Читать книгу Odwet - Zbigniew Lubieniecki - Страница 6
WOJNA
ОглавлениеNowy Targ, 31 sierpnia 1939
Znów dorożka. Dużo rwetesu, nawet płacz. I odjeżdżamy. Oto dworzec. Pociąg jeszcze nie nadjechał. Perony i poczekalnie po brzegi wypełnione są ludźmi. Krzyk, tłok, hałas jadących pociągów. Wreszcie przyjeżdża i nasz, lokujemy się w przedziale, żegnamy z ojcem. Jest bardzo smutno. Pociąg rusza. Ojciec wyskakuje w biegu i stojąc na peronie, długo spogląda w ślad za nami. Tak stojącego w bezruchu na peronie nowotarskiego dworca widziałem go po raz ostatni38.
W wagonie jest duszno, tłoczno. Z Bolkiem Wawrzyniakiem (oni też wyjeżdżają) gram w piotrusia. Gryzę cukierki i chyba razem z nimi połykam łzy. Łzy te nie są już łzami dziecka.
Jest noc. Nie śpię. Nie myślę. Zapadłem w jakąś pustkę. Po prostu nic nie ma. Nic nie istnieje. Na peronach całe góry kufrów, waliz i tłumoków, a pośród nich tysiące biegających, krzyczących, tłoczących się w bezładnym ruchu ludzi. Matka mówi głośno: „Que, que scelesti ruitis?”39 Kamilla podchwytuje słowa łacińskiego wiersza, ale po chwili milknie, jakby zawstydzona.
Kraków, 1 września 1939
Przesiadka na pociąg do Przemyśla. Trzeba czekać kilka godzin. Dopiero teraz przekonuję się, jaki może być tłok. Mój Boże, to chyba pierwsze piekło, jakie widziałem. To nieprawda, że w piekle jest ogień. W piekle panuje zaciemnienie i nie ma żadnego światła.
Porwany falą ludzi idę, a raczej pędzę gdzieś na ślepo, jak cała ta ludzka masa. Ktoś spazmatycznie nawołuje jakąś Tereskę, ktoś woła do mamy, cioci. Nad tłumem krzyżują się setki imion, słów oderwanych, co niby ptaki wyrywają się ponad ogólny zlewający się w jeden odgłos krzyk tłumu. Wreszcie zatrzymuję się u wejścia do tunelu, mocno trzymam się bariery, aby dalej nie iść. Staje przede mną jakiś wojskowy, twarz znajoma.
– Ty jesteś Lubieniecki?
Kiwam głową. Bierze mnie na rękę i przeciwstawiając się naporowi tłumu, niesie w kierunku, z którego przyszedłem. Już z daleka woła do matki, że mnie znalazł. Dostaliśmy się do pociągu.
Zaczyna świtać. Na przystankach pociąg oblegany jest przez tysiące uchodźców. Niewielu jest takich, którym udaje się dostać bodaj na stopnie. Cały czas wyglądam przez okno. Inny tu krajobraz. Ot, nie ma po prostu na czym oprzeć wzroku. Dzień budzi się jakiś mglisty.
Naraz w przedziale podnosi się ogromny wrzask w żydowsko-polskim żargonie. To jakaś gruba Żydówka domaga się zwrotu walizki.
– Ajajaj, moje walizeczkie, moje walizeczkie! Oddajcie mi moje walizeczkie. Ja mam trzi syny, ja jeden oddam za ten walizkie. Ajajaj – szlocha – nu, ja oddam drugi syn. I trzeci też, niech oni idą wojowacz, uj, tylko oddajcie mi moje walizeczkie.
To i temu podobne wykrzykuje pełnym zwierzęcej rozpaczy głosem. Jakiś łysy pan zaczyna z niej podkpiwać, że jak dołoży jeszcze kilka córek czy synów, to może złodziej zlituje się i odda jej walizkę. Jej krzyki rozlegają się jeszcze dość długo – dopóty, dopóki nie zasnęła, zapatrzona we własne nieszczęście. Żydówka śpi na ramieniu jakiegoś zasuszonego staruszka w złotych binoklach. Wygląda przy niej jak maszynista koło parowozu i ma bardzo nieszczęśliwą minę. Ludzie uśmiechają się na ten widok.
Docieramy do Jarosławia, gdzie stoimy około godziny. Sporo ludzi tu wysiada, ale jeszcze więcej wsiada. Nie ma możliwości wyjścia do toalety, ponieważ – podobnie jak korytarze i przejścia między wagonami – aż do sufitu jest zapchana bagażami i ludźmi.
Pociąg rusza powoli przez miasto i nie nabrawszy szybkości, staje na przedmieściu, zatrzymany wyciem syren. Nalot. Z pociągu na obydwie strony wysypują się setki ludzi, biegnąc w bezładzie w poszukiwaniu kryjówek. Nadlatują samoloty. Gwizd, huk wybuchów, tumany kurzu. W powietrzu latają bryły ziemi, krzaki, drzewa, części wagonów. Pociąg płonie, a samoloty wciąż pikują, trajkocą długie serie z karabinów maszynowych. Jęki rannych, swąd, krzyki. Nalot trwał zaledwie około dwudziestu minut, a nam wydawało się, że wieki całe. Potem samoloty odlatują, następuje cisza. Spaliło się pół pociągu. Kilkadziesiąt osób zostało zabitych, dwa razy tyle rannych. Kolejarze odczepili płonącą część pociągu, załadowano rannych i dzięki temu, że parowóz nie został uszkodzony, ruszyliśmy dalej.
