Читать книгу Autopsja - Tess Geritsen - Страница 11

Rozdział piąty

Оглавление

Doktor Stephanie Tam, pochylona nad Jane, badała tętno płodu aparatem Dopplera. Lśniące, czarne włosy opadły jej na twarz tak, że Jane nie potrafiła odczytać, czy wiadomość jest dobra, czy zła. Leżąc na plecach, obserwowała, jak głowica aparatu przesuwa się po jej wydętym brzuchu. Doktor Tam miała kształtne ręce rasowego chirurga, operowała przyrządem delikatnie, jakby grała na harfie. Nagle jej ręka zatrzymała się. Tam pochyliła niżej głowę, słuchając w skupieniu. Jane zerknęła na swojego męża, Gabriela, który siedział obok niej, i dostrzegła w jego oczach ten sam lęk.

Czy coś złego dzieje się z naszym dzieckiem?

Doktor Tam wyprostowała się i spojrzała na Jane z uspokajającym uśmiechem.

– Posłuchaj sama – powiedziała, podkręcając głośność.

Z głośnika dochodził stukot, energiczny i miarowy.

– Tak bije serce płodu – powiedziała lekarka.

– Więc moje dziecko ma się dobrze?

– Na razie wszystko jest w porządku.

– Na razie? Co to znaczy?

– Cóż, niedługo już tam pozostanie. – Doktor Tam złożyła aparat i schowała go do walizeczki. – Kiedy worek owodniowy pęknie, zwykle następuje poród.

– Ale nic się nie dzieje. Nie czuję żadnych skurczów.

– W tym rzecz. Twoje dziecko nie wykazuje ochoty do współpracy. Nosisz w sobie wielkiego uparciucha, Jane.

Gabriel westchnął.

– Uparciuch jak jego mama. Walczy z przestępcami do ostatniej minuty. Zechciej, proszę, poinformować moją żonę, że jest teraz oficjalnie na urlopie macierzyńskim.

– Jesteś całkowicie zwolniona z obowiązków służbowych – powiedziała Tam. – Zabiorę cię na dół, na ultrasonografię, żeby zajrzeć do twojego brzucha. Przypuszczam, że czas, by wywołać akcję porodową.

– Nie zacznie się sama? – spytała Jane.

– Po odejściu wód został otwarty kanał dla infekcji. Minęły dwie godziny, a skurcze ciągle się nie pojawiają. Czas przyspieszyć przyjście juniora na świat. – Lekarka raźno pospieszyła do drzwi. – Podłączą cię do kroplówki. Sprawdzę, czy mogą cię zaraz przebadać w pracowni diagnostycznej. Potem wyjmiemy z ciebie dziecko, żebyś mogła wreszcie zostać mamą.

– Wszystko dzieje się tak szybko.

Tam się roześmiała.

– Nie powinnaś być zaskoczona. Miałaś dziewięć miesięcy, żeby to przemyśleć – powiedziała i wyszła z pokoju.

Jane spojrzała w sufit.

– Nie wiem, czy jestem przygotowana na to, że będę miała dziecko.

Gabriel ścisnął jej rękę.

– Ja jestem gotowy od dawna. Mam wrażenie, że od zawsze. – Odsunąwszy szpitalną koszulę, przyłożył ucho do nagiego brzucha. – Halo, dziecinko! – zawołał. – Tatuś się niecierpliwi, więc przestań się wygłupiać.

– Au! Nie ogoliłeś się porządnie.

– Zrobię to jeszcze raz, tylko dla ciebie. – Wyprostował się i spojrzał jej w oczy. – Mówię poważnie, Jane. Marzyłem o tym od dawna. O własnej małej rodzinie.

– Co się stanie, jeśli to nie będzie to, o czym marzyłeś?

– A o czym, twoim zdaniem, marzyłem?

– Dobrze wiesz. O idealnym dziecku, idealnej żonie…

– Jak mógłbym marzyć o idealnej żonie, skoro mogę mieć ciebie? – odparł, robiąc ze śmiechem unik, kiedy się na niego zamierzyła.

Za to mnie udało się wylądować przy idealnym mężu, pomyślała, patrząc w jego uśmiechnięte oczy. Nadal nie wiem, jak to się stało, że miałam tyle szczęścia. Nie wiem, w jaki sposób dziewczyna, którą przezywano Żabi Pyszczek wyszła za mąż za mężczyznę, na którego, jeśli wejdzie do pokoju, wszystkie kobiety zwracają uwagę.

