Читать книгу Autopsja - Tess Geritsen - Страница 12
Rozdział szósty
ОглавлениеKoło południa temperatura przekroczyła trzydzieści stopni Celsjusza, zmieniając chodniki w patelnie. Nad miastem wisiała siarkowa letnia mgiełka. Z parkingu przed biurem lekarza sądowego zniknęli reporterzy, więc Maura mogła, nienagabywana, przejść przez Albany Street i wejść do centrum medycznego. Jechała windą z pół tuzinem świeżo upieczonych stażystów po pierwszym miesiącu praktyki i przypomniała sobie maksymę: „Nie choruj w lipcu”, wyniesioną ze szkoły medycznej. Są tacy młodzi, pomyślała, patrząc na ich gładkie twarze, na włosy jeszcze nieprzyprószone siwizną. Zauważyła, że ostatnio coraz częściej zwraca uwagę na takie cechy u ludzi, z którymi ma do czynienia – u lekarzy, policjantów… Jacy młodzi są ci stażyści. Ciekawe, co sobie o mnie myślą? Kobieta w średnim wieku, bez fartucha, bez plakietki z tytułem doktora medycyny? Może myślą, iż jestem krewną któregoś z pacjentów, niewartą zainteresowania? Kiedyś była taka sama jak oni – młoda, pewna siebie, w białym fartuchu. Zanim życie nauczyło ją pokory.
Drzwi windy otworzyły się i stażyści ruszyli na oddział, a Maura za nimi. W białych kitlach minęli niezaczepieni stanowisko pielęgniarek, tylko ją, będącą w „cywilnym” ubraniu, zatrzymał strażnik.
– Przepraszam, czy pani kogoś szuka?
– Przyszłam odwiedzić pacjentkę. Wczoraj wieczorem została przywieziona na OIOM. Wiem, że dziś rano ją tu przeniesiono.
– Nazwisko pacjentki?
Maura się zawahała.
– Jej nazwisko nie jest znane. Doktor Cutler powiedział mi, że leży w pokoju czterysta trzydzieści jeden.
Strażnik przyjrzał się jej bacznie.
– Przykro mi. Dziennikarze od rana bombardują nas telefonami. Nie odpowiadamy na żadne pytania dotyczące tej pacjentki.
– Nie jestem dziennikarką. Nazywam się Isles i jestem lekarzem sądowym z biura naprzeciwko szpitala. Powiedziałam doktorowi Cutlerowi, że przyjdę sprawdzić, jaki jest stan pacjentki.
– Mogę zobaczyć pani dowód tożsamości?
Maura pogrzebała w torebce i położyła na blacie legitymację. Mam za swoje, że nie przyszłam w fartuchu, pomyślała. Patrzyła na stażystów, którzy kroczyli majestatycznie korytarzem, wyglądając jak stado białych gęsi.
– Proszę zadzwonić do doktora Cutlera – zaproponowała. – On mnie zna.
– Nie trzeba. Myślę, że wszystko w porządku. – Strażnik oddał jej legitymację. – Było tyle zamieszania z tą pacjentką, że musieli przysłać ochroniarza. – Kiedy oddalała się korytarzem, zawołał za nią: – On też pewnie będzie chciał panią wylegitymować.
Szła do pokoju 431 z legitymacją w ręku, przygotowując się do odpowiedzenia na kolejną serię pytań, ale przed zamkniętymi drzwiami ochroniarza nie było. Już miała zapukać, gdy nagle usłyszała wewnątrz głuche uderzenie, a potem dźwięk upadającego metalowego przedmiotu.
Wpadła do pokoju i zobaczyła straszny widok. Obok łóżka stał lekarz, sięgając po pojemnik kroplówki. Z drugiej strony pochylony nad pacjentką ochroniarz próbował skrępować jej ręce. Stolik przy łóżku przed chwilą się przewrócił, a podłoga była śliska od rozlanej wody.
– Pomóc wam? – spytała Maura.
Lekarz spojrzał na nią przez ramię; spostrzegła błysk niebieskich oczu i krótko ostrzyżone blond włosy.
– Nie trzeba. Wszystko w porządku. Poskromiliśmy ją – odparł.
– Zapnę tamten pas – zaproponowała i podeszła do łóżka od strony ochroniarza. Gdy sięgała po luźno zwisający pas do przywiązywania przegubów, zobaczyła, że kobiecie udało się oswobodzić rękę z chwytu ochroniarza i usłyszała jego ostrzegawczy okrzyk.
