Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 8

1

Оглавление

Zda­rzy­ło się to w roku ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym dru­gim, kie­dy sta­no­we wię­zie­nie wciąż mie­ści­ło się w Cold Mo­un­ta­in. I kie­dy było tam oczy­wi­ście krze­sło elek­trycz­ne.

Więź­nio­wie żar­to­wa­li so­bie z nie­go, tak jak za­wsze żar­tu­je się z rze­czy, któ­re nas prze­ra­ża­ją, ale przed któ­ry­mi nie spo­sób uciec. Na­zy­wa­li je Sta­rą Iskró­wą albo Wiel­ką Wy­ży­macz­ką. Dow­cip­ko­wa­li na te­mat wy­so­kich ra­chun­ków za ener­gię i o tym, gdzie dy­rek­tor Mo­ores, któ­ry miał cho­rą żonę, usma­ży so­bie in­dy­ka w Świę­to Dzięk­czy­nie­nia.

Ci jed­nak, któ­rzy mie­li na nim usiąść, bar­dzo szyb­ko tra­ci­li po­czu­cie hu­mo­ru. Pra­cu­jąc w Cold Mo­un­ta­in, prze­wod­ni­czy­łem sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu eg­ze­ku­cjom (tej jed­nej licz­by je­stem cał­ko­wi­cie pe­wien; za­pa­mię­tam ją do gro­bo­wej de­ski) i my­ślę, że do więk­szo­ści ska­zań­ców świa­do­mość tego, co się dzie­je, do­cie­ra­ła do­pie­ro, gdy przy­wią­zy­wa­no im kost­ki do ma­syw­nych dę­bo­wych nóg Sta­rej Iskró­wy. Uprzy­tam­nia­li so­bie wów­czas (w ich oczach wi­dać było ro­dzaj chłod­nej kon­ster­na­cji), że ich wła­sne nogi za­koń­czy­ły swo­ją ka­rie­rę. Wciąż krą­ży­ła w nich krew, a mię­śnie za­cho­wa­ły siłę, lecz mimo to były bez­u­ży­tecz­ne; nig­dy już nie mia­ły stą­pać po wiej­skiej dro­dze ani za­tań­czyć z dziew­czy­ną w trak­cie ob­le­wa­nia sto­do­ły. Klien­ci Sta­rej Iskró­wy do­wia­dy­wa­li się o swo­jej śmier­ci za po­śred­nic­twem nóg. Gdy wy­po­wie­dzie­li już nie­zbor­ne i w więk­szo­ści cha­otycz­ne ostat­nie sło­wa, za­kła­da­li­śmy im na gło­wę czar­ny je­dwab­ny kap­tur. Miał za­osz­czę­dzić ska­zań­com przy­krych prze­żyć, za­wsze jed­nak po­dej­rze­wa­łem, że tak na­praw­dę uży­wa się go ze wzglę­du na nas, aby­śmy nie wi­dzie­li w ich oczach tego strasz­li­we­go prze­ra­że­nia, gdy zda­wa­li so­bie spra­wę, że umrą ze zgię­ty­mi ko­la­na­mi.

Cele śmier­ci znaj­do­wa­ły się w Cold Mo­un­ta­in wy­łącz­nie w blo­ku E, od­da­lo­nym nie­co od po­zo­sta­łych czte­rech i czte­ry razy od nich mniej­szym. Był zbu­do­wa­ny z ce­gły, nie z de­sek, i kry­ty okrop­nym me­ta­lo­wym da­chem, któ­ry po­ły­ski­wał w let­nim słoń­cu ni­czym wy­trzesz­czo­ne oko sza­leń­ca. W środ­ku było sześć cel – trzy po jed­nej i trzy po dru­giej stro­nie sze­ro­kie­go ko­ry­ta­rza – wszyst­kie pra­wie dwa razy więk­sze od cel w in­nych blo­kach. I wszyst­kie po­je­dyn­cze. Za­kwa­te­ro­wa­nie jak na wię­zien­ne wa­run­ki (zwłasz­cza w la­tach trzy­dzie­stych) było wspa­nia­łe, ale lo­ka­to­rzy chęt­nie za­mie­ni­li­by się na któ­rą­kol­wiek z in­nych cel. Wierz­cie mi, na pew­no by się za­mie­ni­li.

