Читать книгу Mąż i żona - Уилки Коллинз - Страница 13

II. GOŚCIE

Оглавление

Kto odpowiadał za odnowę domku letniego? Nowy lokator Windygates.

A kim był nowy lokator?

Chodź i przekonaj się.

Wiosną 1868 roku domek letni był ponurym mieszkaniem pary sów. Latem tego samego roku domek ten stał się gwarnym miejscem spotkania grupy dam i dżentelmenów zebranych na przyjęciu w ogrodzie, a będących gośćmi lokatora, który wynajął posiadłość.

Scena na początku przyjęcia stanowiła widok tak przyjemny dla oka, jak tylko pozwalały na to światło, uroda i ruch.

Wewnątrz domku jasne, lekkie jak motyle suknie kobiet rozświetlały mrok rzucany przez posępne współczesne stroje mężczyzn. Na zewnątrz domku, przez łukowate otwory wzrok biegł wzdłuż chłodnej, zielonej perspektywy trawnika ku położonym w oddali rabatom kwiatowym i zaroślom, aby jeszcze dalej, w prześwicie między drzewami, napotkać zamykający widok okazały kamienny dwór, przed którym iskrzyła się w słońcu fontanna.

Połowa towarzystwa śmiała się, wszyscy rozmawiali. Przyjemny szmer głosów był właśnie najgłośniejszy, radosne salwy śmiechu uderzały w najwyższe tony, gdy jeden czysty i przenikliwy głos wybił się ponad inne, rozkazująco domagając się ciszy. Chwilę potem na pustą przestrzeń przed domkiem wystąpiła młoda dama i powiodła wzrokiem wzdłuż tłumu gości, tak jak generał wodzi wzrokiem wzdłuż pułku, którego przeglądu dokonuje.

Była ładna, pulchna, jasnowłosa i ani trochę nie skrępowana faktem, że wychodzi na pierwszy plan. Ubrana była zgodnie z najnowszą modą. Kapelusz przypominający paterę serów nosiła przechylony nad czołem. Balon z jasnobrązowych, mocno natapirowanych włosów wznosił się nad czubkiem głowy. Na pierś spadała jej kaskada korali. Z uszu zwisała para emaliowanych chrabąszczy majowych (przerażająco podobnych do żywych). Kusa spódnica pyszniła się błękitem nieba. Kostki migały w pasiastych pończochach. Buty miały fason zwany „Watteau”, zaś obcasy wysokość, na której widok mężczyźni drżą i zadają sobie pytanie (kontemplując skądinąd uroczą kobietę): „Czy ta czarująca osoba może wyprostować kolana?”.

Młodą osobą prezentującą się w ten sposób ogółowi zebranych była panna Blanche Lundie – niegdyś mała, rumiana Blanche, którą czytelnik poznał w prologu. Wiek w chwili obecnej: lat osiemnaście. Pozycja: znakomita. Pieniądze: pewne. Charakter: porywczy. Usposobienie: zmienne. Słowem, dziecko współczesności posiadające zalety i słabości czasów, w których żyjemy, podszyte solidną dozą szczerości, uczciwości i wrażliwości.

– A teraz, moi mili – zawołała Blanche – proszę o ciszę! Wybieramy strony do gry w krokieta. Obowiązki, obowiązki, obowiązki!

Na to z tłumu na plan pierwszy wysunęła się druga dama i odpowiedziała młodej osobie spojrzeniem pełnym łagodnej nagany i tonem życzliwego sprzeciwu.

Dama ta była wysoka, masywna, trzydziestopięcioletnia. Przeciętny obserwator mógł zauważyć surowy orli nos, uparty sztywny podbródek, wspaniałe ciemne włosy i oczy, łagodny przepych płowego stroju i leniwą grację ruchów, która na pierwszy rzut oka była atrakcyjna, ale przy dłuższej znajomości stawała się niewymownie monotonna i nużąca. Była to druga lady Lundie, obecnie wdowa (po czterech miesiącach małżeństwa) po zmarłym sir Thomasie Lundie, innymi słowy – macocha Blanche i godna pozazdroszczenia osoba, która objęła dwór i grunta Windygates.