Pochyliwszy się nad nią, rzekł cicho:

– Nadal mi nie wierzysz, prawda? Powtórzyłem ci to już tysiąc razy, a ty nadal mi nie wierzysz. Ty jesteś tym, czego pragnę, Jane. Ty i dziecko. – Pocałował ją w nos. – A teraz powiedz mi, mamusiu, co ci przynieść?

– Chryste, nie nazywaj mnie tak. To takie nieseksowne.

– Myślę, że seks odegrał tu dużą rolę. Gdyby nie…

Śmiejąc się, poklepała go po ręce.

– Idź już. Zjedz lunch i przynieś mi hamburgera z frytkami.

– To by było wbrew zakazowi lekarki. Zabroniła ci jeść.

– Nie musi o tym wiedzieć.

– Jane!

– W porządku, niech będzie. Pojedź do domu i przywieź mi mój szpitalny ekwipunek.

Gabriel stanął na baczność i zasalutował.

– Rozkaz, komendancie. Po to wziąłem miesiąc urlopu.

– I spróbuj jeszcze raz zadzwonić do moich rodziców. Nadal nie odbierają telefonu. I przywieź mi mojego laptopa.

Westchnąwszy, pokręcił głową.

– O co chodzi? – spytała.

– Chcesz, żebym przywiózł ci laptopa, skoro lada moment masz urodzić dziecko?

– Mam mnóstwo papierkowej roboty.

– Jesteś beznadziejna, Jane.

Posłała mu całusa.

– Wiedziałeś o tym, żeniąc się ze mną.

*

– Nie podoba mi się to – powiedziała Jane, patrząc na wózek. – Mogłabym sama pójść do pracowni USG, gdybyś mi powiedziała, gdzie ona jest.

Wolontariuszka pokręciła głową i zablokowała koła.

– Takie są przepisy, proszę pani. Nie ma wyjątków. Pacjenci muszą być przewożeni na wózkach. Nie chcemy, żeby pani się pośliznęła, upadła, albo doznała jakiegoś urazu.

Jane spojrzała na wózek, a potem na siwą wolontariuszkę, która miała ją wieźć. Biedna, stara kobieta, pomyślała. Powinno być odwrotnie: ja powinnam wozić ją. Niechętnie wygramoliła się z łóżka i usadowiła na wózku, a wolontariuszka przeniosła równocześnie pojemnik kroplówki. Rano Jane stoczyła walkę zapaśniczą z Billym Waynem Rollo, a parę godzin później wieziono ją jak królową Saby. Jakież to krępujące! Jadąc korytarzem, słyszała świszczący oddech kobiety, czuła bijący od niej smród papierosów, podobny do zapachu starych butów. Co będzie, jeśli moja eskorta dostanie zapaści? Jeśli trzeba będzie ją reanimować? Czy w takiej sytuacji będę mogła wstać? A może to też wbrew przepisom? Zgarbiła się na wózku, unikając spojrzeń ludzi mijających ją na korytarzu. Nie patrzcie na mnie. Czuję się winna, że ta biedna stara kobieta tak się męczy.

Wolontariuszka wprowadziła wózek z Jane tyłem do windy i ustawiła koło wózka z innym pacjentem. Był to szpakowaty mężczyzna, mamroczący do siebie. Jane zauważyła, że jest przypięty pasami i pomyślała: Jezu, oni naprawdę poważnie traktują przepisy dotyczące transportowania wózkiem. Jeśli spróbujesz wstać, przywiążą cię.

Stary mężczyzna spojrzał na nią.

– Na co się pani, do cholery, gapi?

– Na nic – mruknęła Jane.

– Więc proszę przestać.

– W porządku.

Stojący za jego wózkiem czarny salowy zachichotał.

– Pan Bodine mówi tak do wszystkich, proszę pani. Proszę się tym nie przejmować.

Jane wzruszyła ramionami.

– W mojej pracy jestem narażona na większe przykrości. – Och, zapomniałam dodać, że również na kule. Patrzyła na numery mijanych pięter, starannie unikając kontaktu wzrokowego z panem Bodine.

– Za dużo ludzi na tym świecie nie pilnuje własnego nosa – gderał staruch. – Banda wścibskich ignorantów. Nie mogą przestać się gapić.

