Читать книгу Zielona mila - Stephen King B. - Страница 6
Przedmowa – list do Czytelnika
Оглавление27 października 1995
Drogi Stały Czytelniku
Życie obfituje w przypadki. Historia opowiedziana w tej książce przybrała tę formę z powodu rzuconej luźno uwagi agenta nieruchomości, którego nie miałem nawet okazji poznać. Stało się to rok temu na Long Island. Mój stary przyjaciel i wspólnik (zajmujący się głównie sprzedażą za granicę praw autorskich), Ralph Vicinanza, wynajął tam właśnie dom. Agent, który go po nim oprowadzał, zauważył, że budynek wygląda, jakby „wyjęto go żywcem z powieści Karola Dickensa”.
Stwierdzenie to zapadło w pamięć Ralphowi i kiedy złożył mu wizytę pierwszy gość, brytyjski wydawca Malcolm Edwards, przytoczył zdanie agenta i zaczęli rozmawiać o Dickensie. Edwards wspomniał, że Dickens pisał wiele swoich powieści w odcinkach i publikował je w czasopismach bądź też w oddzielnych zeszytach. Niektóre z nich, dodał Edwards, pisane były i redagowane niemal w przeddzień publikacji; Karol Dickens nie należał jak widać do powieściopisarzy, którzy boją się jak ognia wiszącego nad głową terminu.
Publikowane w odcinkach powieści Dickensa były bardzo popularne; tak bardzo, że jedna z nich stała się nawet przyczyną tragedii, do której doszło w Baltimore. Pokaźna grupa miłośników pisarza zgromadziła się w porcie, czekając na przybicie do brzegu angielskiego statku, na którego pokładzie znajdowały się egzemplarze ostatniego odcinka Magazynu osobliwości. Kilku niedoszłych czytelników wpadło podobno do wody i utonęło.
Nie sądzę, by Malcolm albo Ralph chcieli oglądać ludzi tonących w odmętach, ciekawiło ich jednak, z jakim przyjęciem spotkałaby się obecnie ta forma publikacji. Żaden nie zdawał sobie w pierwszej chwili sprawy, że przynajmniej w dwu przypadkach mieliśmy z nią ostatnio do czynienia (tak naprawdę nie ma nic nowego pod słońcem). Tom Wolfe opublikował w czasopiśmie „Rolling Stone” pierwszą wersję powieści Targowisko próżności (pol. wyd. PIW, 1996), a Michael McDowell (autor The Amulet, Gilded Needles, The Elementals oraz scenariusza do filmu Beetlejuice) wydał w kilku zeszytach powieść pod tytułem Backwater. Książka ta – horror o pewnej rodzinie z Południa, obdarzonej nieprzyjemną skłonnością do zamieniania się w aligatory – nie należała do najlepszych powieści tego autora, lecz mimo to przyniosła duży sukces wydawnictwu Avon Books.
Dwaj panowie spekulowali w dalszym ciągu, co mogłoby się zdarzyć, gdyby autor literatury popularnej spróbował dzisiaj wydać powieść w odcinkach – cienkich książeczkach, które można sprzedać za jednego albo dwa funty w Wielkiej Brytanii i być może za trzy dolary w Ameryce (gdzie za większość książek w miękkich okładkach trzeba zapłacić sześć dolarów dziewięćdziesiąt dziewięć centów albo siedem dolarów dziewięćdziesiąt dziewięć centów). Ktoś taki jak Stephen King mógłby zainicjować tego rodzaju eksperyment, stwierdził Malcolm i po chwili zmienili temat.
Ralph przypomniał sobie o tej rozmowie dopiero jesienią tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, wkrótce po powrocie z targów książki we Frankfurcie, międzynarodowego spędu, gdzie dzień w dzień pokazują się tacy jak on zagraniczni agenci. Podsunął mi pomysł powieści w odcinkach wraz z licznymi innymi koncepcjami, których większość z miejsca kwalifikowała się do odrzucenia.