– Moja droga – rzekła lady Lundie – słowa mają znaczenie, nawet w ustach młodej damy. Krokieta nazywasz obowiązkiem?

– Chyba nie przyjemnością? – odezwał się poważnie ironiczny głos z głębi domku.

Szeregi gości rozstąpiły się przed ostatnim z przemawiających i pośród współczesnego zgromadzenia ukazały dżentelmena jakby przeniesionego z przeszłości.

Maniery owego dżentelmena wyróżniał dyskretny wdzięk i kurtuazja nieznane młodemu pokoleniu. Jego strój składał się z wielokrotnie złożonego białego fularu, dopasowanego niebieskiego fraka oraz spodni z nankinu z pasującymi getrami, które w oczach młodego pokolenia wyglądały komicznie. Mowa dżentelmena płynęła swobodnym strumieniem, zdradzając niezależność umysłu i wykazując starannie wygładzoną zdolność do ciętej riposty, której młode pokolenie nie lubi i której się obawia. Jeśli chodzi o aparycję, był to mężczyzna drobny, żylasty i szczupły, o białych włosach, lśniących czarnych oczach i lekko drwiącym uśmiechu igrającym w kącikach ust. Dolne krańce jego ciała wykazywały deformację powszechnie znaną jako „stopa końsko-szpotawa”. Nosił jednak swoją ułomność tak, jak nosił lata – pogodnie. Słynął w towarzystwie z powodu laski z kości słoniowej, w której gałce pomysłowo umieszczono tabakierkę, i jednocześnie budził postrach z powodu nienawiści do nowoczesnych instytucji, która dawała o sobie znać na każdym kroku, a która zawsze wykazywała ten sam feralny talent do sprytnego uderzania w najsłabszy punkt. Taki był sir Patrick Lundie, brat zmarłego baroneta, sir Thomasa, a po jego śmierci dziedzic tytułu i dóbr.

Panna Blanche, nie zważając na przyganę macochy ani komentarz stryja, wskazała na stół, na którym przygotowano już młotki i kule do krokieta i zwróciła uwagę towarzystwa na bieżącą sprawę.

– Panie i panowie, ja stoję na czele jednej drużyny – podjęła – a lady Lundie drugiej. Wybieramy graczy kolejno. Mamie przysługuje starszeństwo. Mama zatem wybiera pierwsza.

Obrzuciwszy pasierbicę spojrzeniem, które mówiło „gdybym tylko mogła, wysłałabym cię z powrotem do dziecinnego pokoju, pannico!”, lady Lundie odwróciła się i przebiegła wzrokiem po gościach. Najwyraźniej zawczasu zdecydowała, którego gracza wybrać najpierw.

– Wybieram pannę Silvester – rzekła, kładąc nacisk na nazwisko.

Na te słowa tłum ponownie się rozstąpił. Nam (którzy ją znamy) ukazała się teraz Anne. Nieznajomi widzący ją po raz pierwszy ujrzeli damę w kwiecie wieku skromnie ubraną w pozbawioną ozdób biel, która zbliżyła się wolno i stanęła przed panią domu.

Pewna – i to niemała – część mężczyzn obecnych na przyjęciu została przyprowadzona przez przyjaciół, którzy mieli przywilej ich przedstawiać. Gdy tylko pojawiła się Anne, każdy z tych mężczyzn nagle zainteresował się damą, którą wybrano pierwszą.

– Niezwykle czarująca kobieta – szepnął jeden z nieznajomych do jednego z przyjaciół domu. – Kto to taki?

Przyjaciel odszepnął:

– Guwernantka panny Lundie, to wszystko.

W chwili, w której zadano to pytanie i w której otrzymano na nie odpowiedź, panna Silvester znalazła się twarzą w twarz z lady Lundie w obecności towarzystwa.

Nieznajomy spojrzał na obie kobiety i znów coś szepnął.

