­ła do cel, była to naj­zwy­czaj­niej­sza brą­zo­wa mysz. Do jed­nej albo dwu na­wet we­szła, prze­ci­ska­jąc się pod kra­ta­mi z gra­cją, któ­rej po­zaz­dro­ści­ło­by jej z pew­no­ścią wie­lu na­szych obec­nych i by­łych lo­ka­to­rów. Któ­rym oczy­wi­ście bar­dziej za­le­ża­ło na wy­do­sta­niu się, a nie na wej­ściu do środ­ka.

Nie od­wie­dzi­ła żad­nej z za­miesz­ka­nych cel, wy­łącz­nie pu­ste, i w koń­cu do­tar­ła nie­mal do miej­sca, gdzie sie­dzie­li­śmy. My­śla­łem, że za­wró­ci i uciek­nie, ale ona nie oka­zy­wa­ła żad­ne­go lęku.

– To nie jest nor­mal­ne, żeby mysz pod­cho­dzi­ła tak bli­sko lu­dzi – stwier­dził tro­chę ner­wo­wo Dean. – Może jest wście­kła?

– Chry­ste Pa­nie – mruk­nął Bru­tal, prze­żu­wa­jąc kęs ka­nap­ki z wo­ło­wi­ną. – Zna­lazł się wiel­ki mysi eks­pert. Wi­dzisz, żeby to­czy­ła z py­ska pia­nę, mysi eks­per­cie?

– Nie wi­dzę w ogó­le jej py­ska – od­parł Dean i po­now­nie wy­buch­nę­li­śmy śmie­chem. Ja też nie wi­dzia­łem jej py­ska, wi­dzia­łem jed­nak ciem­ne małe kro­pecz­ki, któ­re były jej oczy­ma i nie wy­da­wa­ły się wca­le sza­lo­ne bądź wście­kłe. Spra­wia­ły wra­że­nie cie­ka­wych i in­te­li­gent­nych. Zda­rzy­ło mi się wy­ko­ny­wać wy­ro­ki na lu­dziach – ob­da­rzo­nych po­dob­no nie­śmier­tel­ną du­szą – któ­rzy wy­da­wa­li się głup­si od tej my­szy.

Do­szła do miej­sca od­da­lo­ne­go za­le­d­wie trzy sto­py od biur­ka ofi­ce­ra dy­żur­ne­go… Wbrew temu, co so­bie może wy­obra­ża­cie, nie było ono ni­czym nad­zwy­czaj­nym i nie róż­ni­ło się od me­bli, ja­kie wi­du­je się w pu­blicz­nych szko­łach. I tu się za­trzy­ma­ła, pod­wi­ja­jąc ogon pod sie­bie, schlud­na ni­czym po­pra­wia­ją­ca spód­ni­cę star­sza pan­na.

Na­gle prze­sta­łem się śmiać i po­czu­łem chłód, któ­ry prze­szedł mnie aż do szpi­ku ko­ści. Mam ocho­tę na­pi­sać, że nie wiem, jaki był tego po­wód – nikt nie lubi wy­ry­wać się z czymś, co mo­gło­by go na­ra­zić na śmiesz­ność – ale oczy­wi­ście wiem i je­śli mogę na­pi­sać praw­dę o in­nych rze­czach, mogę na­pi­sać ją rów­nież te­raz. Przez mo­ment wy­obra­zi­łem so­bie, że je­stem tą my­szą – nie straż­ni­kiem, lecz po pro­stu jed­nym ze ska­za­nych więź­niów, ska­za­nych i wy­klę­tych, a mimo to spo­glą­da­ją­cych od­waż­nie na biur­ko, któ­re tej my­szy mu­sia­ło się wy­da­wać na milę wy­so­kie (jak za­pew­ne nam bę­dzie się kie­dyś wy­da­wać bo­ski tron), i na sie­dzą­cych za nim, mó­wią­cych gru­by­mi gło­sa­mi, odzia­nych na nie­bie­sko ol­brzy­mów. Ol­brzy­mów, któ­rzy strze­la­li do jej po­bra­tym­ców z wia­tró­wek, tłu­kli ich mio­tła­mi albo za­sta­wia­li pu­łap­ki, któ­re ła­ma­ły im grzbie­ty, gdy za­kra­da­li się ostroż­nie pod ta­blicz­kę z na­pi­sem VIC­TOR, żeby po­sku­bać ser le­żą­cy na ma­łej mie­dzia­nej płyt­ce.