W cza­sie gdy peł­ni­łem funk­cję kie­row­ni­ka blo­ku, ani razu nie mie­li­śmy za­ję­tych wszyst­kich sze­ściu cel – dzię­ki Bogu i za to. W naj­gor­szym mo­men­cie go­ści­li­śmy czwo­ro ska­za­nych, czar­nych i bia­łych (w Cold Mo­un­ta­in nie ist­nia­ła se­gre­ga­cja wśród tru­po­szów) i mie­li­śmy z nimi praw­dzi­we ska­ra­nie bo­skie. Była wśród nich i ko­bie­ta, Be­ver­ly McCall, czar­na jak as pik i pięk­na jak grzech, któ­re­go nig­dy nie mia­ło się od­wa­gi po­peł­nić. Nie mia­ła mę­żo­wi za złe, że od sze­ściu lat re­gu­lar­nie ją tłukł, nie za­mie­rza­ła mu jed­nak da­ro­wać jed­ne­go sko­ku w bok. Do­wie­dziaw­szy się, że ją zdra­dza, za­cze­ka­ła wie­czo­rem u szczy­tu scho­dów pro­wa­dzą­cych do ich miesz­ka­nia nad za­kła­dem fry­zjer­skim na nie­szczę­sne­go Le­ste­ra McCal­la, przez przy­ja­ciół (i za­pew­ne przez swo­ją na­der chwi­lo­wą ko­chan­kę) zwa­ne­go Ko­sia­rzem, i kie­dy zdjął do po­ło­wy pal­to, wy­pru­ła z nie­go fla­ki. Zro­bi­ła to jed­ną z oso­bi­stych brzy­tew Ko­sia­rza. Na dwa dni przed wy­zna­czo­nym ter­mi­nem eg­ze­ku­cji we­zwa­ła mnie do celi i oznaj­mi­ła, że we śnie od­wie­dził ją afry­kań­ski du­cho­wy oj­ciec. Na­ka­zał jej od­rzu­cić na­zwi­sko nada­ne w nie­wo­li i umrzeć pod praw­dzi­wym, któ­re brzmia­ło Ma­tu­omi. Ta­kie było jej ży­cze­nie: chcia­ła, żeby na­kaz eg­ze­ku­cji wy­sta­wio­no na na­zwi­sko Be­ver­ly Ma­tu­omi. Ro­zu­miem, że du­cho­wy oj­ciec nie nadał jej żad­ne­go imie­nia, w każ­dym ra­zie żad­ne­go, któ­re zdo­ła­ła­by po­jąć. Za­pew­ni­łem ją, że oczy­wi­ście, w po­rząd­ku, jak naj­bar­dziej. Dłu­gie lata, któ­re spę­dzi­łem w roli kla­wi­sza, na­uczy­ły mnie, że ska­zań­co­wi od­ma­wia się tyl­ko wte­dy, kie­dy jest to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. W przy­pad­ku Be­ver­ly Ma­tu­omi i tak nie mia­ło to więk­sze­go zna­cze­nia. Na­za­jutrz koło trze­ciej po po­łu­dniu za­dzwo­nił do nas gu­ber­na­tor i za­mie­nił jej wy­rok na do­ży­wo­cie w Za­kła­dzie Pe­ni­ten­cjar­nym dla Ko­biet w Gras­sy Val­ley – same pe­ni­ten­cja­riusz­ki i ani jed­ne­go pe­ni­sa, jak ma­wia­li­śmy w tam­tym cza­sie. Mu­szę przy­znać, że cie­szy­łem się, kie­dy za biur­kiem ofi­ce­ra dy­żur­ne­go okrą­gły ty­łe­czek Bev skrę­cił w lewo za­miast w pra­wo.

