Читать книгу Mąż i żona - Уилки Коллинз - Страница 6
IV
ОглавлениеByła wysoka i zgrabna, a jej strój stanowił najbardziej udane połączenie prostoty i okazałości. Twarz miała zasłoniętą delikatną letnią woalką. Uniosła ją i z niewymuszoną gracją wysoko urodzonej kobiety wyraziła przeprosiny za to, że przeszkadza dżentelmenom przy winie.
– Proszę przyjąć moje przeprosiny za najście. Wstydzę się, że przeszkadzam. Jedno spojrzenie na pokój wystarczy w zupełności.
Jak dotąd zwracała się do pana Delamayna, który był najbliżej. Kiedy rozejrzała się po pokoju, jej wzrok padł na pana Vanborough. Drgnęła i wydała okrzyk zdumienia.
– Pan! Wielkie nieba! Kto by pomyślał, że tu pana spotkam?
Pan Vanborough z kolei stał jak skamieniały.
– Lady Jane! – zawołał. – Czy to możliwe?
Mówiąc to, mężczyzna starał się nie patrzeć na kobietę. Jego wzrok jak u winowajcy powędrował w kierunku przeszklonych drzwi wychodzących do ogrodu. Sytuacja była straszna – równie straszna, gdyby jego żona dowiedziała się o lady Jane lub gdyby lady Jane dowiedziała się o jego żonie. Na trawniku przed domem chwilowo nie było widać nikogo. Gdyby tylko los sprzyjał, znajdzie czas, aby pozbyć się gościa z domu. Gość, całkowicie nieświadomy sytuacji, podał mu dłoń.
– Po raz pierwszy jestem w stanie uwierzyć w mesmeryzm – rzekła wesoło lady Jane. – To przypadek przyciągania sympatii, panie Vanborough. Moja przyjaciółka inwalidka potrzebuje umeblowanego domu w Hampstead. Podejmuję się go dla niej znaleźć i dzień, który wybieram na poszukiwania, jest tym samym, który pan wybiera na kolację z przyjacielem. Na mojej liście zostaje ostatni dom w Hampstead i w domu tym spotykam pana. Niesłychane!
Lady Jane odwróciła się do pana Delamayna.
– Przypuszczam, że zwracam się do pana domu?
Nim którykolwiek z dżentelmenów zdołał powiedzieć choć słowo, kobieta zauważyła ogród.
– Jaka piękna posiadłość! Czy w ogrodzie widzę kobietę? Mam nadzieję, że to nie przeze mnie wyszła.
Obejrzała się i zwróciła do pana Vanborough.
– Żona pańskiego przyjaciela? – zapytała i tym razem czekała na odpowiedź.
Jaka odpowiedź była możliwa w sytuacji pana Vanborough?
Panią Vanborough było nie tylko widać, ale i słychać w ogrodzie, gdzie wydawała polecenia jednemu z zatrudnionych w obejściu służących takim tonem i w taki sposób, które jednoznacznie wskazywały na właścicielkę domu. A gdyby tak powiedział: „Nie jest żoną mojego przyjaciela?”. Kobieca ciekawość nieuchronnie kazałaby lady Jane zadać następne pytanie: „Kto to taki?”. A gdyby wymyślił wytłumaczenie? Wytłumaczenie zajęłoby czas, a czas dałby jego żonie sposobność do odkrycia lady Jane. Biorąc pod uwagę wszystkie te względy, pan Vanborough wybrał najkrótszą i najśmielszą drogę, aby wybrnąć z kłopotu. Odpowiedział milczącym skinieniem głowy, które zręcznie zmieniło panią Vanborough w panią Delamayn, nie dając panu Delamayn okazji usłyszenia tego.
Jednak oko prawnika jak zwykle zachowało czujność i dostrzegło gest.
W jednej chwili opanowując pierwsze naturalne zdziwienie bezczelnością, na którą sobie wobec niego pozwolono, pan Delamayn wyciągnął nieuchronny wniosek, że coś było nie tak i że nastąpiła próba (niedopuszczalna) wmieszania go w to. Zbliżył się do pana Vanborough, zdecydowany zaprzeczyć swojemu klientowi prosto w twarz.
Jednak elokwentna lady Jane przerwała mu, nim zdołał otworzyć usta.
