Читать книгу Odwet - Vincent V. Severski - Страница 23
| 22 |
ОглавлениеRoman siedział w szlafroku przy kuchennym oknie i pił poranną herbatę, gdy w stacji RMF Classic Magda Miśka-Jackowska zapowiedziała utwór Uczeń czarnoksiężnika Paula Dukasa.
Ucieszył się, bo akurat to wykonanie pod batutą Stokowskiego lubił najbardziej. Odstawił kubek i wyprostowany stanął gotowy do marszu. Zawsze tak robił. Fantazja Disneya była zarówno ważnym wspomnieniem z dzieciństwa, marzeniem, które w nim utkwiło, jak i przestrogą oraz drogowskazem na całe życie.
Miał sześć lat, kiedy pierwszy i jedyny raz zobaczył, jak uczeń Miki pod nieobecność swojego mistrza kradnie jego magiczną czapkę i ożywia miotłę, żeby wyręczyła go w noszeniu wiader z wodą. Miotła posłusznie poddaje się rozkazom Mikiego, ten zaś, wolny od ciężkiej pracy, zasypia. Miotła jednak wciąż nosi wodę, i to coraz szybciej, aż zaczyna zalewać pieczarę maga. Miki budzi się przerażony i próbując powstrzymać miotłę, rąbie ją siekierą na drobne kawałki. Z drzazg powstają dziesiątki nowych mioteł, które też zaczynają nosić wodę. Pieczarę zalewa potop, Miki wpada w panikę i tonąc, próbuje odnaleźć w księdze czarów zaklęcie, by powstrzymać marsz mioteł. Na szczęście w ostatniej chwili wraca mag i ratuje niesfornego ucznia.
Kiedy zobaczył ten film, był przerażony, o niczym innym nie mógł myśleć. Zamknął się w swoim pokoju, nakrył kołdrą i godzinami siedział tam z latarką. Wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby mag nie wrócił na czas. Straszne miotły utopiłyby Mikiego, którego tak kochał, a może nawet zalały wodą całą ziemię. Wmawiał sobie, że gdyby miał tę czapkę maga, sam by je powstrzymał i nie dopuścił do zagłady świata.
Nigdy więcej nie widział Fantazji, bo nie musiał. Za każdym razem, kiedy słyszał pierwsze takty utworu Dukasa, spokojnie mógł odtworzyć scena po scenie cały film. Znał go na pamięć, jakby ktoś wbrew jego woli zakodował mu go w genach. I kiedy dorastał, dojrzewał, uczył się, odkrywał w nim wciąż nowe znaczenia. Najpierw zrozumiał, że nie wolno kraść i trzeba uczciwie wykonywać swoje obowiązki. Gdy miał szesnaście lat, pozazdrościł Mikiemu możliwości zdobycia wiedzy tajemnej. Parę lat później dowiedział się, że historię spopularyzował Goethe w poemacie Der Zauberlehrling, inspirując się starożytnymi pismami Lukiana.
Pozornie prosta historia Mikiego pokazała młodemu Romanowi Leskiemu, skąd się biorą sojusznicy, nad którymi nikt nie ma władzy, że człowiek nie kontroluje religii, którą sam stworzył. Wciąż go nurtowało, czy naukowiec zapanuje nad nauką, ale dzisiaj najważniejsze było pytanie, czy politycy, którzy kierując się niskimi pobudkami, tak jak Miki, podejmują decyzje, potrafią przewidzieć ich skutki.
Na szczęście był jeszcze czarnoksiężnik, który zawsze wróci na czas i uratuje tonący świat.
Przez prawie dziesięć minut Roman maszerował w miejscu jak angielski gwardzista i starał się podnosić kolana w takt muzyki tak wysoko, jak tylko pozwalał mu na to brzuch i poły szlafroka. W końcu spocony opadł na krzesło i zmierzył sobie tętno. Serce biło miarowo i mocno. Zaczynał się nowy słoneczny dzień, a wyjazd w Bieszczady był coraz bliżej. Roman czuł, jak rozpiera go optymizm i samozadowolenie.
Przez mokrą ściereczkę zaprasował kanty na spodniach od letniego garnituru. Przyszył guzik do lnianej pasiastej koszuli z krótkimi rękawami.