Projekt powieści pisanej w odcinkach nie wydawał mi się taki zły; w przeciwieństwie do wywiadu dla japońskiej edycji „Playboya” lub darmowej wycieczki po republikach bałtyckich, poruszał żywą strunę w mojej wyobraźni. Nie uważam się za współczesnego Dickensa – jeśli taka osoba w ogóle istnieje, to jest nią prawdopodobnie John Irving albo Salman Rushdie – zawsze jednak uwielbiałem historie, które opowiada się we fragmentach. Po raz pierwszy zetknąłem się z tą formą w „Saturday Evening Post” i od razu przypadła mi do gustu, zakończenie każdego epizodu czyniło bowiem z czytelnika prawie równorzędnego partnera autora – miało się cały tydzień na wyobrażenie sobie, jaki będzie następny ruch. Poza tym te historie czytało się i przeżywało bardziej intensywnie – właśnie dlatego, że były racjonowane. Nie dało się ich połknąć w całości, jeśli nawet miało się na to ochotę (a jeśli były interesujące, na ogół się miało).
Co najważniejsze, w moim domu czytaliśmy je często na głos – pierwszego wieczoru robił to mój brat David, drugiego ja, trzeciego przychodziła kolej na matkę. Była to rzadka okazja, by odbierać słowo pisane w taki sposób, w jaki odbieraliśmy filmy, na które chodziliśmy do kina, a także oglądane wspólnie seriale telewizyjne (Rawhide, Bonanza, Route 66); stanowiło to swego rodzaju rodzinne wydarzenie. Dopiero po wielu latach odkryłem, że powieści Dickensa odbierane były przez ówczesne rodziny bardzo podobnie, z tą różnicą, że losami Pipa, Olivera i Davida Copperfielda przejmowano się nie miesiącami, lecz całymi latami (nawet najdłuższe drukowane w „Post” seriale rzadko przekraczały liczbę ośmiu odcinków).
Była jeszcze jedna sprawa, pociągająca mnie w tej koncepcji, sprawa, którą może w pełni docenić tylko autor kryminałów i powieści grozy: publikując książkę w odcinkach pisarz zyskuje nad czytelnikiem przewagę, jakiej w innych okolicznościach nigdy nie byłby w stanie osiągnąć; mówiąc bez ogródek, Stały Czytelniku, nie możesz zerknąć na ostatnią stronę i zobaczyć, jak potoczyła się akcja.
Wciąż pamiętam, jak w wieku mniej więcej dwunastu lat wszedłem do naszego salonu i ujrzałem matkę siedzącą w jej ulubionym bujaku i zaglądającą na ostatnią stronę książki Agathy Christie, podczas gdy jej palec tkwił dopiero w okolicy strony pięćdziesiątej. Byłem szczerze oburzony i wcale tego przed nią nie kryłem (miałem, pamiętajcie, dwanaście lat, a to wiek, kiedy chłopcy zaczynają sobie mgliście uświadamiać, że wiedzą już wszystko). Czytanie zakończenia kryminału, nim się do niego dotrze, oznajmiłem, można porównać do wyjadania nadzienia z czekoladek i wyrzucania reszty do śmieci. W odpowiedzi roześmiała się swoim wspaniałym, nie skrępowanym śmiechem i odparła, że być może mam rację, ale czasami nie potrafi po prostu oprzeć się pokusie. Uleganie pokusom było konceptem, który potrafiłem zrozumieć; nawet w wieku dwunastu lat miałem całe mnóstwo własnych. Tym razem jednak nie ma mowy o zaspokojeniu pokusy. Dopóki ostatni odcinek nie pojawi się w księgarniach, nikt, być może również sam autor, nie będzie wiedział, jak zakończy się Zielona Mila.
Choć nie mógł oczywiście o tym wiedzieć, Ralph Vicinanza wysunął koncepcję powieści w odcinkach w idealnym dla mnie psychologicznie momencie. Od pewnego czasu chodził mi po głowie temat powieści, którym, jak sądzę, musiałem się wcześniej lub później zająć: temat krzesła elektrycznego. „Stara Iskrówa” fascynowała mnie, odkąd obejrzałem pierwszy film z Jamesem Cagneyem i odkąd pierwsza książka na temat celi śmierci (nosiła tytuł Dwadzieścia tysięcy lat w Sing Singu, a napisał ją były strażnik Lewis E. Lawe) rozpaliła ciemniejszą stronę mojej wyobraźni. Co czuje człowiek, dumałem, który pokonuje ostatnie czterdzieści jardów dzielące go od krzesła elektrycznego i wie, że za chwilę na nim umrze? Z drugiej strony, co czuje ten, który musi przywiązać skazańca pasami lub pociągnąć za dźwignię? Czego może go pozbawić taka praca? Albo, co jeszcze bardziej złowrogie, co może mu dać?