– Mogę zadać jedno pytanie? Czy okna wychodzą na południe? Oczywiście, że tak. Powinnam zobaczyć po słońcu, że okna wychodzą na południe. Ten i dwa pozostałe to jedyne pokoje na parterze, jak sądzę? A czy dom jest cichy? Oczywiście, że tak! Uroczy dom. Będzie o wiele bardziej odpowiadał mojej przyjaciółce niż jakikolwiek inny, jaki dotąd widziałam. Da mi pan prawo pierwszeństwa najmu do jutra?
W tym miejscu urwała dla zaczerpnięcia powietrza i po raz pierwszy dała panu Delamaynowi sposobność, aby się do niej odezwać.
– Proszę jaśnie panią o wybaczenie – zaczął. – Doprawdy nie mogę…
Pan Vanborough, mijając prawnika od tyłu, szeptem powstrzymał go, nim zdołał powiedzieć choć słowo więcej.
– Na Boga, nie zaprzeczaj mi! Moja żona idzie w tę stronę!
W tej samej chwili (nadal przypuszczając, że pan Delamayn jest panem domu) lady Jane wróciła do rozmowy.
– Zdaje się pan odczuwać pewne wahanie – rzekła. – Chce pan referencji? – Uśmiechnęła się ironicznie i wezwała na pomoc przyjaciela. – Panie Vanborough!
Pan Vanborough, który, skupiony na tym, aby bez względu na wszystko trzymać żonę z dala od pokoju, skradał się krok po kroku coraz bliżej przeszklonych drzwi, ani na nią nie zważał, ani jej nie słyszał. Lady Jane poszła w ślad za nim i energicznie uderzyła go w ramię parasolką.
W tej chwili po drugiej stronie drzwi ukazała się pani Vanborough.
– Przeszkadzam? – zwróciła się do męża, obrzuciwszy lady Jane jednym długim spojrzeniem. – Ta dama zdaje się twoją dobrą przyjaciółką.
W aluzji do parasolki pobrzmiewała nutka sarkazmu, która w każdej chwili mogła się zmienić w nutkę zazdrości.
Lady Jane nie była w najmniejszym stopniu zakłopotana. Miała podwójny przywilej poufałości z mężczyznami, którzy się jej podobali – przywilej należny kobiecie o wysokiej pozycji społecznej oraz przywilej należny młodej wdowie. Skłoniła się pani Vanborough z całą wystudiowaną uprzejmością klasy, do której należała.
– Pani domu, jak sądzę? – zapytała z wdzięcznym uśmiechem.
Pani Vanborough chłodno odwzajemniła ukłon, najpierw weszła do pokoju, a potem odpowiedziała:
– Tak.
Lady Jane zwróciła się teraz do pana Vanborough.
– Proszę mnie przedstawić! – rzekła, z rezygnacją ulegając formalnościom klas średnich.
Nie patrząc na żonę i nie wymieniając jej nazwiska, pan Vanborough spełnił prośbę.
– Lady Jane Parnell – powiedział, skracając przedstawienie do minimum. – Proszę pozwolić, że odprowadzę panią do powozu – dodał, podając ramię. – Zadbam o to, aby miała pani pierwszeństwo najmu. We wszystkim może zdać się pani na mnie.
Nie! Lady Jane nawykła zostawiać po sobie korzystne wrażenie, dokądkolwiek się udała. Miała zwyczaj być ujmującą (na zupełnie różne sposoby) wobec obu płci. Praktyką towarzyską angielskich klas wyższych jest bycie powszechnie mile widzianym. Lady Jane odmawiała wyjścia, dopóki nie roztopiła lodów, którymi powitała ją pani domu.
– Muszę raz jeszcze przeprosić – zwróciła się do pani Vanborough – za to, że przychodzę o tak niedogodnej porze. Zdaje się, że moje najście nieszczęśliwie przeszkodziło obu dżentelmenom. Pan Vanborough wygląda tak, jakby chciał, abym znalazła się sto mil stąd. Co zaś do pani męża… – Urwała i zerknęła na pana Delamayna. – Proszę wybaczyć, że wyrażam się tak poufale. Nie miałam przyjemności poznać nazwiska pani męża.
Pani Vanborough w niemym osłupieniu powędrowała wzrokiem za wzrokiem lady Jane i spojrzenie jej spoczęło na prawniku – osobie zupełnie jej nieznanej.