Przemyśl, 1–7 września 1939
Wysiadamy. Kamilla udaje się na poszukiwanie dorożki. Wraca po półgodzinie, ładujemy rzeczy, na wierzchu siadamy sami i jedziemy na Zasanie do państwa Tarnawskich40. Dychawiczna szkapina poganiana przez kudłatego Ukraińca przeciska się przez tłumy pojazdów i ludzi. Przejeżdżamy most na Sanie i po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Wita nas pani Tarnawska z chłopcami. Po powitalnych ceregielach, krzyżujących się pytaniach, licznych ochach i achach udajemy się kolejno do łazienki, a pani Tarnawska krząta się przy obiedzie i jakim takim rozmieszczeniu w swoim trzypokojowym mieszkaniu jedenastu osób.
Gdy kończyliśmy jeść, długo i przeciągle zawyły syreny. Ludzie ukrywali się w bramach, potem zawibrował w powietrzu szum motorów i głuchy łoskot wybuchów. Cieniutko brzęczą szyby oklejone krzyżami pasków. Bomby spadły gdzieś w centrum.
Naloty trwają w zasadzie przez cały dzień, z małymi tylko przerwami. Przeciągłe wycie syren, chwila ciszy, narastający warkot motorów, gwizd, wybuchy i znów cisza, w której słychać jedynie brzęczenie szyb, a potem grzechot długich serii kaemów. Wycie syren jest stokroć gorsze od samych wybuchów. To wycie przenika człowieka do głębi. Wwierca się boleśnie nie tylko w uszy, lecz w całe ciało, obezwładnia, dławi, przygważdża do ziemi.
Gdy tylko syrena kończy wyć, wyłażę na dach domu i wypatruję, w które miejsce biją. Szczególnie piękny jest widok, gdy bomba wpada do Sanu. Wówczas unosi się olbrzymi słup wody. Jeszcze ładniej jednak wygląda trafiony samolot. Tworzy się za nim wówczas podłużny obłoczek. Samolot jakby waha się, potem długim łukiem jak ciśnięty kamień wali się w dół. Raz widziałem, jak wybuch nastąpił w powietrzu – może pocisk trafił w bombę. Samolot rozprysnął się jak bańka mydlana. Jeden płat, szybując jak latawiec, spadł na naszą ulicę. Oglądaliśmy czarny krzyż wymalowany na srebrzystym metalu.
6 września na ulicy Grunwaldzkiej zatrzymał się tabor wojskowy, którym obok innych jednostek ewakuowało się kilka placówek komisariatów i inspektoratów straży granicznej. Powiedzieli, aby się szybko spakować, to nas ze sobą zabiorą. Po kilku minutach byliśmy gotowi.
Taborem przyjechał też pan Wawrzyniak. Panika, bomby, ogień. Dorośli potracili głowy. Jeżeli jest ktoś, kto zachowuje się w miarę rozsądnie, to chyba dzieci. Tabor odjechał. Zostało tylko kilka furgonów, na które mają ładować uzbrojenie. My mamy tabor doganiać furą.
Mija godzina, dwie, z chaosu zawalonej tłumem ulicy wyłania się wielki drabiniasty wóz wymoszczony słomą. Odjazd. Mijamy most na Sanie, który na szczęście nie jest jeszcze zniszczony. Po obydwu stronach ulicy płoną domy. Co chwila trzeba gasić słomę na wozie. Oto dom obnażony z frontowej ściany. Meble stoją nieruszone na swoich miejscach, a po pokoju łazi pies. Znowu ogień. Gdzieś z przedmieścia dochodzą głuche detonacje. Oblany łuną pożarów Przemyśl pozostaje za nami.41
Przemyśl – Sądowa Wisznia, 7–9 września 1939
Po przebudzeniu widzę, że słońce jest już wysoko. Mijamy jakąś wioskę. Wieś jak wymarła: ani psa, ani człowieka. Chłop nie chce jechać dalej.
– Pojedziesz, bratku – mruczy Wawrzyniak i wyciąga pistolet.
Chłop garbi się, zacina konie i nic więcej już nie mówi. Jakaś wieś ukryta w parowie, półgodzinny popas. Doskonała ruszczyzna matki zjednuje grubą Ukrainkę. Zjadamy przyniesiony chleb z mlekiem i ruszamy dalej. Krysia jest bardzo spokojna. Jest taka maleńka, a w ogóle nie grymasi.
Jedziemy jakimiś bocznymi drogami. Warkot samolotów. Nie zdążyliśmy nawet skręcić pod drzewa, a już są nad nami. Zadowoliły się kilkoma seriami z kaemów, nie wyrządzając nam najmniejszej szkody. Po chwili poleciały dalej na wschód, chyba w kierunku Lwowa. Jechaliśmy jeszcze ze dwie godziny, nim stanęliśmy na szosie. Tu tłok niesamowity. Bokami wozy, wózki, rowery i piesi, obładowani tobołami, walizkami. Środkiem szosy nieprzerwany nurt wojska.
O godzinie 13.00 dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka, zdaje się, Medyki, i tu dopędziliśmy tabor. Zaledwie zdążyliśmy zdjąć z wozu swoje walizki, gdy chłop zaciął konie, uwożąc nasze zapasy żywności. O godzinie 14.00 tabor ruszył w kierunku Lwowa, z tym, że Lwów mamy ominąć, skręcić na północny wschód i jechać do Rawy Ruskiej. Tabor składa się z około stu furgonów i z trzech setek żołnierzy i strażników, nie licząc woźniców oraz kilku rodzin funkcjonariuszy Straży Granicznej.