– Coś nie tak pomiędzy panią domu a guwernantką – zauważył.

Przyjaciel również na nie spojrzał i odpowiedział dobitnym słowem:

– Ewidentnie!

Pewne kobiety działają na mężczyzn w sposób, który dla obserwatorów ich własnej płci pozostaje niezgłębioną tajemnicą. Guwernantka należała do tych właśnie kobiet. Odziedziczyła urok, ale nie urodę po swojej nieszczęsnej matce. Gdyby oceniać ją według miary ustalonej przez ilustrowane książki pod choinkę i wystawy sklepów z rycinami, niechybnie musiałby zapaść wyrok: „w jej twarzy nie ma jednego dobrego rysu”.

W pannie Silvester widzianej w stanie spoczynku nie było nic niezwykłego. Była średniego wzrostu. Miała sylwetkę podobną do większości kobiet. Jej włosy i cera nie były ani jasne, ani ciemne, ale prowokacyjnie neutralne. Co gorsza, jej twarz posiadała wyraźne defekty, którym nie sposób było zaprzeczać. Nerwowy skurcz w jednym kąciku ust zaburzał ich symetrię, gdy się poruszały. Mało brakowało, a nerwową niepewność w oku po tej samej stronie można by określić jako deformację „odlewu”. A jednak pomimo tych niewątpliwych wad oto była jedna z tych, jakże nielicznych, kobiet, na których łasce są serca mężczyzn i spokój rodzin. Poruszyła się i w ruchu tym był jakiś subtelny urok, który kazał ci się odwrócić, przerwać rozmowę z przyjacielem i w milczeniu przyglądać się, jak idzie. Siedziała przy tobie, rozmawiając i spójrz: do tego drobnego skurczu w kąciku ust i do tej nerwowej niepewności w łagodnym szarym oku zakradała się jakaś nuta wrażliwości, która zmieniała defekt w urodę, która zniewalała zmysły, która przyprawiała cię o dreszcz, gdy przypadkowo jej dotknąłeś, i o szybsze bicie serca, gdy podczas oglądania tej samej książki poczułeś na twarzy jej oddech. Wszystko to, niech będzie jasne, zdarzało się tylko wtedy, gdy było się mężczyzną.

Jeśli patrzyło się na Anne Silvester kobiecym okiem, wyniki były zupełnie inne. W takim przypadku zwracałaś się tylko do najbliższej towarzyszki i z nieudawanym politowaniem dla płci przeciwnej pytałaś: „Co też ci mężczyźni w niej widzą?”.

Spojrzenia pani domu i guwernantki spotkały się z wyraźną nieufnością po obu stronach. Niewielu nie zdołałoby zauważyć tego, co dostrzegli zarówno nieznajomy, jak i przyjaciel domu, a mianowicie, że coś tu się tliło pod powierzchnią. Panna Silvester odezwała się pierwsza.

– Dziękuję, lady Lundie – rzekła. – Wolałabym nie grać.

Lady Lundie zdradziła niesłychane zaskoczenie przekraczające granice dobrego wychowania.

– Ach, doprawdy? – odcięła ostro. – Biorąc pod uwagę, że wszyscy zebraliśmy się tutaj, aby grać, wydaje się to dość niezwykłe. Czy coś jest nie tak, panno Silvester?

Delikatną bladość twarzy panny Silvester ożywił rumieniec. Spełniła jednak swój obowiązek jako kobieta i jako guwernantka. Ustąpiła i w ten sposób na razie zachowała pozory.

– Nic się nie stało – odpowiedziała. – Nie czuję się dziś najlepiej. Ale zagram, jeśli sobie pani tego życzy.

– Ależ życzę – odparła lady Lundie.

Panna Silvester odwróciła się w kierunku jednego z wejść do domku. Czekała na rozwój wydarzeń, spoglądając ponad trawnikiem z widocznym niepokojem, który objawiał się wznoszeniem i opadaniem białej sukni na piersi.