Huk wystrzału wstrząsnął Maurą. Coś ciepłego trysnęło jej na twarz. Strażnik zatoczył się na nią. Upadła na wznak, zimna woda moczyła jej bluzkę od spodu, z góry zaś kapały na nią krople ciepłej krwi. Próbowała zepchnąć z siebie strażnika, ale był za ciężki, tak ciężki, że ledwie mogła oddychać. Zaczął się miotać w agonalnych konwulsjach. Nowy strumień ciepłej cieczy zalał jej twarz i usta, tak że zaczęła wymiotować. Udławię się, przemknęło jej przez głowę. Zebrawszy wszystkie siły, naparła z krzykiem i dopiero wtedy ciało, śliskie od krwi, zsunęło się na podłogę.
Podniósłszy się, zobaczyła, że kobieta, oswobodzona już ze wszystkich więzów, trzyma obiema rękami jakiś przedmiot.
Pistolet. Broń ochroniarza.
Lekarz gdzieś zniknął. Maura została sama z nieznajomą. Patrząc na nią, widziała z przerażającą wyrazistością każdy szczegół jej twarzy: czarne splątane włosy, dzikie spojrzenie… Powolne napinanie się ścięgien ręki, obejmującej kolbę pistoletu.
Boże, ona zamierza mnie zastrzelić.
– Proszę – wyszeptała Maura. – Przyszłam, żeby pani pomóc.
Odgłos szybkich kroków na korytarzu odwrócił uwagę kobiety. Drzwi się otworzyły i ukazała się w nich pielęgniarka. Stanęła jak wryta, patrząc z otwartymi ustami na jatkę.
Nagle kobieta wyskoczyła z łóżka. Stało się to tak szybko, że Maura nie zdążyła zareagować. Wyprostowała się, gdy kobieta złapała ją za ramię, przystawiając jej lufę pistoletu do karku. Z bijącym sercem, czując na skórze zimną stal, pozwoliła się zaprowadzić do drzwi. Pielęgniarka cofnęła się, oniemiała z przerażenia, a Maura została zmuszona do wyjścia na korytarz. Gdzie się podziała ochrona? Czy ktoś wezwał pomoc? Prowadzona w stronę stanowiska pielęgniarek, czuła bliskość spoconego ciała kobiety, słyszała jej gorączkowy głośny oddech.
– Z drogi! Ona ma pistolet! – usłyszała Maura czyjś krzyk. Spojrzawszy w tamtą stronę, zobaczyła grupę stażystów, z którymi przed chwilą jechała windą. Cofali się z szeroko otwartymi oczami, już nie tak pewni siebie w tych swoich białych fartuchach. Tylu bezużytecznych ludzi dokoła, pomyślała.
Niech mi ktoś pomoże, do cholery!
Kobieta wraz z zakładniczką dotarła do stanowiska pielęgniarek. Struchlałe kobiety, oniemiałe za kontuarem niczym grupa figur woskowych, patrzyły, jak przechodzą i idą dalej. Dzwonił telefon, lecz nikt go nie odbierał.
Winda była tuż przed nimi.
Kobieta przycisnęła guzik. Kiedy otworzyły się drzwi, wepchnęła Maurę do kabiny, weszła za nią i nacisnęła guzik z napisem PARTER.
Cztery piętra. Czy kiedy drzwi się otworzą, będę jeszcze żyła?
Kobieta oparła się plecami o ścianę. Maura patrzyła jej w oczy. Niech patrzy mi w twarz, kiedy pociągnie za spust. W windzie było chłodno, kobieta miała na sobie tylko cienką szpitalną koszulę, mimo to na jej twarzy błyszczały krople potu, a jej ręce zaciśnięte na kolbie pistoletu drżały.
– Dlaczego to robisz? – spytała Maura. – Nie zrobiłam ci krzywdy. Zeszłej nocy usiłowałam ci pomóc. To ja cię uratowałam.
Kobieta nie odpowiedziała. Słychać było jedynie jej chrapliwy, przerażony oddech.
Zadźwięczał dzwonek windy. Wzrok kobiety spoczął na drzwiach. Maura starała się gorączkowo odtworzyć w pamięci rozkład szpitalnej recepcji. Przypomniała sobie kiosk przy wejściu, prowadzony przez siwowłosą wolontariuszkę, sklepik z upominkami, rząd automatów telefonicznych.