Wyszedł z bramy i jak zawsze natknął się na kulawego emeryta z parteru, który z papierosem w dłoni sprzątał właśnie po swoim psie. Wymienili ukłony.
Spojrzał na zegarek. Była szósta trzydzieści.
Chciałbym się wypróżniać tak regularnie jak ten pies – pomyślał z rozbawieniem.
Dziesięć minut później szedł już ulicą Racławicką, w słomkowym kapelusiku i z teczką w prawej ręce. Na okularach miał nakładki przeciwsłoneczne, które dostał od Bronka na trzydzieste urodziny.
Wjechał na siódme piętro i najpierw otworzył okno, a dopiero potem wstawił wodę na herbatę. Znów zrobił na odwrót. Pomyślał z rozbawieniem, że zmienia się na lepsze i nie jest już zgorzkniałym staruchem, który broni swoich nawyków jak świętości.
Włączył komputer. Wszedł na zaszyfrowaną aplikację Pluton i odnalazł wiadomość od Witka zapisaną jako Sindbad. Ucieszył się, że już jest. Nie wiedział, że Witek pracował nad tym materiałem do piątej rano i teraz spał w dziupli na Litewskiej.
Roman pamiętał dobrze, co się wczoraj wydarzyło, ale postanowił z rana, że pomyśli o tym dopiero, gdy dotrze do biura. Chciał mieć trochę czasu dla siebie, cieszyć się prostymi sprawami, posłuchać Dukasa, odegrać rolę miotły, wyprasować spodnie i przyszyć guzik. To były chwile, kiedy próbował uciec od siebie samego i czasami, na krótko, mu się to udawało.
Zanim otworzył plik, poszedł zalać herbatę. Po drodze pozdrowił ambasadorów, ale nie czekał, aż mu odpowiedzą. Po ośmiu minutach wrócił, trzymając oburącz kubek nakryty talerzykiem, i najpierw go postawił, a dopiero potem obszedł biurko.
Była siódma dwadzieścia jeden, kiedy spojrzał w okno. Nad szpitalem nie było ptaków.
Nacisnął ikonkę Sindbad i na ekranie pojawiła się kopia pierwszej strony akt nr 2067/11/tom 1. Otworzył najpierw Spis dokumentów. W sprawie było trzysta dwadzieścia pięć dokumentów i pięćset czterdzieści trzy karty.
Roman nie miał zamiaru czytać wszystkiego. Zajęłoby mu to pół dnia, a była już środa. Wiedział, czego potrzebuje. Przejechał palcem po spisie i od razu znalazł dokument, którego szukał: Raport o wyrażeniu zgody na realizacje operacji krypt. „Sindbad”. Datowany na dwudziesty trzeci maja 2015 roku. Autor: podpułkownik Olgierd Ekiert.
Kursorem przerzucił akta do strony 129. Od razu rozpoznał pismo byłego szefa AW Filipa Koryckiego. W lewym górnym rogu, pod decyzją Zatwierdzam, widniał zapisany gęsto odręczny kaligraficzny tekst w typowym dla Koryckiego skosie. Tylko on pisał zielonym atramentem w ułożeniu północny zachód – południowy wschód. To był czas, kiedy Korycki kierował wywiadem po raz pierwszy.
Ze stanowiska szefa Agencji Wywiadu został usunięty przez premiera Boleckiego rok temu, podczas swojej drugiej kadencji, w związku ze sprawą porwania oficera wywiadu w Pakistanie i samobójstwem pułkownika Pańskiego. Oficjalnie podał się do dymisji, powołując się na zły stan zdrowia. Opinia publiczna nigdy się nie dowiedziała, że wraz z ministrem spraw zagranicznych Grobelnym podkopywał premiera, a Pański był rosyjskim szpiegiem. Byłoby to stanowczo za dużo i mogło rzeczywiście zaszkodzić Boleckiemu, więc sprawę trzymano w tajemnicy. Tymczasem Korycki i Grobelny, wychodząc z założenia, że premier jest zakładnikiem własnej tajemnicy i nigdy nie ujawni prawdy, przeszli do opozycji i stali się jego czołowymi krytykami.