Pierwszy dzień przeszedł stosunkowo spokojnie. Matka ma nadzieję, że w Rawie Ruskiej, gdzie ma podobno odbywać się koncentracja straży granicznej, spotka ojca. Szosa jest zapchana. Niemcy zaczynają tutaj skupiać swoje naloty. Cały dzień kluczymy najrozmaitszymi drogami. Po południu jednak w ogóle nie można już się poruszać. Naloty trwają nieprzerwanie. Zatrzymujemy się w jakimś lesie, oczekując zmierzchu.
Na skraju lasu rozłożyła się obszerna wieś. Matka chce kupić coś do jedzenia. Jednak jedyna odpowiedź, jaką słyszy, brzmi: „Niczoho nema”. A w furgonach też nie ma nic do jedzenia. Jesteśmy naprawdę głodni. Do tego upał dokucza niemiłosiernie. Jakiś strażnik dał matce ze swych zapasów jednego suchara i kilka łyżek cukru. Matka mówi, że nie ma już pokarmu w piersiach. Rozmoczyła w wodzie kawałek suchara, dodała do tego szczyptę cukru. Wkłada po trochę papki do szmatki i daje Krysi do ssania. My nie jemy nic. Matka uśmiecha się gorzko i mówi:
– Przekonywałam góralki, aby nie wkładały dzieciom szmatek z cukrem do ust, a dzisiaj sama to robię.
Wieczorem tabor rusza dalej. Z warkotem motorów mijają nas samochody z uzbrojonym po zęby wojskiem, kolumny czołgów, działa, zawadiackie oddziały kawalerii, nieprzerwane węże piechoty. Dlaczego idą w tym kierunku, dlaczego nie na zachód, tam, gdzie trzeba walczyć? Idzie z ust do ust wiadomość, że padło bohaterskie Westerplatte. Więc jednak gdzieś tam bronią się, są bohaterowie. Ale dlaczego ci tutaj uciekają? Dlaczego nie walczą? Dlaczego nie pomagają tym, którzy giną?
Dojechaliśmy do Sądowej Wiszni, gdy miasteczko płonęło. Tabor jechał przez płonące ulice. Na przedmieściu przyskoczyła do furgonów Biniakiewiczowa42. Uderzyła w lament.
– Zabierzcie nas z tego piekła! Och, na miłość boską, zabierzcie! Tu Ukraińcy mordują!43
Komendant coś przekładał, coś tłumaczył.
– Proszę wsiadać na mój wóz – powiedziała matka.
I znowu jazda. Tak bez przerwy – dzień gdzieś w lesie, głodni, bez wody, w nocy jazda bez wytchnienia.
Gródek Jagielloński, 13 września 1939
Dzień spędziliśmy w okolicach Gródka Jagiellońskiego. Tabor rozłożył się w jakimś dość obszernym lasku. Byłem bardzo głodny. Na pobliskim polu wyrwałem kilka krzaków ziemniaków. Oddaliłem się cokolwiek od biwaku, rozpaliłem małe ognisko i piekłem w nim ziemniaki. Dorzucałem po parę gałązek, trzymając przy tym w ręce znaleziony granat. Od czasu do czasu rozglądałem się podejrzliwie wokół, ponieważ Ukraińcy mordowali każdego, kto oddalił się od większych grup.
Już miałem zamiar wygrzebać z ognia ziemniaka, gdy kątem oka ujrzałem chłopa z widłami w ręku skradającego się w moim kierunku. Mimowolnie odrzuciłem granat w stronę ogniska i zacząłem uciekać. Ukrainiec sadził za mną wielkimi susami. Przewrócił się i w tej samej chwili rozległ się ogromny huk. Zamknąłem oczy i zaraz zerwałem się do dalszego biegu. Przecież Ukrainiec zakłuje mnie widłami. Z daleka biegli strażnicy. Obejrzałem się, ale nikt mnie nie gonił. Stanąłem jak wryty. Strażnicy zbliżali się do miejsca wybuchu. Jak pijany, nie wiedząc, co robię, powlokłem się za nimi. „Zabiłeś człowieka – coś krzyczało we mnie. – Zamordowałeś.” Leżał zniekształcony z potwornie rozprutym brzuchem. Tuż u moich nóg leżała ręka. Brudna ręka, zaciśnięta na trzonku wideł. Ręka oderwana była powyżej łokcia.
Początkowo czułem się nieswojo, gdy myślałem o tym wypadku. Potem widziałem już tyle trupów, że ten pośród nich po prostu zatarł się w pamięci. Nigdy nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia. Nawet rzadko o tym myślałem, a jeżeli nawet – to nie dlatego, że mnie tak dręczyło, a jedynie analizowałem, jak to właściwie się stało. Nie wiem, czy Ukrainiec chciał mnie zabić, czy biegł z widłami, aby rozrzucić i ugasić ognisko, które mogło być sygnałem dla lotnictwa niemieckiego.
Przed wieczorem znów w drogę. Już z daleka powitała nas ogromna łuna. Po godzinie przejeżdżaliśmy przez istną bramę piekielną. Cały Gródek Jagielloński zalany był morzem płomieni. Rano nastąpił początek końca tego miasteczka44. Teraz ten tragiczny fajerwerk dobiegał końca. Konie stąpały po zwęglonych ciałach ludzi i koni, które dziesiątkami walały się na ulicy. Rynek był prawdziwą beczką. Żywi i umarli tłoczyli się tak, że trudno było poznać, kto jeszcze żyje, kto kona, a kto jest już tylko nieboszczykiem. Gdy potem, po kilku latach, czytałem Boską Komedię, to byłem pewien, że to właśnie tam, w Gródku Jagiellońskim, widziałem krąg piekła, o jakim nie śniło się Dantemu.