Starałem się, zawsze z pewnym wahaniem, wykorzystać te przemyślenia w paru różnych przedsięwzięciach podejmowanych w ciągu ostatnich dwudziestu, trzydziestu lat. Napisałem jedną cieszącą się powodzeniem nowelę, której akcja osadzona była w więzieniu (Skazani na Shawshank), i kiedy pomysł zaczął oblekać się w ciało, doszedłem do wniosku, że to chyba coś dla mnie. Podobało mi się w nim dużo rzeczy, najbardziej jednak uczciwy ton, jakim przemawia narrator. Ktoś wyciszony, rzetelny, być może nawet przejęty lękiem, jest, jeśli kiedykolwiek istniał ktoś taki, narratorem Stephena Kinga. Zabrałem się więc do pracy, często jednak przerywałem ją i zaczynałem od nowa. Większość rozdziału drugiego powstała w Fenway Parku podczas opóźnienia spowodowanego przez ulewę!
Kiedy zadzwonił Ralph, mój notes wypełniały zabazgrane stronice Zielonej Mili i zdałem sobie sprawę, że konstruuję powieść, zamiast przygotować się do korekty książki już napisanej (tą książką jest Desperacja). W pisaniu Mili doszedłem do momentu, kiedy przed autorem wyłaniają się na ogół dwa wyjścia: odłożyć rzecz na bok (i prawdopodobnie nigdy do niej nie wrócić) albo rzucić wszystko inne i ruszyć w pogoń.
Ralph zasugerował trzecią możliwość, powieść, którą mógłbym pisać w ten sam sposób, w jaki byłaby publikowana – w odcinkach. Mnie również spodobało się zawarte w tym pomyśle ryzyko: nawal tylko z robotą, wycofaj się z całego przedsięwzięcia, a milion czytelników będzie się domagać twojej krwi. Nikt nie poznał tego lepiej ode mnie, z wyjątkiem może mojej sekretarki, Juliann Eugley; co tydzień dostawaliśmy dziesiątki gniewnych listów, żądających następnej książki z cyklu Ciemnej Wieży (zaczekajcie jeszcze chwilę, miłośnicy Rolanda, za rok albo dwa wasza cierpliwość zostanie nagrodzona, przyrzekam). W jednym z nich znajdowało się wykonane polaroidem zdjęcie pluszowego misia w kajdanach i wiadomość złożona ze słów wyciętych z gazet i okładek czasopism: NATYCHMIAST WYDAJ NASTĘPNĄ KSIĄŻKĘ Z CYKLU CIEMNEJ WIEŻY ALBO MIŚ UMRZE. Umieściłem ją w gabinecie, aby przypominała o spoczywającej na mnie odpowiedzialności oraz o tym, jakie to wspaniałe uczucie, gdy ludzi rzeczywiście obchodzi trochę los postaci stworzonych w czyjejś wyobraźni.
Ostatecznie postanowiłem wydać Zieloną Milę w serii małych broszur, na dziewiętnastowieczną modłę, i mam nadzieję, że napiszecie i powiecie, po pierwsze, czy spodobała wam się ta historia, po drugie zaś, czy odpowiada wam rzadko stosowany, lecz raczej zabawny system dystrybucji. Przyśpieszył on z pewnością proces pisania tej książki, chociaż w tym akurat momencie (deszczowy wieczór w październiku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego) nawet w ogólnym zarysie daleka jest od zakończenia i mam pewne wątpliwości co do finału. Na tym jednak między innymi polega cały dreszczyk – obecnie pędzę przez gęstą mgłę, przyciskając pedał do dechy.
Na koniec chciałbym stwierdzić, że jeśli przy lekturze będziecie mieli przynajmniej połowę tej frajdy, jaką ja odczuwałem przy pisaniu, to wygraliśmy los na loterii. Bawcie się dobrze… a może nawet czytajcie tę historię na głos razem z przyjacielem. W najgorszym razie skróci to czas oczekiwania na chwilę, kiedy na półce w waszej księgarni pojawi się kolejny odcinek.
Tymczasem zaś trzymajcie się ciepło i bądźcie dla siebie dobrzy.
Stephen King