Nie mie­li­śmy obok żad­nej mio­tły, ale przy biur­ku sta­ło wia­dro z tkwią­cą w wy­ży­macz­ce szczot­ką; tego wie­czo­ru przy­pa­dła moja ko­lej na sprzą­ta­nie i nim za­czę­li­śmy ra­zem z De­anem prze­glą­dać akta, wy­szo­ro­wa­łem zie­lo­ne li­no­leum na ko­ry­ta­rzu i we wszyst­kich sze­ściu ce­lach. Wi­dzia­łem, że Dean ma za­miar zła­pać szczot­kę, i kie­dy za­ci­snął pal­ce na drew­nia­nym kiju, do­tkną­łem lek­ko jego dło­ni.

– Zo­staw – po­wie­dzia­łem.

Wzru­szył ra­mio­na­mi i pu­ścił szczot­kę. Mia­łem wra­że­nie, że sam też nie miał wiel­kiej ocho­ty jej użyć.

Bru­tal odła­mał ka­wa­łek ka­nap­ki z wo­ło­wi­ną i wy­su­nął go poza skraj biur­ka, ob­ra­ca­jąc de­li­kat­nie w pal­cach. Mysz spoj­rza­ła w górę z jesz­cze żyw­szym za­in­te­re­so­wa­niem, jak­by wie­dzia­ła, co to jest. Być może wie­dzia­ła; zo­ba­czy­łem, jak po­ru­sza­ją się jej wą­si­ki, gdy marsz­czy­ła nos.

– Nie, Bru­tal, nie! – za­wo­łał Dean, a po­tem spoj­rzał na mnie. – Nie po­zwól mu tego ro­bić, Paul! Je­śli za­cznie kar­mić tego zwie­rza­ka, rów­nie do­brze mo­że­my otwo­rzyć tu­taj ja­dło­daj­nię dla wszyst­kie­go, co się ru­sza.

– Chcę tyl­ko zo­ba­czyć, co ona zro­bi – stwier­dził Bru­tal. – Dla do­bra na­uki. – Spoj­rzał na mnie; to ja by­łem tu­taj sze­fem, na­wet w tak drob­nych od­bie­ga­ją­cych od ru­ty­ny spra­wach. Przez chwi­lę się za­sta­na­wia­łem, a po­tem wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, jak­by było mi wszyst­ko jed­no. Praw­dę mó­wiąc, też chcia­łem chy­ba zo­ba­czyć, co zro­bi.

Oczy­wi­ście nie po­gar­dzi­ła po­czę­stun­kiem. Trwał w koń­cu Wiel­ki Kry­zys. Ale spo­sób, w jaki to zro­bi­ła, za­fa­scy­no­wał nas wszyst­kich. Po­de­szła do ka­wał­ka san­dwi­cza, ob­wą­cha­ła go do­oko­ła, a po­tem przy­cup­nę­ła w miej­scu ni­czym po­ka­zu­ją­cy sztucz­kę pies i od­su­nę­ła na bok chleb, żeby do­stać się do mię­sa. Zro­bi­ła to z praw­dzi­wym znaw­stwem, jak ktoś, kto sia­da do ro­st­be­fu w swo­jej ulu­bio­nej re­stau­ra­cji. Nig­dy nie wi­dzia­łem, żeby ja­kieś zwie­rzę, na­wet do­brze wy­tre­so­wa­ny pies, ja­dło w ten spo­sób. I przez cały czas ani na chwi­lę nie spu­ści­ła z nas oczu.

– Albo jest cho­ler­nie spryt­na, albo głod­na jak wszy­scy dia­bli – ode­zwał się czyjś głos. To był Bit­ter­buck. Obu­dził się i pod­szedł do krat, ubra­ny tyl­ko w zwi­sa­ją­ce na tył­ku szor­ty. Mię­dzy dru­gim i trze­cim pal­cem pra­wej ręki trzy­mał wła­sno­ręcz­nie skrę­co­ne­go pa­pie­ro­sa. Siwe wło­sy opa­da­ły mu dwo­ma war­ko­cza­mi na ra­mio­na – nie­gdyś praw­do­po­dob­nie umię­śnio­ne, te­raz po­wo­li fla­cze­ją­ce.

– Znasz może ja­kie in­diań­skie mą­dro­ści na te­mat my­szy, Wo­dzu? – za­py­tał Bru­tal, ob­ser­wu­jąc je­dzą­ce­go gry­zo­nia. Na wszyst­kich nas wy­war­ła wra­że­nie ele­gan­cja, z jaką trzy­mał w przed­nich łap­kach ka­wa­łek wo­ło­wi­ny, ob­ra­ca­jąc ją co ja­kiś czas i jak­by z po­dzi­wem oglą­da­jąc.