Z Gródka jechaliśmy na Lwów. Matka powiadomiła komendanta o zgubie czy też kradzieży dokumentów.
Jeden z oficerów wsiadł na rower i wyprzedzając tabor, pojechał do Lwowa. Wracając, spotkał nas na przedmieściu tego miasta. Przywiózł matce zastępcze zaświadczenie.
Chodomierz, 14 września 1939
Tuż pod Chodomierzem furgony stanęły. Szosa była zniszczona. Okoliczne pola zasłane trupami ludzi i koni. Wiele porozbijanych wozów. To niemieckie samoloty dokonały tych potworności. Żołnierze rozkopywali brzeg szosy, robiąc przejazd, aby tabor mógł objechać wyrwy bokiem. Tymczasem niektórzy oglądali straszliwe pole zagłady.
Nachyliłem się nad jakimś oficerem, odpinając mu od boku maleńki browning.
– Przyda ci się, co? – usłyszałem głos komendanta taboru, który przeglądał jakieś przyniesione mu papiery. – A czy potrafisz chociaż obchodzić się z tym cackiem?
Kiwnąłem głową, sprawdzając magazynek.
– Chodź, pokaż, czy potrafisz go użyć.
Poprowadził mnie do miejsca, gdzie w kałuży zakrzepłej krwi, podobnej do błota, leżał jakiś porucznik. Miał straszliwie rozdarty brzuch. Obnażony żołądek pulsował. Ręka od czasu do czasu drapała ziemię, z twarzy spoglądało jedyne oko. Patrzyło już chyba niewidzącym, a jednak żywym spojrzeniem. Zdawało się, że tym okiem uporczywie szuka gdzieś w niebie przyczyn tego, co się stało.
– Czy on już nie będzie mógł żyć?
Komendant jedynie ruchem głowy zaprzeczył. Po czym odwrócił się i zaczął przeglądać mapę. Ręka tylko w pierwszej chwili trochę mi drżała. Zadawałem sobie pytanie, czy zabijam, czy tylko przerywam męczarnie człowieka. Nie znalazłem znikąd odpowiedzi i nacisnąłem cyngiel. Komendant odwrócił się.
– Jesteś jednak silniejszy ode mnie – powiedział.
Wiem, że w tej właśnie chwili umarły we mnie resztki tego, co nazywa się dzieciństwem. Widziałem w życiu tysiące trupów, ale ten moment był dla mnie najbardziej wstrząsający. Ta jedna śmierć wobec tysięcy innych. Przeżywam ją do dziś.
Mariampol, 15 września 1939
Popasy, alarmy, naloty, jazda, znowu naloty. Nalot! Kryj się! Odtrąbiono! Odjazd! Popas! Wsiadać! Były to słowa, które w tym czasie słyszałem najczęściej. W nocy minęliśmy Halicz. Od oficerów cofających się wojsk dowiadywano się o punkt koncentracji. Wiadomości sprzeczne, nikt nic nie wie, panuje niesamowity bałagan. Jedziemy na Stanisławów.
Ukraińcy nie chcieli nawet słyszeć o sprzedawaniu żywności. A ludzie byli już krańcowo wyczerpani z głodu. Kupowanie żywności odbywało się wobec tego w dość oryginalny sposób. Do izby wchodziło kilku żołnierzy. Jeden z nich, salutując, zapytywał o żywność. Odpowiedź była zawsze ta sama: „Niczoho nema, pany wse zabrały”. Wówczas jeden wyciągał pistolet i wymierzał w gospodarza. Jedzenie oczywiście było – i to niemało. Baba wynosiła z komory chleb, jaja, sery, masło, połcie słoniny. Gdy uznano, że już dosyć, wręczano pieniądze.
– Bądźcie zadowoleni, że płacimy gotówką, a nie kwitami.
Tabor w tym dniu zaopatrzył się dość obficie. Popas miał trwać kilka godzin. Rozłożono się na dobre. Gotowano jedzenie. Karmiono i czyszczono konie, prano bieliznę, myto się i golono. Jedni krzątali się wokół wozów, inni po prostu porozkładali koce czy płaszcze i wygrzewali się na słońcu w błogim rozleniwieniu. W tym lasku nic nie przypominało wojny. Matka była uszczęśliwiona – Krysia po raz pierwszy od kilku dni piła mleko. Mieliśmy pełno jedzenia. Żołnierze po prostu zawalili nasz furgon żywnością. Czyściłem swój pistolet, bez przerwy coś żując.
Komendant chodził od jednej grupki do drugiej, rozmawiał, był jednak jakiś niespokojny, smutny. Przedtem ze dwie godziny siedział przy radioodbiorniku.
– Czyścisz? – zagadnął mnie, usiadł.
– Dlaczego pan taki smutny?
– Nie ma się, synu, czym weselić. Chyba to rozumiesz. Bóg jeden wie, co z tego wszystkiego wyniknie. Nie zanosi się na to, aby świat miał się prędko uspokoić. To dopiero początek. A to dla ciebie – powiedział, wysypując z kieszeni kilka garści naboi. – Do twojego pasują.
