Читать книгу Odwet - Zbigniew Lubieniecki - Страница 9
KORGOWA
ОглавлениеKotłas, 12 lipca 1940
Do Kotłasu przyjechaliśmy około ósmej rano. Dzień był piękny i słoneczny. Pociąg zatrzymał się przy przystani nadrzecznej. Po godzinie z trzaskiem zaczęły otwierać się drzwi, a wzdłuż wagonów rozniosło się przeciągłe:
– Wygrużatsia!69
Wszyscy ucichli, zamarli. Jakoś nikt nie mógł pojąć, że to koniec jazdy, że trzeba opuścić wagony. Zupełnie jak ptak, który bardzo długo przebywał w klatce i gdy go chciano uwolnić, bał się wyjść. Ludzi podrywa głos wartowników, idą w ruch kolby – łup, łup i „wyłaź!”. Poza tym panuje grobowa cisza, nikt się nie odzywa, nawet dzieci nie płaczą.
Już wszystkich powyrzucano z wagonów. Ludzie zaczynają się poruszać jakoś niemrawo, nieśmiało, z niedowierzaniem. Wartownicy odeszli na bok. Ludzi ogarnia zgroza – jeżeli wartownicy odeszli, to znaczy, że stąd nie da się uciec.
Siewiernaja Korgowa 70 , 13 lipca 1940
Rozkładamy się, jak kto może. Nasza komnata71 numer 4 jest największa. Numer 1 zajmuje pani Mokszyc72, pozostałe inni. Nasza klatka ma dwa okienka, pozostałe po jednym. Już pierwszej nocy zaatakowały nas roje pluskiew i gromady szczurów. Nazajutrz wszyscy zlewali ściany gotowanym przez cały dzień wrzątkiem – wydano generalną wojnę robactwu i brudowi.
Barak zbudowany jest z grubych kloców, dzieli się na dwie połowy. W środku sień, z której wchodzi się do jeszcze jednej klatki. Reszta komnat oddzielona jest od siebie przepierzeniami z dranic, sięgającymi trzech czwartych wysokości ścian bocznych. Do każdej komnaty wiodą drzwi z takich samych dranic. Wyposażenie komnat stanowią stoły, prycze, taborety i ławy z dranic. Nic więcej. W całej połowie są dwa piece. Płyty nie ma i trzeba gotować na dworze.
Do południa trwają porządki. Pluskwy przynajmniej w części zwyciężone. W naszej komnacie są trzy wąskie prycze. Zestawiono je razem. Do wieczora skleciłem jeszcze czwartą – dla siebie. O szóstej wieczorem wszystkich spędzono na wiec. Pierwszy raz odzywa się do nas komendant Wieżliwcew73:
– Wy zdies’ nawsiegda – wy tu na zawsze! Nie szukajcie żadnej nadziei. Wam tu żyć, pracować i umierać.
Ludzie rozchodzą się. Każdy ma siedzieć u siebie i oczekiwać na komisję zatrudnienia. Po jakimś czasie do baraku przychodzi Wieżliwcew i kilku innych. Jutro mama, Danusia i Kamilla mają iść do pracy.
14 lipca 1940
Z całej połowy baraku do pracy nie popędzono jedynie Krysi (1 rok i 2 miesiące), mnie (10 lat), Lusi Burkot (7 lat)74, Jurka Mokszyca (wariata) i jego matki. Powlekli nawet chorą, półprzytomną Kamillę. Krysię kazano zanieść do jaśli75.
Na mnie nikt nie zwracał uwagi. W baraku nie chciało mi się siedzieć, wyszedłem więc za barak i po chwili przelazłem za ogrodzenie. Zagłębiłem się w las. Oganiając się od komarów, zbierałem jagody. Szedłem coraz dalej i dalej, nie zwracając uwagi, że las staje się coraz dzikszy i że zaczynają się moczary. Trzeba wracać, pomyślałem. Kępka, na której stałem zbyt długo, zaczęła się gwałtownie zanurzać. Skoczyłem, ale nie natrafiłem na następną. Natychmiast zanurzyłem się po pas w lepkim, cuchnącym błocie. Czułem, że z każdą chwilą zanurzam się coraz głębiej. Udało mi się chwycić kępę, na którą chciałem skoczyć. Pomału, z wielkim wysiłkiem udawało mi się do niej przybliżyć. Wydawało mi się, że trwa to całe wieki. Kępa była dosyć duża i trzymała się mocno. Wczołgałem się na nią.