– Nie. Zna­łem kie­dyś wo­jow­ni­ka, któ­ry twier­dził, że ma rę­ka­wi­ce zro­bio­ne z my­siej skó­ry, ale nie wie­rzy­łem mu – od­parł Bit­ter­buck, po czym ro­ze­śmiał się, jak gdy­by po­wie­dział to tyl­ko dla żar­tu, i od­szedł od krat. Usły­sze­li­śmy skrzy­pie­nie pry­czy, kie­dy się z po­wro­tem po­ło­żył.

To dało naj­wy­raź­niej sy­gnał my­szy. Spa­ła­szo­wa­ła to, co trzy­ma­ła w łap­kach, ob­wą­cha­ła to, co zo­sta­ło (w więk­szo­ści chleb prze­siąk­nię­ty żół­tą musz­tar­dą), i po­now­nie nam się przyj­rza­ła, jak­by chcia­ła za­pa­mię­tać na­sze twa­rze, w ra­zie gdy­by­śmy się jesz­cze cza­sa­mi spo­tka­li. Na­stęp­nie zaś od­wró­ci­ła się i od­bie­gła tą samą dro­gą, któ­rą przy­szła, nie za­glą­da­jąc już do cel. Jej po­śpiech przy­wiódł mi na myśl Bia­łe­go Kró­li­ka z Ali­cji w kra­inie cza­rów i uśmiech­ną­łem się. Mysz nie zwal­nia­jąc ani na chwi­lę kro­ku, znik­nę­ła pod drzwia­mi izo­lat­ki – obi­te­go mięk­ką tka­ni­ną po­miesz­cze­nia, prze­zna­czo­ne­go dla lu­dzi, któ­rym wy­mię­kły mó­zgi. Kie­dy nie trze­ba jej było użyt­ko­wać zgod­nie z prze­zna­cze­niem, trzy­ma­li­śmy tam przy­bo­ry do sprzą­ta­nia oraz tro­chę ksią­żek (w więk­szo­ści we­ster­ny Cla­ren­ce Mul­ford, ale rów­nież – wy­po­ży­cza­na tyl­ko na spe­cjal­ne oka­zje – bo­ga­to ilu­stro­wa­na opo­wieść o tym, jak to Po­peye, Blu­to oraz po­grom­ca ham­bur­ge­rów Wim­py ciup­cia­li na zmia­nę Oli­ve Oyl). Były tam tak­że ma­te­ria­ły do prac ręcz­nych i ry­so­wa­nia, wśród nich kred­ki, z któ­rych De­la­cro­ix zro­bił po­tem do­bry uży­tek. Ale wte­dy nie mie­li­śmy go jesz­cze na gło­wie; dzia­ło się to przed jego przy­by­ciem, pa­mię­ta­cie. W izo­lat­ce był rów­nież ka­ftan, któ­re­go nikt nie miał ocho­ty no­sić – bia­ły, zro­bio­ny z po­dwój­nie zszy­te­go płót­na, z za­pi­na­ny­mi z tyłu gu­zi­ka­mi, sprzącz­ka­mi i klam­ra­mi. Wie­dzie­li­śmy wszy­scy, jak bły­ska­wicz­nie na­ło­żyć go jed­ne­mu z na­szych trud­nych dzie­ci. Nasi stra­ceń­cy nie­czę­sto do­sta­wa­li sza­łu, ale kie­dy do tego do­cho­dzi­ło, nie cze­ka­li­śmy, aż sy­tu­acja unor­mu­je się sama.

Bru­tal się­gnął do szu­fla­dy i wy­cią­gnął z niej wiel­ką księ­gę, opraw­ną w skó­rę, z wy­tło­czo­nym zło­ty­mi li­te­ra­mi na­pi­sem: OD­WIE­DZA­JĄ­CY. Nor­mal­nie le­ża­ła w szu­fla­dzie ca­ły­mi mie­sią­ca­mi. Kie­dy któ­ryś z więź­niów miał go­ści – a nie był to jego ad­wo­kat lub ka­płan – przyj­mo­wał ich w spe­cjal­nym po­ko­ju obok sto­łów­ki. Na­zy­wa­li­śmy go Am­fi­la­dą, sam nie wiem dla­cze­go.

Zielona mila

Подняться наверх