Jechaliśmy to głównym traktem, to zjeżdżaliśmy na polne drogi. Trzymaliśmy się w miarę możności tych ostatnich, ponieważ główne drogi zapchane były do niemożliwości, co w znacznym stopniu zmniejszało tempo marszu. No i niebezpieczeństwo było stokroć większe. Boczne drogi okazywały się z kolei niebezpieczne z powodu grup skoczków spadochronowych, tak zwanych desantów, oraz band Ukraińców. Gdybyśmy napotkali większy oddział, nie dalibyśmy mu rady. Siły taboru były raczej szczupłe i wykruszone licznymi nalotami. Nawet niewielki oddział niemiecki, dobrze uzbrojony, mógł być dla nas groźny. Panowało zawsze ostre pogotowie.
Popasaliśmy właśnie w jakimś lesie, gdy rozległ się gwizdek. Leciało kilkadziesiąt samolotów, jednak zachowanie pilotów było bardzo dziwne. Maszyny całą nawałą zakreśliły kilka kół, potem rozsypały się i krążyły oddzielnie. Po chwili jeden samolot oderwał się od reszty i poleciał na wschód. Niemal w tym samym momencie oderwały się od niego dwa punkty.
– Desant – mruknął komendant. – No, postaramy się być gościnni.
Od krążącej grupy jeden po drugim odlatywały samoloty i w tym samym co pierwszy miejscu wyrzucały spadochroniarzy. Kilkanaście maszyn wykonało ten sam manewr. Samoloty jakiś czas krążyły jeszcze, a potem odleciały na zachód. Komendant wydawał rozkazy, a żołnierze rozchodzili się grupkami po dwie, trzy osoby.
Warkot motorów ponownie narastał. Wraz z komendantem i kilkoma żołnierzami zagłębiłem się w las. Przez konary widzieliśmy bardzo nisko lecące samoloty. Ostrożnie zbliżyliśmy się do miejsca, nad którym krążyły. Była to dosyć duża polana, na jej skraju siedziała grupa mężczyzn. Kilku innych zbliżyło się ku nim, niosąc jakieś pakunki lub wlokąc płachty spadochronów. Dwaj podchodzili do długich pasm białego płótna położonych na krzyż na środku polany. Jeszcze kilka minut i wrócili ci, którzy kręcili się po polanie. Ostrożnie stąpając po miękkim poszyciu, zbliżaliśmy się do tego miejsca. Po chwili słyszeliśmy już rozmowę skoczków. Gardłowo wypowiadane wyrazy jakoś przykro obijały się o moje uszy. Byli młodzi, weseli i w ogóle nie wyglądali na Niemców. Na tych Niemców z opowiadań, tych, którzy zrzucali bomby, palili wsie i miasta. Mordercy? Przecież oni są zupełnie podobni do nas. Tamci dwaj wrócili ze środka polany i cisnęli na ziemię dwa rulony białego płótna. Niemcy usiedli i zapalili papierosy.
– Możesz w nich kropnąć – szepnął komendant.
Ręka trochę mi drżała. Podparłem ją więc drugą i wymierzyłem w najbliższego. Jedynym moim pragnieniem było, aby trafić. Wydawało mi się, że od tego zależy wszystko, wszystko. Pociągnąłem za spust. W tej samej chwili ze wszystkich stron padły strzały. Żaden z Niemców nie zdążył się nawet ruszyć.
Stanisławów, 16 września 1939
Do Stanisławowa przyjechaliśmy przed świtem. Cały dzień spędziliśmy w koszarach wojskowych. Zaopatrzono nas w komiśniak45, suchary, konserwy, wino. Potem jakiś pułkownik wydał rozkaz złożenia broni i kazał dalej jechać rozbrojonym. Przecież to skazanie na wymordowanie całego taboru. Na drogach pełno Ukraińców i niemieckich desantów.
– To robią specjalnie, tu siedzą zdrajcy – komentowano ten rozkaz.
Nic nie pomogło. Tabor otoczono. Żołnierze z ponurymi twarzami bez słowa składali karabiny na wielkie sterty.
– Po co tu przyjechaliśmy, przecież teraz wytną nas jak stado baranów – żołnierze byli wściekli, ale bezsilni.
Komendanta i kilku innych oficerów zabrano, a na dowódcę taboru wyznaczono jakiegoś porucznika, który jeszcze miesiąc temu biegał jako mierniczy po chłopskich zagonach. Z taboru pozostało około dwudziestu furgonów.
Przez Stanisławów płynęła nieprzerwana rzeka ludzi. Wojsko i cywile walili potężnym nurtem na południe. Co kilkadziesiąt minut powtarzały się naloty. Ludzie nie zwracali już na to uwagi. Parli na ślepo przed siebie, zapełniając natychmiast wyrwy utworzone w tym żywym morzu przez bomby. A Niemcy szaleli. Bili w wojsko, w ludność cywilną, w pociągi sanitarne, w szpitale, szkoły. Nie dawali pardonu nikomu i niczemu. Wystarczyło, że ujrzeli bydło pasące się na łące czy chłopów pracujących w polu, ba, dzieci bawiące się, a już waliły bomby i powietrze cięły serie z kaemów. Ludzie nie reagowali. Otępiali, zbydlęceni, zachowali jeszcze tylko potrzebę ruchu – naprzód, przed siebie, byle nie stać. Byle dalej. Jak bydło szli apatycznie przed siebie, nie reagując na czyhającą zewsząd śmierć. Ich jedynym celem, ich nadzieją był magiczny wyraz „granica”. Gdyby pozbawić ich tego pojęcia, padliby bez sił. To była potworna pielgrzymka.
