Читать книгу Mąż i żona - Уилки Коллинз - Страница 5

III

Оглавление

Pod względem powierzchowności obiecujący prawnik, który miał spróbować szczęścia w sądzie, wyglądał na człowieka, którzy odniesie sukces. Surowa, gładko ogolona twarz, czujne szare oczy, wąskie, stanowcze wargi mówiły jasno ni mniej, ni więcej tylko: „zamierzam zajść daleko, a jeśli wejdziesz mi w drogę, pójdę dalej twoim kosztem”. Pan Delamayn był zwyczajowo uprzejmy dla każdego, ale nigdy nie słyszano, aby wypowiedział choćby jedno niepotrzebne słowo nawet do najbliższego przyjaciela. Był człowiekiem wybitnie uzdolnionym, człowiekiem o nieposzlakowanej opinii (jeśli idzie o kodeks tego świata), ale nie człowiekiem, z którym można się spoufalać. Nigdy nie pożyczyłbyś od niego pieniędzy, ale powierzyłbyś mu nieprzeliczone bogactwa. Gnębiony zmartwieniami osobistymi wahałbyś się, czy prosić go o pomoc. Gnębiony publicznymi zmartwieniami powiedziałbyś: oto człowiek, którego mi trzeba. Należał do tych, którzy potrafią rozpychać się łokciami – nikt, kto na niego spojrzał, nie mógł mieć co do tego wątpliwości.

– Kendrew to mój stary przyjaciel – powiedział pan Vanborough, zwracając się do prawnika. – Wszystko, co ma mi pan do powiedzenia, może pan powiedzieć przy nim. Napije pan się wina?

– Nie, dziękuję.

– Przynosi pan jakieś wieści?

– Tak.

– Ma pan opinie na piśmie dwóch adwokatów?

– Nie.

– Dlaczego?

– Bo nie jest to konieczne. Jeśli fakty w tej sprawie są właściwie przedstawione, nie ma cienia wątpliwości co do prawa.

Powiedziawszy to, pan Delamayn wyjął z kieszeni zapisaną kartkę i rozłożył ją na stole przed gospodarzem.

– Co to? – zapytał pan Vanborough.

– Wyjaśnienia dotyczące pańskiego małżeństwa.

Pan Kendrew drgnął i zdradził pierwsze oznaki zainteresowania czynnościami, które dotąd go nie poruszały. Pan Delamayn na chwilę zatrzymał na nim wzrok, po czym kontynuował.

– Sprawa – podjął – jak ją pan pierwotnie przedstawił, spisana przez naszego sekretarza.

Zły humor pana Vanborough znów zaczął dawać o sobie znać.

– Co nas to teraz obchodzi? – zapytał. – Zasięgnął pan informacji, aby udowodnić prawdziwość mojego oświadczenia, prawda?

– Tak.

– I dowiedział się pan, że mam rację?

– Dowiedziałem się, że ma pan rację, o ile wszystko się zgadza. Chcę mieć pewność, że podczas spisywania relacji przez sekretarza nie wystąpił żaden błąd. To bardzo ważne. Mam wziąć na siebie odpowiedzialność wydania opinii mogącej mieć poważne konsekwencje i zamierzam się najpierw upewnić, że opinia ta opiera się na solidnych podstawach. Chcę zadać panu kilka pytań. Proszę o cierpliwość. To nie potrwa długo.

Prawnik zerknął na rękopis i zadał pierwsze pytanie.

– Zawarł pan małżeństwo w Inchmallock w Irlandii trzynaście lat temu?

– Tak.

– Pańska żona, wówczas panna Anne Silvester, była rzymską katoliczką?

– Tak.

– Jej rodzice byli rzymskimi katolikami?

– Byli.

– Pańscy rodzice byli protestantami, a pan został ochrzczony i wychowany w Kościele anglikańskim?

– Wszystko się zgadza!

– Panna Anne Silvester miała silne opory przed poślubieniem pana, ponieważ należeliście do różnych wspólnot religijnych?

– Tak.

– Odrzucił pan jej obiekcje, zgadzając się zostać rzymskim katolikiem, podobnie jak ona?

– Przeszedłem cały obrzęd.

– W kraju czy za granicą?

– Za granicą.

– Na jak długo przed datą ślubu?

– Na sześć tygodni przed ślubem.

Pan Delamayn, który cały czas konsultował się z trzymanym w dłoni dokumentem, szczególnie starannie porównał tę odpowiedź z zapisem wykonanym przez sekretarza.

– Zgadza się – powiedział i kontynuował zadawanie pytań.

– Księdzem udzielającym wam ślubu był niejaki Ambrose Redman – młody człowiek, który niedawno podjął obowiązki duszpasterskie?

– Tak.

– Zapytał was, czy oboje jesteście rzymskimi katolikami?

– Tak.

– Pytał o coś jeszcze?

– Nie.

– Jest pan pewien, że nie dociekał, czy oboje byliście katolikami przez dłużej niż rok, dopóki nie przyszliście, aby zawrzeć ślub?