Pan Delamayn, który z determinacją czekał na sposobność, aby się odezwać, uchwycił się jej ponownie i tym razem nie odpuścił.
– Pani wybaczy – rzekł. – Zaszło jakieś nieporozumienie, za które w żaden sposób nie jestem odpowiedzialny. Nie jestem mężem tej damy.
Teraz z kolei lady Jane była zaskoczona. Spojrzała na prawnika. Daremnie! Pan Delamayn dokonał sprostowania i nie chciał się dalej wtrącać. W milczeniu zajął miejsce na drugim końcu pokoju. Lady Jane zwróciła się do pana Vanborough.
– Nieważne, co to za pomyłka – rzekła – to pan jest za nią odpowiedzialny. Z pewnością powiedział mi pan, że dama ta jest żoną pańskiego przyjaciela.
– Co?! – zawołała pani Vanborough głośno, stanowczo, z niedowierzaniem.
Spod zewnętrznej maski uprzejmości zaczęła ukazywać się wrodzona duma wielkiej damy.
– Powiem głośniej, jeśli pani chce – rzekła. – Pan Vanborough powiedział mi, że jest pani żoną tamtego dżentelmena.
Pan Vanborough wycedził wściekle do żony przez zaciśnięte zęby:
– To wszystko pomyłka. Wracaj do ogrodu!
Oburzenie pani Vanborough chwilowo wstrzymał strach na widok furii i przerażenia ścierających się na twarzy jej męża.
– Jak ty na mnie patrzysz! – powiedziała. – Jak ty do mnie mówisz!
– Wracaj do ogrodu! – powtórzył tylko.
Lady Jane zaczęła dostrzegać to, co prawnik odkrył kilka minut wcześniej, a mianowicie, że w willi w Hampstead było coś nie tak. Położenie pani domu wydawało się dalece anormalne. A skoro dom według wszelkich pozorów należał do przyjaciela pana Vanborough, przyjaciel pana Vanborough musiał (wbrew jego niedawnemu zaprzeczeniu) być za to odpowiedzialny. Wyciągnąwszy, co dość oczywiste, ten błędny wniosek, lady Jane zmierzyła panią Vanborough wzrokiem z wyrazem finezyjnie pogardliwego zaciekawienia, który wzburzyłby krew w najpotulniejszej z kobiet. Implikowana zniewaga dotknęła wrażliwą naturę żony do żywego. Ponownie zwróciła się do męża – tym razem nie wzdragając się.
– Kim jest ta kobieta? – zapytała.
Lady Jane potrafiła odnaleźć się w kryzysowej sytuacji. Sposób, w który bez cienia pretensjonalności, ale też bez krzty ustępstwa zasłoniła się własną dumą, stanowił widok wart zobaczenia.
– Panie Vanborough – rzekła – przed chwilą zaoferował mi pan odprowadzenie do powozu. Zaczynam rozumieć, że powinnam była od razu przyjąć propozycję. Proszę podać mi ramię.
– Stop! – powiedziała pani Vanborough. – Spojrzenia jaśnie pani są pełne pogardy, a jej słowa można interpretować tylko w jeden sposób. Zostałam nieświadomie zamieszana w jakieś podłe oszustwo, którego nie rozumiem. Ale to wiem: nie pozwolę, aby obrażano mnie we własnym domu. Po tym, co pani przed chwilą powiedziała, zabraniam mojemu mężowi podawać pani ramię.
Jej mężowi!
Lady Jane spojrzała na pana Vanborough – którego kochała, którego szczerze uważała za nieżonatego mężczyznę, którego jak dotąd nie podejrzewała o nic gorszego niż próba ukrycia słabostek przyjaciela. Porzuciła arystokratyczny ton, straciła arystokratyczne maniery. Poczucie krzywdy (jeśli była to prawda), ukłucie zazdrości (jeśli kobieta była jego żoną) odarły jej ludzką naturę ze wszelkiego kamuflażu i sprawiły, że jej policzki zapłonęły od gniewu, a oczy zaczęły miotać gromy.
– Jeśli może pan powiedzieć prawdę, sir – rzekła wyniośle – będzie pan tak dobry i powie ją teraz. Czy fałszywie występował pan przed światem, fałszywie występował przede mną, w roli i z aspiracjami mężczyzny wolnego stanu? Czy ta dama jest pańską żoną?
– Słyszysz ją? Widzisz ją? – zawołała pani Vanborough, zwracając się z kolei do męża.