Ze Stanisławowa wyjechaliśmy przed nocą. I my zlaliśmy się z ogólnym nurtem. My również staliśmy się częścią stada idącego na rzeź.
Kołomyja–Rożnów, 17–18 września 1939
Popas w Kołomyi. Opowiadają, że na Polskę napadli bolszewicy. A więc to już koniec, teraz nie ma nawet cienia nadziei. Na tę wieść fala ludzka po prostu oszalała. Do Rumunii, ach – do Rumunii! To już nie brzmiało jak państwo neutralne, raczej – jak raj. Bo bolszewicy jeszcze gorsi od Niemców. Ludzie ostatecznie przestawali bać się niemieckich bomb, jak grad sypiących się z nieba. Przyjmowano je jak coś, co być musi, godzono się z nimi. Teraz uciekano przed bolszewikami, chociaż nie spadła ani jedna ich bomba. Tłumy szalały na samą wieść o nich.
W nocy w jakiejś mieścinie przysiadł się na nasz furgon oficer. Był oszalały z przerażenia, cały dygotał.
– Co panu jest? – zapytała matka.
– Pani, bomby, trupy, gdzie nie spojrzeć – śmierć. Przed chwilą bomba zniszczyła mój oddział, razem uciekaliśmy. Chyba tylko ja jeden zostałem żywy. Uciekaliśmy.
– Tak lekko wypowiada pan to słowo: „uciekaliśmy”. Spójrz, człowieku, ilu was tu jest. Niezliczone tysiące i wszyscy uciekacie. Dajecie się zarzynać jak barany. Któż ma bronić tej ziemi, czy ja? – rzekła ponuro, pokazując trzymaną na rękach Krysię. – Tchórze jesteście, tchórze. Nie mogę na was patrzeć. Przecież to nie przegrana walka, honorowa, to haniebna ucieczka całego kraju. To cały naród zdradził ojczyznę. I wy jesteście wojskiem, dumnym, silnym, ba, niezwalczonym wojskiem? Tłum bezwolny. Tylko na defiladach byliście armią. Gdzie wasze miejsce? Czy tutaj, na tych spływających krwią szosach, czy tam, gdzie jeszcze jednak się biją? Czy i tych zdradzacie? Czy nie lepiej zginąć w boju niż tu, od bomb?
Matka, jakby wyczerpana i wystraszona własnymi słowami, umilkła. Oficer jęczał cicho, ukrywszy twarz w dłoniach. Kiwał się przy tym jak rozmodlony Żyd. Wtem jednym susem, nim ktoś zdążył powiedzieć choćby słowo, wyskoczył z wozu, stanął na skraju szosy i wyrwawszy z futerału pistolet, strzelił sobie w skroń. Matka uniosła głowę:
– Szczęśliwy.
A rwąca i pełna zgiełku rzeka ludzka parła wciąż naprzód i naprzód. Dlaczego szczęśliwy – zapytywałem sam siebie – dlaczego szczęśliwy?
Podążaliśmy w stronę Rożnowa. Kilka kilometrów od granicy rumuńskiej dowódca taboru zebrał wszystkich i miał krótkie przemówienie.
– Proszę państwa, to ostatni popas w Polsce. Najdalej za godzinę będziemy w Rumunii. Jeżeli ktoś z państwa chce pozostać w kraju, nie mam nic przeciwko temu. W miarę możliwości postaram się nawet zaopatrzyć pozostających, ponieważ dysponuję kasą taboru, której nie myślę marnować ani wieźć do Rumunii, by ją tam zarekwirowali. Proszę o szybką decyzję.
– Nie jadę – powiedziała matka. – Mam zginąć, to wolę ginąć na rodzinnej ziemi. Dosyć tej tułaczki. Dokąd pojadę z dziećmi, w obcy świat?
– Ja tak jak pani – powiedziała pani Krupińska, która przyzwyczaiła się we wszystkim potakiwać matce.
W kraju zostali ponadto Wawrzyniakowie oraz Biniakiewiczowie z córkami i pani Kodewiczowa z dziećmi.
– Radzę pani jechać z nami – mówił dowódca taboru do matki. – Lepiej przeczekać ten niespokojny czas gdzieś na uboczu. Tutaj rozpęta się prawdziwe piekło. Może pani pożałować stanowczego, ale – proszę mi wybaczyć – nierozsądnego kroku. Na pani wozie jest kasa, może pani zrobić z pieniędzmi, co chce. Pozostawiam do waszej dyspozycji dwa furgony.
Dwóch żołnierzy, zdecydowanych pozostać, otrzymało rozkaz prowadzenia furgonów – aż do chwili zwolnienia ich przez matkę. Jeszcze kilka słów pożegnalnych i tabor znikł za zakrętem.
Matka była bardzo przygnębiona, nic nie mówiła. Wawrzyniak zaczął gospodarzyć w naszym wozie. Wyciągał jakieś paczki, tłumoki i worki. Zabrał stalową kasetę z pieniędzmi. Matka na nic nie zwracała uwagi. Potem podszedł do matki. „To dla pani, należy się pani z podziału” – mówił, wyciągając kilka banknotów.