Po trzy­dzie­stu pię­ciu la­tach – co naj­mniej trzy­dzie­stu pię­ciu – zo­ba­czy­łem jej ne­kro­log w ga­ze­cie, a nad nim fo­to­gra­fię przed­sta­wia­ją­cą po­cią­głą czar­ną twarz, z chmu­rą bia­łych wło­sów i w oku­la­rach ze sztucz­ny­mi bry­lan­ci­ka­mi po bo­kach. To była Be­ver­ly. Ostat­nie dzie­sięć lat ży­cia spę­dzi­ła na wol­no­ści, na­pi­sa­no w no­tat­ce, i prak­tycz­nie sama pro­wa­dzi­ła nie­wiel­ką bi­blio­te­kę w pro­win­cjo­nal­nym mia­stecz­ku Ra­ines Falls. Uczy­ła rów­nież w szkół­ce nie­dziel­nej i wszy­scy bar­dzo ją lu­bi­li. BI­BLIO­TE­KAR­KA ZMAR­ŁA NA ATAK SER­CA, brzmiał ty­tuł, ni­żej zaś, jak­by po na­my­śle, do­da­no mniej­szą czcion­ką: „Spę­dzi­ła dwa­dzie­ścia lat w wię­zie­niu za mor­der­stwo”. Nie zmie­ni­ły się tyl­ko jej oczy, sze­ro­ko otwar­te i pło­ną­ce za wy­sa­dza­ny­mi bry­lan­ci­ka­mi oku­la­ra­mi. To były oczy ko­bie­ty, któ­ra, gdy­by oka­za­ło się to ko­niecz­ne, na­wet te­raz, po sie­dem­dzie­siąt­ce, wy­ję­ła­by bez wa­ha­nia brzy­twę z błę­kit­ne­go sło­icz­ka z pły­nem de­zyn­fek­cyj­nym. Mor­der­czy­nię moż­na po­znać za­wsze, tak­że wte­dy, kie­dy osie­dla się w ma­łym sen­nym mia­stecz­ku jako bi­blio­te­kar­ka. Moż­na, je­śli ktoś miał stycz­ność z mor­der­ca­mi tak dłu­go jak ja. Tyl­ko raz w ży­ciu za­da­łem so­bie py­ta­nie, co ja tam ro­bię. I to jest chy­ba po­wód, dla któ­re­go pi­szę te­raz te sło­wa.

Sze­ro­ki ko­ry­tarz wy­ło­żo­ny był li­no­leum ko­lo­ru przej­rza­łych li­mon i dla­te­go to, co w in­nych wię­zie­niach zwie się Ostat­nią Milą, my w Cold Mo­un­ta­in na­zy­wa­li­śmy Milą Zie­lo­ną. Na­sza mia­ła od po­cząt­ku do koń­ca oko­ło sześć­dzie­się­ciu dłu­gich kro­ków i bie­gła z po­łu­dnia na pół­noc. Na po­cząt­ku znaj­do­wa­ła się izo­lat­ka. Na koń­cu moż­na było skrę­cić w lewo lub w pra­wo. Skręt w lewo ozna­czał ży­cie – je­śli na­zwać ży­ciem to, co dzia­ło się na spie­czo­nym słoń­cem spa­cer­nia­ku, a wie­le osób tak to na­zy­wa­ło; wie­le osób spę­dzi­ło tu­taj dłu­gie lata i ja­koś im to nie za­szko­dzi­ło. Zło­dzie­je, pod­pa­la­cze i ma­nia­cy sek­su­al­ni pro­wa­dzi­li tu swo­je roz­mo­wy, cho­dzi­li na spa­ce­ry i ubi­ja­li swo­je małe in­te­re­sy.

Skręt na pra­wo to było coś zu­peł­nie in­ne­go. Naj­pierw wcho­dzi­ło się do mo­je­go ga­bi­ne­tu (w któ­rym dy­wan był rów­nież zie­lo­ny, co od daw­na chcia­łem zmie­nić, lecz nie mo­głem się ja­koś zmo­bi­li­zo­wać) i mi­ja­ło biur­ko; po jego le­wej stro­nie znaj­do­wa­ła się fla­ga ame­ry­kań­ska, a po pra­wej fla­ga sta­nu. Na­prze­ciw­ko było dwo­je drzwi. Jed­ne pro­wa­dzi­ły do ma­łej ubi­ka­cji, z któ­rej ko­rzy­sta­li­śmy ja oraz inni straż­ni­cy z blo­ku E (a cza­sa­mi na­wet dy­rek­tor Mo­ores), dru­gie do cze­goś w ro­dza­ju szo­py. Tam wła­śnie koń­czył swo­ją dro­gę ten, kto prze­szedł Zie­lo­ną Milę.