Przyszła kolej Blanche, aby wybrać następnego gracza.

Początkowo niepewna wyboru, dziewczyna rozejrzała się po gościach i napotkała wzrok dżentelmena w pierwszym rzędzie. Stał tuż obok sir Patricka – będąc uderzającym przykładem obecnej szkoły, tak jak sir Patrick był uderzającym przykładem szkoły minionej.

Nowoczesny dżentelmen był młody i rumiany, wysoki i silny. Przedziałek rozdzielający jego kręcone włosy zaczynał się na środku czoła, biegł przez czubek głowy i kończył się centralnie na różowym karku. Jego twarz była tak idealnie regularna i tak zupełnie nieinteligentna, jak tylko może być ludzka twarz. Zachowywała ona wyraz niewzruszonego spokoju, na który miło było patrzeć. Pod rękawami lekkiego letniego surduta rysowały się mięśnie krzepkich ramion. Młodzieniec był szeroki w piersi, wąski w biodrach, krzepki w nogach – słowem, było to wspaniałe ludzkie zwierzę, które od stóp do głów osiągnęło najwyższy stopień fizycznego rozwoju. Taki był pan Geoffrey Delamayn, powszechnie zwany „szanownym” i zasługujący na to miano z więcej niż jednego powodu. Był szanowny, po pierwsze, będąc synem (młodszym) owego niegdyś obiecującego prawnika, a obecnie lorda Holchestera. Był szanowny, po drugie, zdobywając najwyższe popularne wyróżnienie, jakie może przyznać współczesny angielski system edukacji: wystąpił jako rufowy w uniwersyteckich zawodach wioślarskich. Dodajmy, że nigdy nie widziano, żeby czytał on coś innego niż gazetę i nigdy nie słyszano, żeby ociągał się rozstrzygnąć zakład, a obraz tego wybitnego młodego Anglika będzie na razie kompletny.

Wzrok Blanche w naturalny sposób spoczął na nim i dziewczyna wybrała go jako pierwszego gracza po swojej stronie.

– Wybieram pana Delamayna – powiedziała.

Gdy nazwisko to padło z jej ust, rumieniec na twarzy panny Silvester zgasł, a jego miejsce zajęła trupia bladość. Wykonała ruch, aby wyjść z domku, ale nagle zreflektowała się i położyła jedną dłoń na oparciu rustykalnego krzesła. Stojący za nią dżentelmen, który patrzył na dłoń, zobaczył, że zacisnęła się tak gwałtownie i tak mocno, że aż pękła rękawiczka. Dżentelmen ten sporządził w myślach notatkę i w swoim prywatnym rejestrze zapisał pannę Silvester jako posiadającą „diabelski charakter”.

Tymczasem dziwnym zbiegiem okoliczności pan Delamayn zrobił dokładnie to samo, co zrobiła wcześniej panna Silvester. On również próbował wycofać się z gry.

– Wielkie dzięki – rzekł. – Czy może mnie panienka dodatkowo zaszczycić, wybierając kogoś innego? Krokiet nie jest w moim stylu.

Pięćdziesiąt lat temu podobna odpowiedź pod adresem damy zostałaby uznana za niewybaczalną impertynencję. Współczesny kodeks towarzyski uznał ją za coś autentycznie zabawnego. Towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Blanche wpadła w złość.

– Czy nie można zainteresować pana niczym innym niż intensywny wysiłek fizyczny, panie Delamayn? – zapytała ostro. – Czy zawsze musi pan wiosłować w regatach albo skakać nad poprzeczką? Gdyby posiadał pan umysł, chciałby pan go rozluźnić. Zamiast tego ma pan mięśnie. Dlaczego nie rozluźnić ich?

Ostrze kąśliwego humoru panny Lundie ześlizgnęło się po panu Geoffreyu Delamaynie, tak jak woda spływa po kaczce.

– Wedle życzenia – powiedział z powściągliwą dobrodusznością. – Proszę się nie obrażać. Przyszedłem tu z damami, a one nie pozwalają mi palić. Tęsknię za fajką. Myślałem, że wymknę się na chwilę i zapalę. W porządku! Zagram!