Kołomyja, 22 września 1939
Tu po raz pierwszy ujrzałem bolszewików46. Byli ubrani w spiczaste czapki z gwiazdami, w stebnowane kurtki lub szare, wystrzępione u dołu płaszcze. Z wyglądu byli raczej niechlujni niż groźni. Mieli bardzo długie karabiny z osadzonymi na lufach dziwnymi bagnetami. Nie zaczepiali nas. Spokojnie minęliśmy miasto. Na przedmieściu jakiś polski żołnierz poprosił, żeby go zabrać. „Proszę” – pozwoliła matka. Dosiadł się z tyłu koło mnie.
Rozmawiałem z nim w najlepsze, gdy jakieś 2–3 kilometry za miastem obskoczyli nas Ukraińcy i zaczęli ściągać wszystko z wozów. Jeden odebrał mi zegarek; gdy matka pytała, dlaczego to robią, odpowiedzieli, że szukają burżuja. Gdy zapytała, czy mają pozwolenie, potrząsnął jej przed nosem nożem:
– Ce je moje pozwolenie.
Zabraliby nam i te marne resztki, gdyby nie sowiecka kolumna samochodowa. Zabierali się do wyprzęgania koni, gdy nadjechali Rosjanie. Ukraińcy odstąpili, a żołnierz szybko powrzucał zabrane rzeczy i już w pędzie wskoczył na furę.
Sambor, 3–6 października 1939
Gdy chcieliśmy jechać w kierunku Sambora, zostaliśmy zatrzymani przez Rosjan i przymusowo spędziliśmy cały dzień w ich obozie. Wokół furmanek postawiono jakichś obdartusów, których zwali karaulnymi47. Matka żądała widzenia z komandirem48, jednak komendant był pijany i spał. Wstał dopiero późno w nocy i kazał nam jechać „k czortowoj matieri”49, wydawszy uprzednio rozkaz nakarmić i „wydat’ po riumkie wodki na duszu”50. Okazało się jednak, że „kuszat’ nieczego, a wodku wypili”51. Czym prędzej daliśmy więc po koniach i o czwartej nad ranem byliśmy w mieście.
Sambor opuściliśmy 6 października. Jechaliśmy, ciesząc się ze spokoju, jaki panował na szosie. Droga wiła się wśród pokrytych lasami wzgórz. Mijaliśmy rozległe, położone pośród pięknych dolin wsie. Wieśniaczki wychodziły przed chaty. Ubrane były dziwnie: długa, haftowana na piersiach i rękawach koszula i dwa fartuchy, jeden z przodu, drugi z tyłu, tworząc coś w rodzaju spódnic. Na głowach kwieciste chusty, a na szyjach kilka sznurów ze srebrnych monet. Ludzie byli tu jacyś lepsi. Z łatwością można było nabywać jedzenie, a chłopki same dopytywały się, czy czegoś nie trzeba.
Chyrów, 10–13 października 1939
Byłem z matką w Chyrowie. Na ulicach było pełno Rosjan. Wchodziliśmy do sklepów, w których w gruncie rzeczy niczego już prawie nie było, a Rosjanie na gwałt wykupywali resztki. W jednym ze sklepów zastaliśmy bolszewików. Jeden z nich kazał sobie podać wielki damski szal.
– Dawaj jeszczo.52
Żydówka podała.
– Jeszczo, jeszczo.
Żydówka, myśląc, że chce wybrać, wyłożyła cały zapas. Chwycił cały pęk pod pachę i nim kobieta zdążyła coś powiedzieć – już go nie było. Drugi kupił całe pudło tarcz gimnazjalnych, inny wziął pudło pasty do podłogi, ciesząc się, że kupił konserwy.
Matka razem z panią Krupińską poszły do Chyrowa po chleb. Wystały kilka godzin w kolejkach i wracały uszczęśliwione ze zdobycia kilku bochenków na drogę. Wchodziły właśnie na wał, gdy zauważyły, że po szosie odległej od nich o kilkadziesiąt metrów jadą obydwie furmanki. Na pierwszej siedział Wawrzyniak i Biniakiewiczowie, na drugiej Sękowscy. Wawrzyniak zauważył je, wtulił głowę w ramiona i zaczął smagać konie. Wkrótce zniknęli im z oczu.
Po przyjściu matka podzieliła się z nami przykrą wiadomością. Po namyśle postanowiła jechać do Leonpola, do babki Baczyńskiej, na Wileńszczyznę. Pani Krupińska, ślepo przyzwyczajona robić to, co matka, również zdecydowała się jechać w okolice Wilna do krewnych męża.
Tego samego dnia matka udała się do nowych władz miejskich, to znaczy do jakiegoś komitetu robotniczo-chłopskiego, gdzie po wielu trudach uzyskała przepustkę na wyjazd do Leonpola.
Lwów–Hołubicze, 15–17 października 1939
Jedynie z pomocą kilku kolejarzy udało nam się dostać do przepełnionego wagonu. Po mniej więcej godzinie postoju pociąg rusza. W strasznym tłoku i zaduchu mija cały dzień. Ciągłe rewizje, sprawdzanie przepustek i długie, bardzo długie postoje.
Dopiero późną nocą jesteśmy we Lwowie. Dworzec jest zniszczony. O tym, że kiedyś perony pokryte były szklanymi dachami, świadczą powyginane pręty stalowej konstrukcji. Na dworcu masa ludzi, a wśród nich kręcą się grupy żołnierzy rosyjskich. Gdzieniegdzie mignie zielony mundur bez guzików lub czapka bez orzełka. Matce w rosyjskiej kuchni polowej udaje się zdobyć trochę kipiatku, czyli wrzątku. Moczymy więc w nim suchary i zjadamy pierwszy od wczoraj posiłek.