Drzwi były nie­wiel­kie – prze­cho­dząc przez nie, po­chy­la­łem gło­wę, a John Cof­fey mu­siał au­ten­tycz­nie przy­kuc­nąć i z tru­dem się prze­ci­snął. Wy­cho­dzi­ło się na mały po­dest, a po­tem po trzech be­to­no­wych schod­kach na dół. Po­miesz­cze­nie było ob­skur­ne i bez ogrze­wa­nia, z pod­ło­gą z so­sno­wych de­sek i me­ta­lo­wym da­chem, po­dob­nym do tego, któ­ry krył cały blok. W le­cie pa­no­wa­ła tu nie­zno­śna spie­ko­ta, a w zi­mie taki chłód, że wi­dzia­ło się wła­sny od­dech. Pod­czas eg­ze­ku­cji El­me­ra Man­fre­da – było to chy­ba w lip­cu lub sierp­niu ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­ste­go – ze­mdla­ło nam dzie­wię­ciu świad­ków.

Lewa stro­na szo­py była stro­ną ży­cia. Prze­cho­wy­wa­no tam ło­pa­ty i ki­lo­fy (umiesz­czo­ne w spe­cjal­nych sto­ja­kach i za­bez­pie­czo­ne łań­cu­cha­mi, ni­czym ka­ra­bi­ny), a tak­że odzież i ma­te­ria­ły, wor­ki z na­sio­na­mi ro­ślin, któ­re sia­li­śmy na wio­snę w ogród­kach, rol­ki pa­pie­ru to­a­le­to­we­go, pa­le­ty z pół­fa­bry­ka­ta­mi do wię­zien­ne­go warsz­ta­tu ślu­sar­skie­go… na­wet wor­ki z wap­nem do wy­ty­cza­nia bo­iska ba­se­bal­lo­we­go i fut­bo­lo­we­go – więź­nio­wie gra­li na tak zwa­nym Pa­stwi­sku i roz­gry­wa­ne w je­sien­ne po­po­łu­dnia me­cze były za­wsze wiel­kim wy­da­rze­niem.

Po pra­wej stro­nie – po­now­nie śmierć. Sta­ra Iskró­wa sta­ła na drew­nia­nym pod­wyż­sze­niu w po­łu­dnio­wo-wschod­nim rogu szo­py; mia­ła ma­syw­ne dę­bo­we nogi i sze­ro­kie dę­bo­we opar­cia, któ­re wchła­nia­ły pot prze­ra­żo­nych ska­zań­ców w ostat­nich mi­nu­tach ich ży­cia. Na opar­ciu z tyłu za­wie­szo­ny był zwy­kle me­ta­lo­wy hełm, przy­po­mi­na­ją­cy cza­pecz­kę ja­kie­goś ma­łe­go we­so­łe­go ro­bo­ta z ko­mik­su o Kró­li­ku Ro­ger­sie. Pod­łą­czo­ny do nie­go ka­bel zni­kał w ga­zo­be­to­no­wej ścia­nie za krze­słem. Z boku sta­ło ocyn­ko­wa­ne wia­dro. Gdy­by ktoś miał ocho­tę do nie­go zaj­rzeć, zo­ba­czył­by w środ­ku gąb­kę przy­cię­tą tak, aby do­kład­nie pa­so­wa­ła do me­ta­lo­we­go heł­mu. Przed eg­ze­ku­cją za­nu­rza­no ją w sło­nej wo­dzie, żeby le­piej prze­wo­dzi­ła ła­du­nek prą­du sta­łe­go, któ­ry pły­nął przez ka­bel, przez gąb­kę i przez mózg ska­za­ne­go.

Zielona mila

Подняться наверх