Nagle odsunęła się od niego, wzdrygając się od stóp do głów.
– On się waha! – powiedziała do siebie słabym głosem. – Dobry Boże! On się waha!
Lady Jane twardo powtórzyła pytanie.
– Czy ta dama jest pańską żoną?
Mężczyzna zebrał całą odwagę łajdaka i wypowiedział nieszczęsne słowo:
– Nie!
Pani Vanborough cofnęła się. Aby nie upaść, uchwyciła się białej zasłony okiennej i zerwała ją. Spojrzała na męża z zaciśniętą w dłoni tkaniną. Powiedziała do siebie:
– Czy ja oszalałam? Czy może on?
Lady Jane odetchnęła z ulgą. Nie był żonaty! Był tylko rozwiązłym wolnym mężczyzną. Rozwiązły wolny mężczyzna jest szokujący – ale jeszcze nie stracony. Można go surowo potępić i bezwarunkowo domagać się jego reformy. Można również mu wybaczyć i poślubić go. Lady Jane zajęła konieczne w tej sytuacji stanowisko z prawdziwym taktem. Udzieliła nagany, nie wykluczając nadziei na przyszłość.
– Dokonałam bardzo przykrego odkrycia – rzekła z powagą do pana Vanborough. – Do pana należy przekonać mnie, abym o nim zapomniała. Dobranoc!
Ostatnim słowom towarzyszyło pożegnalne spojrzenie, które doprowadziło panią Vanborough do szału. Rzuciła się, aby nie pozwolić lady Jane wyjść z pokoju.
– Nie! – zawołała. – Pani jeszcze nie wychodzi!
Pan Vanborough zbliżył się, aby interweniować. Jego żona obrzuciła go strasznym wzrokiem i odwróciła się od niego z odrazą.
– Ten człowiek skłamał! – rzekła. – W imię sprawiedliwości względem siebie chcę to udowodnić!
Zadzwoniła w dzwonek stojący na stole obok niej. Wszedł służący.
– Przynieś mój pulpit z pokoju obok.
Odwrócona plecami do męża, ze wzrokiem utkwionym w lady Jane, pani Vanborough czekała. Bezbronna i osamotniona stała na gruzach swojego małżeństwa, wyższa ponad zdradę męża, obojętność prawnika i pogardę rywalki. W tej strasznej chwili jej uroda na powrót zalśniła dawnym blaskiem. Oto wspaniała kobieta, która dawnymi czasy trzymała w napięciu tysiące widzów zapatrzonych w udawane niedole na scenie, stała wspanialsza niż kiedykolwiek i trzymała w napięciu troje wpatrzonych w nią ludzi oczekujących, aż ponownie przemówi.
Służący wniósł pulpit. Pani Vanborough wyjęła z niego kartkę i wręczyła ją lady Jane.
– Zanim wyszłam za mąż – rzekła – byłam śpiewaczką operową. Oszczerstwa, na jakie narażone są takie kobiety, rzucały cień wątpliwości na moje małżeństwo. Zaopatrzyłam się w dokument, który ma pani w dłoni. Mówi sam za siebie. Nawet najlepiej urodzone towarzystwo to szanuje!
Lady Jane obejrzała dokument. Był to akt małżeństwa. Zbladła jak płótno i skinęła na pana Vanborough.
– Zwodzi mnie pan? – zapytała.
Pan Vanborough spojrzał w odległy kąt pokoju, w którym prawnik z nieprzeniknioną miną czekał na rozwój wydarzeń.
– Będzie pan tak dobry i podejdzie tu na chwilę – rzekł.
Pan Delamayn wstał i wysłuchał prośby. Pan Vanborough zwrócił się do lady Jane.
– Chciałbym panią odesłać do mojego wspólnika. On nie jest zainteresowany zwodzeniem pani.
– Czy jestem proszony jedynie o to, aby przedstawić fakty? – zapytał pan Delamayn. – Odmawiam zrobienia czegokolwiek ponadto.
– Nie chcę, aby robił pan coś ponadto.
Pani Vanborough, która uważnie słuchała tej wymiany zdań, w milczeniu podeszła o krok bliżej. Wyniosła odwaga, która dotąd dodawała jej sił, w obliczu jawnej zniewagi wzdrygnęła się pod wpływem przeczucia czegoś, co ma nastąpić, a czego nie przewidziała. Bezimienny lęk ścisnął jej serce i sprawił, że po jej ciele przeszły ciarki.