– Spokojnie, panie Bodine – starał się go udobruchać salowy. – Nikt na pana nie patrzy.

– Ona się gapiła.

Nic dziwnego, że cię związali, ty stary czubku, pomyślała Jane.

Winda zatrzymała się na parterze i wolontariuszka wypchnęła wózek z Jane. Wieziona korytarzem do pracowni USG czuła na sobie spojrzenia mijających ją osób. Ci idący o własnych siłach przyglądali się niepełnosprawnej z ogromnym brzuchem i zapiętą na ręku plastikową szpitalną bransoletką. Ciekawiło ją, czy tak samo czuje się każdy człowiek przykuty do wózka, wydany na żer współczujących spojrzeń?

Za sobą usłyszała znajomy napastliwy głos:

– Na co się pan, do cholery, gapi?

Boże, nie, pomyślała. Nie pozwól, żeby pan Bodine również jechał do pracowni USG. Jednak w korytarzu, a potem za rogiem, w poczekalni, cały czas słyszała jego gderanie.

Wolontariuszka wprowadziła wózek z Jane do poczekalni, ustawiła go obok wózka starego mężczyzny i odeszła. Nie patrz na niego, nakazała sobie Jane. Nawet przez moment.

– Zdaje ci się, że jesteś zbyt ważna, żeby ze mną porozmawiać? – zapytał.

Udaj, że nie usłyszałaś.

– Więc to tak. Udajesz, że nie wiesz, że tu jestem.

Spostrzegła z ulgą, że drzwi się otwierają i do poczekalni wchodzi laborantka w niebieskim fartuchu. – Jane Rizzoli? – zapytała.

– To ja.

– Doktor Tam przyjdzie za parę minut. Zabieram panią do gabinetu.

– A co ze mną? – zaskomlił staruch.

– Nie jesteśmy jeszcze gotowi, żeby pana przyjąć, panie Bodine – odparła kobieta, wtaczając wózek z Jane przez próg. – Musi się pan uzbroić w cierpliwość.

– Ale chce mi się sikać, do cholery.

– Wiem, wiem.

– Nic pani nie wie.

– Wiem wystarczająco dużo, żeby nie strzępić języka – burknęła kobieta, wypychając wózek Jane na korytarz.

– Zleję się na dywan! – wrzasnął pan Bodine.

– Zgaduję, że to wasz ulubiony pacjent – powiedziała Jane.

– Och, tak. – Laborantka westchnęła. – To ulubieniec wszystkich.

– Czy rzeczywiście musi się wysikać?

– Co chwilę. Ma prostatę wielką jak moja pięść, ale nie pozwala jej ruszyć chirurgom.

Laborantka wjechała z Jane do gabinetu i zatrzymała wózek obok aparatury.

– Pomogę pani wejść na stół.

– Dam sobie radę.

– Słonko, z takim brzuchem przyda się pani pomoc. – Kobieta chwyciła Jane za ramię i pomogła jej wstać. Podtrzymywała ją, gdy wdrapywała się na stopień, a potem siadała na stole. – Proszę teraz odpocząć, dobrze? – powiedziała, przewieszając pojemnik kroplówki. – Kiedy przyjdzie doktor Tam, zabierzemy się do badania ultrasonograficznego. – Wyszła, zostawiając Jane samą w gabinecie, w którym nie było nic oprócz aparatury – ani okien, ani plakatów na ścianach, ani magazynów. Nawet nudnego egzemplarza „Golf Digest”.

Jane położyła się na stole i wbiła wzrok w sufit. Położywszy ręce na wydętym brzuchu, oczekiwała znajomego kuksańca wymierzonego maleńką nóżką lub łokciem, ale niczego nie wyczuła. No, dziecinko, daj mi jakiś znak. Powiedz, że wszystko pójdzie dobrze.

Z klimatyzatora powiał strumień zimnego powietrza. Jane zadrżała w cienkiej koszuli i zerknęła na przegub, ale na miejscu zegarka była plastikowa bransoletka. Nazwisko pacjenta: Rizzoli Jane. Ten pacjent nie jest szczególnie cierpliwy. Zacznijcie już!

Naraz po skórze jej brzucha przebiegł dreszcz. Poczuła, że napinają się mięśnie macicy. Łagodnie się zacisnęły, a po chwili rozluźniły. Skurcze! Nareszcie!

Rzuciła okiem na ścienny zegar. Była 11:50.

Autopsja

Подняться наверх