Kiedy drzwi się otworzyły, kobieta złapała Maurę za ramię i wypchnęła z kabiny, znów przystawiając pistolet do jej karku. Maura miała gardło suche jak pieprz. Spojrzała w lewo, potem w prawo, ale nie było widać ani jednego człowieka. Potem spostrzegła ochroniarza chowającego się za kioskiem. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego siwe włosy, by nadzieja w niej umarła. Nie wyglądał na wyzwoliciela, był po prostu starym przestraszonym człowiekiem w uniformie. Facetem, który równie dobrze mógłby trafić zakładnika.
Na zewnątrz zaczęła wyć syrena, jak zbliżający się zwiastun śmierci.
Kobieta złapała Maurę za włosy i pociągnęła jej głowę w tył, zbliżając ją do własnej twarzy tak blisko, że Maura poczuła na szyi gorący oddech, a do jej nosa dotarł ostry zapach strachu. Prowadzona do wyjścia, dostrzegła kątem oka sylwetkę starego ochroniarza, trzęsącego się ze strachu za kontuarem. Zobaczyła srebrne baloniki latające w górę i w dół za szybą sklepiku z upominkami i słuchawkę telefoniczną kołyszącą się na sznurze. W następnym momencie została wypchnięta na zewnątrz, w popołudniowy upał.
Przed szpital zajechał z piskiem opon wóz patrolowy policji, z którego wyskoczyli dwaj funkcjonariusze z bronią gotową do strzału. Zamarli, patrząc na Maurę, która stała na linii ognia, zasłaniając im cel.
Słychać było syrenę następnego, jadącego na pomoc wozu.
Oddech kobiety przeszedł w krótkie urywane westchnienia, gdy zorientowała się, że nie ma zbyt dużego wyboru. Droga była zablokowana, wciągnęła więc Maurę do recepcji.
– Proszę – szepnęła lekarka, gdy kobieta wlokła ją w stronę korytarza. – Nie masz wyjścia. Poddaj się! Połóż pistolet na podłodze i razem do nich wyjdziemy, dobrze? Pójdę z tobą, wtedy nic ci nie zrobią…
Widziała, jak dwaj policjanci posuwają się krok w krok za nimi. Przez cały czas znajdowała się na linii strzału celu, byli bezradni, mogąc jedynie patrzeć, jak kobieta wycofuje się w głąb korytarza, ciągnąc za sobą zakładniczkę. Usłyszała westchnienia i kątem oka spostrzegła skamieniałych z przerażenia świadków tej sceny.
– Cofnąć się! – krzyknął jeden z policjantów. – Wszyscy z drogi!
Tak to się kończy, pomyślała Maura. Jestem w rękach wariatki, która nie zamierza się poddać. Słyszała jej przyspieszony, świszczący oddech, odczuwała jej strach płynący od jej ręki jak prąd. Miała świadomość, że jest ciągnięta ku krwawemu zakończeniu i poznawała to po oczach policjantów, którzy szli za nimi powoli, spodziewając się lada moment huku wystrzału, a potem krwi tryskającej z głowy zakładniczki. Nieuniknionej kuli, która wszystko zakończy. Dopóki to nie następowało, byli w sytuacji patowej, kobieta zaś, uwięziona w pułapce paniki, była równie jak oni bezradna i niezdolna do odwrócenia biegu wypadków.
Tylko ja mogę coś zrobić. Czas działać, pomyślała Maura.
Zaczerpnęła tchu, po czym wypuszczając powietrze, rozluźniła mięśnie. Nogi się pod nią ugięły i zaczęła osuwać się na podłogę.
Zaskoczona kobieta starała się ją podtrzymać. Bezwładne ciało jest jednak ciężkie. Nagle została pozbawiona tarczy, bo jej zakładniczka znalazła się na podłodze. Uwolniona Maura przeturlała się w bok. Objąwszy rękami głowę, zwinęła się w kłębek, spodziewając się huku wystrzału, usłyszała jednak tylko tupot nóg i krzyki.
– Cholera, nie mam czystego pola do strzału!
– Wszyscy na bok! Spieprzać!
Potrząsnęła nią czyjaś ręka.
– Dobrze się pani czuje? Nic pani nie jest?
Trzęsąc się, zobaczyła nad sobą twarz policjanta. Usłyszała skrzeczenie radia i wycie syren, przypominające żałobne zawodzenie kobiet nad ciałami zmarłych.