– Och! Niech pan pali, jak najbardziej! – odparła Blanche. – Wybiorę kogoś innego. Nie wezmę pana!

Wyglądało na to, że szacowny młody dżentelmen odetchnął z nieskrywaną ulgą. Nadąsana młoda dama odwróciła się do niego plecami i przebiegła wzrokiem wzdłuż gości zebranych na drugim końcu domku letniego.

– Kogo mam wybrać? – powiedziała do siebie.

Ciemnowłosy młodzieniec o twarzy ogorzałej od słońca jak u Cygana, w którego spojrzeniu i zachowaniu było coś sugerującego wędrowny tryb życia i być może bliską znajomość z morzem, wystąpił nieśmiało i powiedział szeptem:

– Proszę wybrać mnie!

Twarz Blanche rozpromienił czarujący uśmiech. Jeśli wierzyć pozorom, ciemnowłosy młodzieniec zajmował szczególne miejsce w jej hierarchii.

– Pana? – zapytała kokieteryjnie dziewczyna. – Za godzinę pan nas opuści!

Młodzieniec odważył się postąpić o krok bliżej.

– Wracam pojutrze – poprosił.

– Bardzo źle pan gra!

– Mogę się poprawić, jeśli mnie panienka nauczy.

– Naprawdę? W takim razie nauczę pana! – Rozpromieniona i zarumieniona Blanche zwróciła się do macochy. – Wybieram pana Arnolda Brinkwortha – rzekła.

Tutaj znowu w nazwisku nieznanym ogółowi zdawało się być coś, co wywarło wrażenie – tym razem nie na pannie Silvester, ale na sir Patricku. Spojrzał na pana Brinkwortha z nagłym zainteresowaniem. Wszystko wskazywało na to, że gdyby pani domu właśnie wtedy nie zwróciła jego uwagi, przemówiłby do ciemnowłosego młodzieńca.

Nadeszła jednak kolej, aby lady Lundie wybrała drugiego gracza do swojej drużyny. Jej szwagier był osobą na swój sposób ważną i kobieta miała własne powody do przypochlebiania się głowie rodziny. Zdziwiła całe towarzystwo, wybierając sir Patricka.

– Mamo! – zawołała Blanche. – O czym ty myślisz? Sir Patrick nie będzie grał. Krokieta nie wynaleziono za jego czasów.

Sir Patrick nigdy nie pozwalał, by „jego czasy” były przedmiotem lekceważących uwag ze strony młodszego pokolenia, nie odpłacając młodszemu pokoleniu pięknym za nadobne.

– Za moich czasów, moja droga – rzekł do bratanicy – było przyjęte, że ludzie wnoszą do tego rodzaju spotkań towarzyskich jakąś przyjemną jakość. W twoich czasach zrezygnowaliście z tego wszystkiego. Oto – zauważył starszy dżentelmen, biorąc ze stolika młotek do krokieta – jeden z warunków sukcesu we współczesnym społeczeństwie. A oto – dodał, podnosząc kulę – drugi. Znakomicie. Człowiek uczy się przez całe życie. Zagram! Zagram!

Lady Lundie (posiadająca wrodzony brak wyczucia ironii) uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Wiedziałam, że sir Patrick zagra – rzekła – aby sprawić mi przyjemność.

Sir Patrick skłonił się z ironiczną uprzejmością.

– Lady Lundie – odparł – czyta pani we mnie jak w książce.

Ku zaskoczeniu wszystkich obecnych poniżej czterdziestego roku życia staruszek podkreślił te słowa, kładąc sobie rękę na sercu i cytując poezję.

– Mogę powtórzyć za Drydenem – dodał pełen galanterii staruszek – „Choć jestem już stary, a miłość dla młodych, pamiętam ja siłę kobiecej urody”.