Lady Jane podała prawnikowi akt małżeństwa.
– W dwóch słowach, sir – rzekła niecierpliwie – co to jest?
– W dwóch słowach, proszę pani – odparł pan Delamayn – to śmieć.
– Nie jest żonaty?
– Nie jest żonaty.
Po chwili wahania lady Jane spojrzała na panią Vanborough stojącą obok bez słowa – spojrzała i cofnęła się w przerażeniu.
– Zabierzcie mnie stąd! – zawołała, wzdrygając się przed okropną twarzą, która patrzyła na nią z niewzruszonym wyrazem udręki w wielkich, błyszczących oczach. – Zabierzcie mnie stąd! Ta kobieta mnie zamorduje!
Pan Vanborough podał jej ramię i poprowadził do wyjścia. W pokoju zaległa głucha cisza. Wzrok żony odprowadzał tych dwoje krok po kroku, z tym samym potwornym wyrazem, dopóki nie zamknęły się za nimi drzwi. Prawnik, zostawszy sam na sam z kobietą, której wyparto się i którą porzucono, w milczeniu położył bezwartościowy akt na stole. Pani Vanborough przeniosła na niego wzrok znad dokumentu i bez okrzyku ostrzeżenia, bez żadnej próby ratowania się, padła nieprzytomna u jego stóp.
Podniósł ją z podłogi, ułożył na kanapie i czekał, aby sprawdzić, czy pan Vanborough wróci. Patrząc na piękną twarz – wciąż piękną, nawet w omdleniu – przyznał, że było to okrutne. Tak! Na swój nieprzenikniony sposób obiecujący prawnik przyznał, że było to okrutne.
Ale prawo to uzasadniało. Nie było w tym przypadku wątpliwości. Prawo to uzasadniało.
Z zewnątrz dobiegł tupot koni i turkot kół. Powóz lady Jane odjeżdżał. Czy mąż wróci? (Zobaczcie, co znaczy nawyk! Nawet pan Delamayn wciąż odruchowo myślał o nim jako o mężu – i to w świetle prawa! W świetle faktów!)
Nie. Minęło dziesięć minut. Ani śladu męża.
Nierozsądnym było robić w domu skandal. Niewskazanym było (na własną odpowiedzialność) pozwolić, aby służba zobaczyła, co się stało. Kobieta wciąż leżała nieprzytomna. Rześki wieczorny podmuch wpadł z ogrodu przez otwarte drzwi i uniósł lekkie wstążki u jej czepka oraz drobny pukiel włosów, który się spod niego wysunął i opadł na szyję. Wciąż leżała – żona, która kochała męża, matka jego dziecka – leżała.
Prawnik wyciągnął rękę, aby zadzwonić i wezwać pomoc.
W tej samej chwili ciszę letniego wieczoru raz jeszcze zmącił jakiś dźwięk. Ręka mężczyzny zawisła nad dzwonkiem. Hałas nasilił się. Znów dał się słyszeć tupot koni i turkot kół. Dźwięk ten zbliżał się – zbliżał raptownie – aż ucichł przed domem.
Czy to lady Jane wracała?
Czy to mąż wracał?
Dzwonek u drzwi zadźwięczał głośno, drzwi wejściowe otwarły się szybko, w korytarzu dał się słyszeć szelest kobiecej sukni. Drzwi pokoju otwarły się i stanęła w nich kobieta – sama. Nie była to lady Jane. Nieznajoma – starsza, o wiele lat starsza od lady Jane. Być może dawniej jej uroda nie rzucała się w oczy. Teraz, gdy jej twarz promieniała szczęściem, kobieta ta była niemal piękna.
Dostrzegła postać na kanapie. Podbiegła do niej z krzykiem, który był jednocześnie wyrazem rozpoznania i okrzykiem przerażenia. Upadła na kolana, położyła bezwładną głowę na swojej piersi i zaczęła obsypywać zimny, blady policzek siostrzanymi pocałunkami.
– Ach, moja kochana! – powiedziała. – To w takiej sytuacji znowu się spotykamy?
Tak! Po tych wszystkich latach, które minęły od pożegnania w kajucie statku, dwie szkolne przyjaciółki tak właśnie znów się spotykały.