– Proszę wstać, musi pani usunąć się z drogi. – Policjant chwycił ją za ramiona i podniósł. Trzęsła się tak bardzo, że ledwie mogła ustać, więc objął ją wpół i poprowadził do wyjścia. – Wy wszyscy – krzyknął do przerażonych świadków – wynoście się z budynku, ale już!
Maura obejrzała się za siebie. Po kobiecie nie było śladu.
– Może pani iść? – zapytał policjant.
Skinęła głową, nie mogąc wykrztusić słowa.
– To chodźmy! Musimy wszystkich ewakuować. Na pewno nie chce pani tu zostać.
Jeśli to ma się krwawo zakończyć, to nie.
Zrobiwszy kilka kroków, obejrzała się po raz ostatni, widząc, że drugi policjant posuwa się korytarzem w głąb budynku. Tabliczka nad wejściem informowała o nazwie skrzydła, które miało się stać ostatnim bastionem nieznajomej.
„Pracownia diagnostyczna”.
*
Jane Rizzoli obudziła się i widząc nad sobą obcy sufit, przez moment nie wiedziała, gdzie jest. Nie spodziewała się, że zaśnie, lecz stół do badania był wygodny, a ona zmęczona. Przez kilka ostatnich nocy źle spała. Spojrzawszy na zegar zorientowała się, że jest sama już od ponad pół godziny. Jak długo jeszcze ma czekać? Z rosnącym rozdrażnieniem odczekała jeszcze pięć minut.
W porządku, mam już dość. Dowiem się, dlaczego to trwa tak długo. I nie będę czekała na wózek.
Zeszła ze stołu, jej bose nogi dotknęły zimnej posadzki. Zrobiwszy dwa kroki zorientowała się, że jej ramię nadal jest połączone z plastikowym pojemnikiem z roztworem soli fizjologicznej. Przewiesiła pojemnik na ruchomy stojak i potoczyła stojak do drzwi. Znalazłszy się na korytarzu, nie zobaczyła nikogo: nie było ani pielęgniarki, ani salowego, ani technika obsługującego rentgen.
Ładna historia. Wszyscy o niej zapomnieli.
Szła korytarzem bez okien, popychając przed sobą stojak z kroplówką, którego kółka chrobotały na linoleum. Minąwszy jedne otwarte drzwi, potem drugie, zobaczyła puste stoły do badań i opuszczone gabinety. Co się stało z personelem i pacjentami? W tym krótkim czasie, kiedy spała, wszyscy zniknęli.
Czy rzeczywiście spała tylko pół godziny?
Zatrzymała się na pustym korytarzu pod wpływem nagłej impresji, wywołanej filmem Strefa zmierzchu – pomyślała, że gdy ona pogrążona była we śnie, zniknęła cała ludzkość. Spojrzała w lewo, w prawo, próbując przypomnieć sobie, jak dojść do poczekalni. Wieziona na badanie na wózku, nie zwracała uwagi, którędy jedzie. Otworzywszy kolejne drzwi, zobaczyła puste biuro, a po otwarciu sąsiednich, archiwum.
Nigdzie żywego ducha.
Zaczęła iść szybciej labiryntem korytarzy; stojak z kroplówką turkotał obok niej. Co to za szpital, w którym zostawia się nieszczęsną ciężarną kobietę samą? Złoży na nich skargę, zasłużyli sobie na to. Mogła przecież zacząć rodzić! Mogła umrzeć! Była wkurzona, a to nie jest najlepszy stan psychiczny dla ciężarnej kobiety, zwłaszcza dla niej.
W końcu spostrzegła na którychś drzwiach znak wyjścia i przygotowawszy porcję odpowiednich epitetów, otworzyła je. Pierwsze spojrzenie na poczekalnię nie dało jej pełnego obrazu sytuacji. Pan Bodine nadal był przywiązany do wózka, który stał w tym samym miejscu w kącie. Technik i recepcjonistka siedzieli przytuleni na sofie. Na innej sofie siedziała doktor Tam i czarny salowy. Co to jest? Herbatka? Dlaczego jej lekarka zostawiła ją w gabinecie, a sama wyleguje się na sofie?
Potem zobaczyła leżącą na podłodze kartę pacjenta i przewrócony kubek, z którego wylała się kawa, plamiąc dywanik. Zrozumiała, że doktor Tam nie wypoczywa; siedziała sztywno wyprostowana, napięte mięśnie twarzy świadczyły o tym, że się boi. Patrzyła nie na Jane, tylko gdzieś obok.
W tym momencie Jane zrozumiała. Ktoś stoi tuż za mną.