– Jestem tego pewien.

– Musiał zatem zapomnieć o tej części swojego obowiązku albo jako początkujący może w ogóle nie był jej świadom. Czy panu ani damie nie przyszło do głowy, aby poinformować go w tej kwestii?

– Ani ja, ani dama nie wiedzieliśmy, że istnieje konieczność poinformowania go.

Pan Delamayn złożył rękopis i wsunął go z powrotem do kieszeni.

– Zgadza się – rzekł. – W każdym szczególe.

Smagła twarz pana Vanborough z wolna pobladła. Mężczyzna rzucił jedno ukradkowe spojrzenie na pana Kendrew i znów się odwrócił.

– A teraz – rzekł do prawnika – pańska opinia! Co mówi prawo?

– Prawo – odparł pan Delamayn – jest poza wszelką wątpliwością i dyskusją. Pańskie małżeństwo z panną Anne Silvester w ogóle nie jest małżeństwem.

Pan Kendrew zerwał się na równe nogi.

– Co ma pan na myśli? – zapytał ostro.

Obiecujący prawnik uniósł brwi w geście uprzejmego zdumienia. Jeśli pan Kendrew pragnął informacji, dlaczego prosił o nią w taki sposób?

– Czy chce pan, abym wyjaśnił aspekt prawny tej sprawy?

– Chcę.

Pan Delamayn przedstawił prawo takim, jakie nadal obowiązuje, ku hańbie angielskiej legislatury i angielskiego narodu.

– Na mocy irlandzkiego statutu Jerzego II – rzekł – każde małżeństwo udzielone przez papistowskiego księdza dwojgu protestantów albo papistowi i osobie, która była protestantem w okresie dwunastu miesięcy przed ślubem, uważa się za nieważne. A na mocy dwóch innych aktów prawnych z czasów panowania tego samego króla udzielanie podobnego ślubu jest przestępstwem ze strony księdza. Prawo to zostało uchylone względem irlandzkich duchownych innych wyznań, ale nadal pozostaje w mocy, jeśli chodzi o księży rzymskokatolickich.

– Że też podobny stan rzeczy jest możliwy w naszych czasach! – wykrzyknął pan Kendrew.

Pan Delamayn uśmiechnął się. Zdążył już wyzbyć się typowych złudzeń co do swoich współczesnych czasów.

– Istnieją inne przypadki, w których irlandzkie prawo małżeńskie wykazuje pewne swoiste anomalie – ciągnął. – Jak już powiedziałem, przestępstwem jest udzielanie przez katolickiego księdza ślubu, którego legalnie może udzielić parafialny pastor, duchowny prezbiteriański lub nonkonformistyczny. Przestępstwem również jest (na mocy innego prawa) udzielanie przez parafialnego pastora ślubu, którego legalnie może udzielić katolicki ksiądz. Podobnie przestępstwem jest (jak stanowi jeszcze inne prawo) udzielanie przez duchownego prezbiteriańskiego lub nonkonformistycznego ślubu, którego legalnie może udzielić pastor Kościoła anglikańskiego. Osobliwy stan rzeczy. Obcokrajowcy mogą nawet pomyśleć, że to skandaliczny stan rzeczy. Wydaje się jednak, że w naszym kraju nie mamy nic przeciwko niemu. Wracając do naszej sprawy, jasno wynika, iż pan Vanborough jest człowiekiem nieżonatym, pani Vanborough jest kobietą niezamężną, ich dziecko jest nieślubne, a ksiądz Ambrose Redman jako przestępca podlega karze za udzielenie im ślubu.

– Haniebne prawo! – wykrzyknął pan Kendrew.

– Ale jest prawem – brzmiała jedyna odpowiedź pana Delamayna.

Jak dotąd pan domu nie odezwał się ani słowem. Siedział zamyślony z ustami zaciśniętymi i oczyma utkwionymi w stół.

Pan Kendrew zwrócił się do niego i przerwał ciszę.

– Czy mam rozumieć, że porada, jakiej ode mnie chciałeś, dotyczy tej właśnie opinii? – zapytał.

– Tak.

– Chcesz powiedzieć, że przewidując, do jakiego wyniku może prowadzić przeprowadzone przez twoich prawników badanie, miałeś jakiekolwiek wątpliwości co do kroków, które jesteś zobowiązany podjąć? Czy naprawdę mam rozumieć, że wahasz się, czy naprawić ten straszny błąd i uczynić kobietę, która jest twoją żoną w oczach niebios, żoną w oczach prawa?

– Jeśli tak to przedstawiasz – powiedział pan Vanborough – jeśli nie bierzesz pod uwagę…

– Chcę jasnej odpowiedzi na moje pytanie: tak lub nie.

– Pozwól mi coś powiedzieć, dobrze? Człowiek ma chyba prawo się wytłumaczyć?

Pan Kendrew powstrzymał go gestem wyrażającym obrzydzenie.