Znowu jakimś cudem udaje się nam dostać do wagonu. Pociąg w żółwim tempie mija Brody, Zdołbunów, Kostopol. Kilka godzin stoimy w Sarnach. Pijemy wszyscy z wielkim apetytem brudną wodę nagromadzoną w wielkim leju po bombie. Jakiś polski eksżołnierz rozdaje pastylki chloru, które należy połknąć po tej wodzie, aby się nie rozchorować. W nocy dojeżdżamy do Baranowicz.
Ciekawie wygląda sprawa biletów, których oczywiście nie mamy. Matka podaje przepustkę z Chyrowa. Kontrolerzy obracają ją w ręku i spoglądają na niezrozumiałe wyrazy. Potem kiwają głową i odchodzą.
– To jakaś komunistka – słyszę ich przyciszone rozmowy w przejściu.
– Tak, teraz to takie cholery pozadzierały głowy – dodaje drugi.
– A może wziąć za mordę i wywalić z pociągu, niech gdzie zdechnie bolszewiczka?
– E, co tam, ruszysz ruskie ścierwo, a za ludzi będziesz odpowiadał. Niech jadą do samego piekła. Przyjdzie czas, to ich wszystkich…, że im się odechce.
Do Wilna przyjechaliśmy nad ranem. Jeszcze na peronie żegnamy się z panią Krupińską i Edkiem, którzy odjeżdżają za chwilę, a i my za kilka godzin mamy jechać dalej. Tutaj pociągi chodzą lepiej. W Nowej Wilejce pociąg stoi tylko pół godziny. Tyle samo w Królewszczyźnie. Nareszcie Głębokie. Gramolimy się do dorożki i jedziemy do ciotki Heli Kuziemskiej53. Nie znajdujemy jej jednak. Okazuje się, że wyjechała do Hołubicz, oddalonych od Głębokiego o jakieś 25 kilometrów.
Wreszcie dojechaliśmy do Hołubicz. Pierwszego napotkanego Żyda matka zapytała o adres ciotki.
– Nu, pani Kuziemskie, una mieszka u Mendła naprzeciw cerkwi.
Po chwili wjechaliśmy na obszerne podwórze, w rogu którego wznosił się ogromny żuraw studzienny. Dom drewniany, parterowy, z wielką oszkloną werandą, pokryty strzechą ze świeżej słomy. Najbardziej zadziwił mnie właśnie ten dach. Potem spojrzałem na cerkiew po przeciwnej stronie, wznoszącą się za niewielkim ogrodzonym wzgórzem. Odwróciłem się na krzyk chłopca mniej więcej w moim wieku:
– Mamo, mamo, ktoś przyjechawszy.
Wybiegła ciotka Hela i rzuciła się matce na szyję. Wybiegły dziewczęta. Weszliśmy do mieszkania. Wicia, Janka, Wanda i Tadzik to nasze cioteczne rodzeństwo. Dopiero teraz się poznaliśmy. Zaczęły się pytania. Ciotka co chwila powtarzała:
– A Boże ty, Bożyczku, a cóż wy przeżyli.
Potem przypomniała sobie, że jesteśmy głodni i zaczęła krzątać się przy stole.
38
Michał Lubieniecki, przodownik Straży Granicznej (sierżant), został w 1939 r. zmobilizowany. Trafił do niewoli sowieckiej i został osadzony w obozie dla jeńców wojennych w Ostaszkowie. Zamordowany w 1940 r. w Kalininie (obecnie Twer), pogrzebany w zbiorowych mogiłach w Miednoje (za: Rozstrzelani w Twerze. Alfabetyczny spis jeńców polskich z Ostaszkowa rozstrzelanych w kwietniu–maju 1940 i pogrzebanych w Miednoje, według źródeł sowieckich i polskich, „Indeks Represjonowanych”, Ośrodek KARTA, Warszawa 1997). Pośmiertnie awansowany do stopnia podporucznika (w 2007 r.).
39
„Dokąd, dokąd, szaleńcy, pędzicie?” – cytat z Epody 7 Horacego.
40
Rodzina funkcjonariusza Służby Granicznej, który w 1938 r. został przeniesiony do Przemyśla.
41
Najbardziej intensywne bombardowania Przemyśla miały miejsce 7–8 września 1939.
42
Żona komendanta placówki SG w Sromowcach Franciszka Biniakiewicza, z pochodzenia Ukrainka, jechała z dwiema córkami – Walą i Wandą.
43
Rzeczywiście, ludność ukraińska skorzystała z wojennego chaosu, z rozpadu struktur polskiej władzy i dokonywała grabieży i mordów, zarówno na uchodźcach, cywilach, jak i na wojskowych. Rozmiarów tych zbrodni, skali ofiar na razie nie można dokładnie ustalić.
44
Gródek Jagielloński został zdobyty przez wojska niemieckie 13 września 1939. Następnie, zgodnie z układem niemiecko-sowieckim, przekazany Sowietom.
45
Komiśniak – rodzaj chleba razowego (z niem. Komissbrot).
46
Kołomyja została zdobyta przez sowieckie oddziały pancerne 18 września 1939 około godziny 16.00.
47
Ros.: wartownicy.
48
Dowódca.
49
Do diabła.
50
Wydać po kieliszku wódki na głowę.
51
Jeść nie ma co, a wódkę wypili.
52
Dawaj jeszcze.
53
Helena Kuziemska – siostra Nadziei Lubienieckiej (matki Autora).