Lady Lundie wyglądała na autentycznie wstrząśniętą. Pan Delamayn poszedł o krok dalej. Natychmiast wtrącił się z miną człowieka, który czuje się bezwzględnie wezwany do spełnienia publicznego obowiązku.

– Dryden nigdy czegoś takiego nie powiedział – zauważył. – Ręczę za to.

Sir Patrick wykonał obrót z pomocą laski i twardo spojrzał panu Delamaynowi prosto w twarz.

– Zna pan Drydena lepiej niż ja, sir? – zapytał.

Szanowny Geoffrey odpowiedział skromnie:

– Raczej znałem. Trzy razy płynąłem z nim w regatach i trenowaliśmy razem.

Sir Patrick spojrzał na młodzieńca z cierpkim uśmiechem tryumfu.

– W takim razie muszę panu powiedzieć, sir – rzekł – że trenował pan z człowiekiem, który umarł blisko dwieście lat temu.

Pan Delamayn z niekłamaną konsternacją zwrócił się do ogółu towarzystwa:

– Co ma na myśli ten starszy dżentelmen? Mówię o Tomie Drydenie z college’u Corpus Christi. Na uniwersytecie znają go wszyscy.

– A ja mówię – powtórzył jak echo sir Patrick – o poecie Johnie Drydenie. Najwyraźniej na uniwersytecie nikt go nie zna!

Pan Delamayn odpowiedział z serdeczną powagą, na którą miło było patrzeć:

– Daję panu słowo honoru, że nigdy wcześniej o nim nie słyszałem! Proszę się nie gniewać, sir. Ja nie obraziłem się na pana.

Uśmiechnął się i wyciągnął fajkę z korzenia wrzośca.

– Ma pan ogień? – zapytał najprzyjaźniej, jak potrafił.

Sir Patrick odpowiedział bez odrobiny serdeczności:

– Nie palę, sir.

Pan Delamayn spojrzał na niego, ani trochę nie urażony.

– Nie pali pan! – powtórzył. – Zastanawiam się, jak też udaje się panu przetrwać czas wolny?

Sir Patrick uciął rozmowę.

– Proszę się nad tym zastanowić, sir – powiedział z niskim ukłonem.

Podczas trwania tej utarczki lady Lundie wraz z pasierbicą zorganizowały grę i towarzystwo złożone z zawodników oraz widowni zaczęło posuwać się w stronę trawnika. Sir Patrick zatrzymał bratanicę i towarzyszącego jej ciemnowłosego młodzieńca.

– Zostaw ze mną pana Brinkwortha – powiedział. – Chcę z nim porozmawiać.

Blanche natychmiast wydała rozkazy. Pan Brinkworth miał zostać z sir Patrickiem, dopóki nie będzie potrzebny w grze. Pan Brinkworth zdumiał się, ale posłuchał.

Podczas wykonywania tego aktu władzy na drugim końcu domku miało miejsce pewne wydarzenie. Korzystając z zamieszania spowodowanego ogólnym poruszeniem na trawniku, panna Silvester znalazła się nagle blisko pana Delamayna.

– Za dziesięć minut domek będzie pusty. Spotkajmy się tutaj – szepnęła.

Szanowny Geoffrey drgnął i rozejrzał się ukradkowo po gościach.

– Myślisz, że to bezpieczne? – odszepnął.

Delikatne wargi guwernantki zadrżały, trudno powiedzieć, czy ze strachu, czy ze złości.

– Nalegam! – odparła i odeszła.

Odprowadzając ją wzrokiem, pan Delamayn zmarszczył swoje ładne brwi, po czym sam z kolei wyszedł z domku letniego. Ogród różany na tyłach budynku był chwilowo pusty. Młodzieniec wyciągnął fajkę i ukrył się wśród krzewów róż. Dym wylatywał z jego ust w gorączkowych i pośpiesznych pyknięciach. Mężczyzna był zazwyczaj najłagodniejszym z panów – dla swojej fajki. Kiedy poganiał tę zaufaną służącą, była to niezawodna oznaka wewnętrznego niepokoju.

Mąż i żona

Подняться наверх