– Szkoda twojej fatygi na tłumaczenia – rzekł. – Wolę wyjść. Udzielił mi pan lekcji, której nie zapomnę, sir. Okazuje się, że jeden człowiek może znać drugiego od dzieciństwa i przez cały ten czas nie widzieć nic poza fałszywymi pozorami. Wstyd mi, że w ogóle byłem pańskim przyjacielem. Od tej pory jest pan dla mnie obcy.

Po tych słowach mężczyzna wyszedł z pokoju.

– Co za osobliwie porywczy człowiek – zauważył pan Delamayn. – Jeśli pan pozwoli, chyba zmienię zdanie. Napiję się wina.

Pan Vanborough wstał, nie odpowiadając, i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Chociaż w zamiarach, jeśli jeszcze nie w czynach był łotrem, utrata najstarszego przyjaciela chwilowo go oszołomiła.

– To niezręczna sytuacja, Delamayn – powiedział. – Co byś mi radził?

Pan Delamayn potrząsną głową i upił łyk bordeaux.

– Odmawiam doradzania panu – odparł. – Nie biorę na siebie żadnej odpowiedzialności poza odpowiedzialnością za stwierdzenie, co w pańskim przypadku mówi prawo.

Pan Vanborough usiadł z powrotem przy stole, aby rozważyć możliwość skorzystania bądź nieskorzystania z wolności od małżeńskiego węzła. Jak dotąd nie miał zbyt dużo czasu, aby przemyśleć tę sprawę. Gdyby nie pobyt na kontynencie, kwestia formalnego uchybienia w jego małżeństwie bez wątpienia już dawno zostałaby podniesiona. Długa nieobecność w kraju sprawiła jednak, że pojawiła się i to całkowicie przypadkowo dopiero podczas rozmowy z panem Delamaynem latem tego roku.

Przez kilka minut prawnik siedział w milczeniu, popijając wino, a pan domu milczał pogrążony we własnych myślach. Pierwszą zmianę, jaka zaszła w scenie, wywołało pojawienie się w jadalni służącego.

Pan Vanborough spojrzał na mężczyznę z nagłą złością.

– Czego tu chcesz?

Mężczyzna był dobrze wychowanym angielskim służącym. Innymi słowy, ludzką maszyną, która raz nakręcona spełnia swoje obowiązki. Miał do powiedzenia pewne słowa i wypowiedział je.

– Przyszła jakaś dama, która chciałaby obejrzeć dom, sir.

– Domu nie ogląda się o tak późnej porze.

Maszyna miała do przekazania wiadomość i przekazała ją.

– Dama chciała, abym przeprosił w jej imieniu, sir. Mam przekazać, że jest pod presją czasu. To ostatni dom na liście agenta, a jej stangret nie radzi sobie z odnajdywaniem drogi w nieznanych miejscach.

– Przestań gadać i każ damie iść do diabła!

Pan Delamayn interweniował, po części w interesie swojego klienta, po części w imię przyzwoitości.

– Zależy panu, jak sądzę, na wynajęciu domu najszybciej jak to możliwe? – zapytał.

– Oczywiście, że tak!

– Czy rozsądnym jest tracić okazję do znalezienia najemcy z powodu chwilowego rozdrażnienia?

– Rozsądnym czy nie, to cholernie dokuczliwe, kiedy niepokoi cię ktoś obcy.

– Jak pan chce. Nie chcę się wtrącać. Chciałabym tylko powiedzieć – na wypadek, gdyby myślał pan o mojej wygodzie jako gościa – że mnie to nie będzie przeszkadzać.

Służący czekał z nieprzeniknioną miną. Pan Vanborough ustąpił.

– Dobrze. Wpuść ją. Pamiętaj tylko, że jeśli tu przyjdzie, ma jedynie zajrzeć do pokoju i wyjść. Jeśli będzie chciała o coś spytać, musi zwrócić się do agenta.

Pan Delamayn interweniował raz jeszcze, tym razem w interesie pani domu.

– Czy nie byłoby wskazanym – podsunął – skonsultować się z panią Vanborough, zanim podejmie pan decyzję?

– Gdzie jest pani?

– W ogrodzie albo na łące, sir, nie jestem pewien.

– Nie możemy rozsyłać ludzi po całej okolicy w poszukiwaniu jej. Powiedz pokojówce i wprowadź damę.

Służący wycofał się. Pan Delamayn nalał sobie drugi kieliszek wina.

– Znakomite wino – rzekł. – Sprowadza je pan prosto z Bordeaux?

Nie otrzymał odpowiedzi. Pan Vanborough wrócił do rozważania opcji uwolnienia się bądź nie z więzów małżeńskich. Jeden łokieć oparł na stole i wściekle gryzł paznokcie. Mamrotał pod nosem:

„Co mam zrobić?”.

Z korytarza dobiegł delikatny szelest jedwabiu. Drzwi się otwarły i w jadalni zjawiła się dama, która przyszła obejrzeć dom.

Mąż i żona

Подняться наверх