Odetchnąłem trochę i zacząłem się przedostawać z powrotem na stały grunt. Cały byłem pokryty rudoczarną, kleistą mazią. Powlokłem się do domu.
Koniec lipca 1940
Praca nie na nasze siły. Znęcanie się komendanta Wieżliwcewa i dziesiętników. Pluskwy, karaluchy, szczury, roje komarów i moskitów oraz dokuczliwych gzów. Tyfus, krwawa dyzenteria, pierwsze pogrzeby. Oto czym żyliśmy w tych pierwszych koszmarnych dniach.
Zapasy przywiezione z Polski były na wyczerpaniu. Do posiołku76 zawitał nowy gość – głód.
Sierpień 1940
Coraz częściej ktoś wymykał się do lasu. Przynosił grzyby lub jagody. Trzeba żyć. Niech nawet złapią Rosjanie. Niech doniesie któryś ze szpicli… To nic, że kogoś rozszarpie niedźwiedź lub ryś. To nic, że kogoś wessie bagno, że zabłądzi, że zaginie bez wieści – to nie ma znaczenia. Trzeba iść, bo iść każe wszechpotężny głód.
Poruszać się wolno jedynie w obrębie ogrodzenia posiołkowego. Dalej – ani kroku. W razie złapania poza ogrodzeniem grozi odebranie pajka77 i głodówka w separatce. Wewnątrz posiołku szybko wyzbierano wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia. Trzeba było wymykać się dalej. Głód jest silniejszy od strachu. Chodziłem i ja. Robiłem łubianki z kory brzozowej i przynosiłem w nich trochę grzybów lub jagód. Matka i Danusia, gdy odszedł diesiatnik78 lub w czasie powrotu z pracy, zawsze starały się coś uzbierać.
Którejś niedzieli byłem w tajdze z Cześkiem Świtalem79. Zbieraliśmy grzyby, jagody i w ogóle wszystko, co nadawało się do jedzenia.
– Psiakrew – klął Czesiek – już człowiek zapomniał, jak wygląda mięso. Gdyby chociaż jakaś marna strzelba. A czy nie dałoby się jakoś złapać, przecież tyle tu różnej zwierzyny. Głuszce wielkie jak indory.
I rzeczywiście, w tej samej chwili niemal spod naszych nóg zerwało się kilka pięknych ptaków. Ba, gdyby chociaż jakaś przedpotopowa flinta, nikt w baraku nie narzekałby na brak mięsa. A na sidła? Czesiek myślał jakiś czas, wreszcie stuknął się pięścią w czoło.
– Mam.
– Co masz?
– Będziemy łowić głuszce.
Natychmiast poszliśmy do domu. Czesiek przygotowywał sznurki, coś tam jeszcze, a ja udałem się z nożyczkami do koniuszni80 z obowiązkiem dostarczenia jak największej ilości włosia z końskich ogonów. Zakradłem się do środka i uciąłem ogony kilku koniom należącym do striełkow. Ze zdobyczą tą przyszedłem do Cześka. Włosie skręcaliśmy w cienkie sznurki i robiliśmy z nich pętle. Czesiek pętle te przywiązywał do sznurków po kilka. Zrobiliśmy takich kompletów chyba ze dwadzieścia. Potem Czesiek przygotował siekiery. Wyostrzył moją, którą ukradłem w magazynie zaraz po przyjeździe. Potem wziął worek i wrócił, dźwigając w nim piasek.
Ja tymczasem na jego polecenie przyniosłem kilkadziesiąt suchych końskich bobków ze starej koniuszni. Na rozścielonym worku wymieszaliśmy nawóz z kilkoma garściami kaszy, okruchów i sucharów. Mieszankę tę wsypaliśmy do wielkiej łubianki i poszliśmy do lasu. Czesiek dźwigał, posapując, wór z piaskiem, a ja niosłem nawóz, pętle i siekiery. W odległości dwóch kilometrów od posiołku Czesiek wybrał miejsce na skraju sporej polany.
– Tu postawimy pierwszą pułapkę – powiedział, wskazując na kilka drzew rosnących w równym rzędzie.
Jakieś pół metra od ziemi Czesiek przywiązał sznurek z pętlami do dwóch drzewek, dobrze go przy tym napinając. Trzy pętle, zachodząc jedna na drugą, zwisały ku ziemi. Po obydwu stronach zbudował płotek z patyków, pozostawiając jedynie otwór, w którym zwisały pętle. Potem zbudował płot pomiędzy drzewami, na jakieś dwa metry w jedną i w drugą stronę. Płot był bardzo gęsty. Po jednej i drugiej stronie otworu zdarł darninę i ziemię posypał piaskiem, dodając do tego kilka garści mieszanki z nawozu. No, jedna gotowa.