Na pierwszej stronie oprócz wpisu Koryckiego było jeszcze kilka podpisów, pieczątek i paraf. Roman od razu rozpoznał zapis Zgoda i autograf premiera Boleckiego, podpis byłego ministra obrony narodowej Malinowskiego, koordynatora służb Tomczyka, pieczątkę i podpis dowódcy GROM-u generała Klebera oraz parafę pułkownika Pańskiego. Były jeszcze dwa nierozpoznane przez Romana podpisy, ale zakładał, że jeden z nich musi należeć do ministra spraw zagranicznych Romkowskiego. W sumie osiem paraf, z czego pięć nakreślonych przez czołowych polityków dzisiejszej opozycji, jeden czynnego wojskowego, jeden samobójcy i jeden niezidentyfikowany. Roman sprawdził wszystkie daty pod podpisami. Pierwsi byli Korycki i Pański, drugi Tomczyk, potem Malinowski, Kleber i Romkowski. Przedostatni zapoznał się premier Bolecki, a ostatni, dwa dni później – anonim. Obieg dokumentu trwał siedem dni.
Przez chwilę Roman pomyślał o pułkowniku Pańskim. Czasami zastanawiał się, dlaczego z jego powodu nie ma wyrzutów sumienia. W końcu to on go zdekonspirował i doprowadził do samobójstwa. Może gdyby inaczej zainscenizował jego ujawnienie albo zrealizował je w bardziej łagodny sposób, Pański przebywałby w więzieniu, żywy. Dowiedziano by się, co dokładnie zdradził Rosjanom, i nie trzeba byłoby robić tak głębokiej czystki w Agencji. Kiedy jednak próbował prześledzić swoje postępowanie w tamtych dniach, nie mógł znaleźć żadnego istotnego błędu. Były drobiazgi, ale nie miały wpływu na końcowy efekt. Co potwierdziła komisja śledcza w Agencji.
Zenon Pański zaczął współpracę z Rosjanami na kilka miesięcy przed swoją dekonspiracją, więc ich aktywny udział w sprawie, która zakończyła się dwa lata wcześniej, był mało prawdopodobny, ale nie niemożliwy – skonstatował Roman. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że pułkownik Pański musiał sprzedać Rosjanom całą swoją wiedzę. Taki jest warunek wstępny każdej zdrady, ale zdarzają się wyjątki. W końcu jest różnica między draństwem a ryzykiem – pomyślał Leski i uznał, że powinien o tym pamiętać w przyszłości, kiedy będzie pisał raport w sprawie Rubeckiego.
– Ale wnioskami niech się martwią teraz premier i szef – powiedział na głos. – Dalej już tylko śmierdząca polityka, a ja muszę w Bieszczady.
Zaczął czytać raport. Od razu okazało się, że sprawa kryptonim „Sindbad” dotyczy tylko operacji odbicia polskich zakładników. Część poświęcona uprowadzeniu pięciu polskich wolontariuszy w Iraku nosiła kryptonim „Noc” i była tylko podstawą do napisania tego raportu.
Losy pięciorga polskich studentów medycyny, trzech dziewczyn i dwóch chłopców, przez trzy miesiące śledził cały kraj. Zniknęli z obozu dla uchodźców w Irbilu i po kilku tygodniach okazało się, że są więzieni w Azidzie. Instytucje państwowe dokładały wszelkich starań, by ich ratować. ISIS domagało się uwolnienia przez Bagdad stu swoich bojowników. Władze irackie nawet nie reagowały na głosy z Warszawy, a Waszyngton wobec polskiego rządu wykazywał symptomatyczną obojętność. Państwo Islamskie więziło co najmniej kilkudziesięciu zachodnich obywateli, więc pięcioro Polaków nie robiło na nikim wrażenia.
Premier Bolecki podjął zatem decyzję rozwiązania problemu we własnym zakresie, a rozpracowanie zlecił Agencji Wywiadu.
W tym momencie rozpoczęła się sprawa „Sindbad”, którą przydzielono podpułkownikowi Olgierdowi Rubeckiemu, zastępcy dyrektora Biura Operacji Specjalnych.
– Dobre pióro, lekka myśl, błyskotliwy, twardy, pewny siebie i logiczny… Dużo tego, za dużo… – powiedział do siebie Roman po przeczytaniu trzech stron z trzydziestostronicowego raportu.