Na skraju tej polany ustawiliśmy, wspólnymi już siłami, jeszcze trzy pułapki. Potem na przestrzeni kilku kilometrów, robiąc dla orientacji nacięcia na drzewach, zbudowaliśmy resztę pułapek. Nazajutrz przez cały dzień skręcałem pętle. Czesiek po powrocie z pracy obejrzał je i stwierdził, że są zupełnie dobre. Odtąd miałem co dnia obchodzić pułapki, a w przyszłą niedzielę od świtu mieliśmy ustawić jeszcze kilkadziesiąt nowych. Nazajutrz obszedłem nasze pułapki i znalazłem dwa głuszce. Głód odszedł na bok, przyczaił się w cieniu, łypiąc nienawistnymi ślepiami, aby przy lada okazji wyciągnąć łapczywą łapę.
Czym jest śmierć? W Polsce kiedyś czyniono z niej wielką ceremonię. Tutaj śmierć – to jest po prostu śmierć. Jeżeli ktoś umierał, to starszy baraku szedł do komendanta. Ten, po stwierdzeniu, że człowiek rzeczywiście nie żyje, skreślał go z listy i na tym koniec. Do dzieci nawet nikogo nie posyłał. Dziecko nie pracuje. Wobec tego, gdy umierało dziecko, chowano je po cichu i meldowano dopiero po kilku tygodniach. Chodziło o 150 gramów chleba. Zbijało się skrzynię podobną do trumny. Wkładało nieboszczyka i wynosiło pod bieriozki81, czyli na cmentarz.
Mogiłę kopało się na niecały metr, głębiej było już błoto. Trumnę wpuszczało się do tej dziury. Przez jakiś czas słychać było bulgot, a potem błoto zasysało trumnę. Trzeba było czym prędzej zasypywać, bo bagno zaczynało przybierać i wtedy nie dało się formować ziemnego nasypu – błoto rozlewało się na boki. Kładło się więc trochę konarów, przysypywało je ziemią i darniną i wtykało w ziemię sosnowy lub brzozowy krzyż.
Kamilla po chorobie była bardzo słaba. Ponieważ z naszej rodziny pracować musiały trzy osoby, w jej zastępstwie do pracy poszedłem ja. Przydzielono mnie do cegielni. Pracowało tu dużo dzieci, w moim wieku lub nieco starszych. Nosiliśmy do pieca wysuszone cegły. Diesiatnik był wredny i zły jak zbój. Nazywał się Magierin. Wystarczyło, że dostrzegł, jak ktoś przystanął, a zaczynał wyzywać i przeciągał przez plecy nahajem. Stał nad nami, nie dając ani chwili odpocząć.
Na początku nosiłem po trzy cegły. Diesiatnik, gdy to zauważył, sprał mi siedzenie, aż się posiusiałem z bólu, no i musiałem nosić po cztery. W pierwszych dniach męczyłem się bardzo prędko, toteż pierwszy dzień wspominam jako piekło. Ani ja, ani inni chłopcy nie mogliśmy wyrobić normy w ciągu dziesięciogodzinnego dnia pracy, musieliśmy więc pracować po 12–14 godzin. Po kilku dniach przyzwyczailiśmy się i szło lepiej.
Rosjanie nosili nakomarniki, czyli kapelusze z moskitierami. Polacy jednak nie otrzymywali ich z magazynu, toteż każdy szył sobie, jak potrafił. Był nawet jeden pan, który zrobił nakomarnik z cylindra, jakimś cudem aż tutaj dowiezionego. Ja zrobiłem kapelusz z kory brzozowej, a Kamilla obszyła go płótnem. Zamiast moskitiery wszyła kawałek gazy. Nakomarnik ten służył mi nie gorzej od prawdziwego.
Po grzyby i jagody chodziło się z łubiankami, które nauczyliśmy się robić z kory brzozowej, tak jak tutejsi Rosjanie. Taka łubianka, gdy jest zrobiona dość szczelnie, nadaje się nawet do noszenia wody.
Piestier jest to tornister z kory brzozowej. Zrobiłem sobie taki piestier i zawsze chodziłem z nim do tajgi. Ba, czego to się z kory brzozowej nie robi. Nawet łapcie, w których chodzi się lekko i wygodnie
Pięknie jest latem w tajdze, tylko ludzie znajdują się w stanie, który nie pozwala im tego piękna dostrzegać. Po wyjściu z posiołku idzie się początkowo wzdłuż Korgowy, rzeczki, nad którą posiołek leży. Zaledwie minie się ostatnie zabudowania, a już człowiek mimo woli poddaje się tajemniczemu nastrojowi lasu. Tajga szumi głucho, uroczyście. Stuletnie pichty82, jodły, sosny pochylają się ku sobie pod nagłymi porywami wiatru. Poszum lasu to potężnieje, to przytaja się, zacicha. Mimo woli zaczyna się iść lekkim rozkołysanym krokiem i wydaje się, że to morze szumi. Czy ktoś w Polsce wie w ogóle, co to jest tajga? Myślą: ot, las jak las. No tak, to las rzeczywiście, tylko że to nie jest zwyczajny las. Nie spotka się w tym północnym lesie ani szerokolistnego jesionu, ani pachnącej miodem, pokrytej żółtym kwieciem lipy, ani klonu, co ku jesieni pokrywa się królewską purpurą. Może dlatego mimo całego jej piękna wydaje się obca, zła i groźna.
Idąc prawie zarośniętą, z rzadka, widać, udeptaną ścieżyną, masz po obydwu stronach czarnozielone ściany z leśnych olbrzymów, których pnie pokrywają srebrzyste porosty. Las jest tak gęsty, że panuje w nim niezmącony nigdy półmrok. Miejscami tylko, poprzez gąszcz, przeniknie rozmigotany zajączek światła. Nieraz zatrzymasz się na ścieżce. Spojrzysz w górę i ujrzysz skrawek błękitnego nieba. To tędy, niby przez okno, zajrzał promień słońca. Las ucichł. Tylko wysoko w górze słychać lekki poszum. To powiewy wiatru gaworzą wśród koron drzew. W tej ciszy wyraźnie słychać najlżejszy nawet szelest. Stuk dzięcioła rozlega się niby seria z karabinu maszynowego. Nieprzyjemny zgrzyt, jaki wydaje nadłamane drzewo, brzmi niby chichot diabła leśnego, którego tutaj nazywają Leszy83
69
Wychodzić!
70
Osiedle specjalne Siewiernaja Korgowa, położone w rejonie wierchnietojemskim w obwodzie archangielskim, istniało w l. 1940–41, nosiło oficjalną nazwę specposiołok nr 83. Zostali tu przymusowo osiedleni polscy obywatele, deportowani z dwóch obwodów: wilejskiego (w tym transporcie przyjechał Autor z rodziną) i baranowickiego, formalnie wchodzących od 1939 r. w skład Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Według stanu na 1 stycznia 1941, znajdowało się tu 494 osiedlonych. Ponadto w pobliżu istniały: Jużnaja Korgowa, Zapadnaja Korgowa i Wostocznaja Korgowa, gdzie mieściły się warsztaty remontowe, magazyny części zamiennych, składy żywności. (Za: Deportowani w obwodzie archangielskim, cz. 2, Alfabetyczne wykazy 8559 obywateli polskich wywiezionych w 1940 roku z obwodu baranowickiego i wilejskiego, „Indeks Represjonowanych”, Warszawa 2004.)
71
Izba, pokój.
72
Maria Mokszyc (ur. 1877) deportowana do Korgowy wraz z córką Marią (ur. 1915) i synem Jerzym (ur. 1912) w tym samym transporcie, co Autor. (Informacje o osobach wymienianych przez Autora za: Deportowani w obwodzie archangielskim, cz. 2, Alfabetyczne wykazy…)
73
Iwan Wieżliwcew (1909–1957) – syn chłopa z rejonu wierchnietojemskiego. W l. 1931–33 i 1939–40 żołnierz Armii Czerwonej, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 ponownie powołany do służby, został snajperem. Po wojnie przewodniczący kołchozu. Jego imię nosi jedna z ulic w Wierchniej Tojmie.
74
Lidia Burkot (Lusia, ur. 1933) z matką Wilhelminą (ur. 1909) deportowana do Korgowy w tym samym transporcie, co Autor.
75
Żłobek.
76
Osiedle.
77
Przydział żywności.
78
Brygadzista nadzorujący robotników.
79
Czesław Śwital (ur. 1920) deportowany do Korgowy w tym samym transporcie, co Autor.
80
Stajnia.
81
Pod brzózki.
82
Jodła białokora.
83
Diabeł, licho leśne, borowy.