Читать книгу Odwet - Zbigniew Lubieniecki - Страница 7

SOWIECI

Оглавление

Hołubicze, 17 października 1939

Wypocząć. Odetchnąć pełną piersią, spać bez niepokoju, spać, dużo spać – oto czego pragnąłem najbardziej. Toteż przez parę dni spałem tylko, jadłem i, o ile słońce dobrze przygrzewało, wychodziłem na wzgórze cerkiewne. Tam, wśród rozrosłych na mogiłach krzewów, leżałem na kocu, patrząc bezmyślnie w niebo lub wodząc wzrokiem po pochylonych ze starości prawosławnych krzyżach zdobiących zapadłe mogiły. Przeżywałem ponownie całą drogę – godzinami trwałem w bezruchu, a przed oczyma, niby na ekranie, z dziwną wyrazistością przesuwały się minione dni. To kurczyłem się od wyimaginowanego gwizdu bomby, to przyglądałem się ułanowi z wyrwanymi jelitami, który za chwilę ustępował młodemu Niemcowi. Znów widziałem trupy, przeżywałem naloty. Po kilku dniach to przeszło. Utrwaliło się tylko na zawsze w pamięci.

Potem miejsce tych wizji zajęła tęsknota za ojcem, za górami. Nostalgia to chyba najgorsza rzecz na świecie – odczuwałem wprost fizyczny ból. Ale przyszedł czas, że i to stopniowo przycichło, przytaiło się i tylko od czasu do czasu wybuchało z niesłychaną siłą.

Tutaj też, między krzyżami, postanowiłem schować mój rewolwer. Owinąłem go w ręcznik nasycony olejem lnianym. Potem włożyłem do blaszanego pudła wysmarowanego kołomazią. Pudełko znów owinąłem płótnem, owiązałem sznurkiem i wysmarowałem kołomazią. Tak zabezpieczony rewolwer i kilkadziesiąt naboi postanowiłem zakopać w jakiejś mogile.

Minęło kilka dni i matka zdecydowała, że muszę iść do szkoły. Nazajutrz poszedłem do tego przybytku wiedzy. Jeszcze tej jesieni nauczyłem się mówić po białorusku, po żydowsku i trochę po rosyjsku. Nauczyłem się od kolegów, bo do hołubickiej szkoły uczęszczałem nie więcej niż jeden, dwa razy w tygodniu. Wolałem chodzić po okolicznych lasach i polach czy brodzić po moczarach.

Nastały już porządne przymrozki, rankami ziemia pokryta była białym szronem. Ja coraz częściej chodziłem do lasu i do domu wracałem nieraz późną nocą. Matka o nic nie pytała. Była bardzo smutna i zdawała się na nic nie zwracać uwagi.

Raz zapuściłem się daleko, aż do Puszczy Hołubickiej, i zmęczony przysiadłem na pniu zwalonej brzozy. Myślałem o ojcu – o tym, czy żyje, czy go jeszcze kiedyś zobaczę. Poczułem na sobie czyjś wzrok. Podniosłem głowę, przede mną stał jakiś wynędzniały mężczyzna. Był bardzo zarośnięty i pomimo chłodu ubrany tylko w spodnie i podartą koszulę. Na nogach miał zniszczone chodaki. Zaskoczony jego nagłym pojawieniem się, milczałem.

– Chłopcze, jesteś Polakiem? Co tu robisz?

– Nie chcę siedzieć w ruskiej szkole i dlatego łażę po lesie.

Odwrócił się i zawołał: „Andrzej!”. Z krzaków wyszedł drugi, zupełnie podobny mężczyzna, tylko chyba jeszcze bardziej wynędzniały i wyższy. Pomimo że ich wygląd nie budził zaufania, nie czułem lęku. Jakoś mnie ku nim ciągnęło. Ich ruchy, gesty, niedomówienia coś mi przypominały.

– Panowie jesteście żołnierzami?

Spojrzeli na siebie.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Mój ojciec też jest żołnierzem.

– No, tak, jesteśmy polskimi oficerami. I jesteśmy diabelnie głodni.

– On jest ranny – rzekł ten pierwszy, wskazując na nazwanego Andrzejem.

Teraz dopiero zauważyłem, że ręka wisi mu na czymś w rodzaju temblaka.

– Tutaj jedzenia nie mam, ale jeśli zechcecie pójść ze mną do Hołubicz, to się znajdzie. Tylko że to daleko.

– Trudno… Tylko, czy wiesz, przyjacielu, że nas nikt nie może zobaczyć? Czy wiesz, co zrobiliby z nami bolszewicy, gdyby nas złapali?

Zaczęli opowiadać. Dużo słyszałem o Berezweczu54, ale nigdy nie myślałem, że aż tak Sowieci mogą męczyć ludzi. Rozmowę prowadziliśmy, idąc szybko najkrótszą drogą do Hołubicz. Nareszcie przez dziurę w parkanie dostaliśmy się na cmentarz. Tutaj już nikt nie mógł nas zobaczyć. Po chwili przy pomocy jednego oficera wejście do grobowca, który spenetrowałem już wcześniej, uznając go za dobrą kryjówkę, zostało otwarte. Z wielkim trudem przeniósł też Andrzeja do podziemia.

– Jak tylko się ściemni, przyniosę jedzenie.

Niecierpliwiłem się, czekając zmroku. W międzyczasie przygotowywałem jedzenie i nosiłem je na cmentarz. Co tylko mogłem, wyciągałem ze spiżarki. Potem otworzyłem przejście do grobowca. Andrzej tylko pił. Później w kocach znosiliśmy siano z pobliskiego stogu. Jakie takie posłanie mieli więc zapewnione. Nazajutrz postarałem się o konewkę na wodę i puszkę, do której nalewało się benzyny i można było gotować. Benzynę ukradłem w sielsowiecie55 – była to dosyć duża bańka i ledwo ją przydźwigałem. Potem przyniosłem bandaże i trochę lekarstw z naszej obficie zaopatrzonej apteczki podróżnej. Żywności dostarczałem co dzień, ile mogłem, przynosiłem nawet mleko w butelkach.

Andrzej pomału wracał do zdrowia. W podziemiu siedzieli około dwóch tygodni. Nieraz przesiadywałem u nich po kilka godzin. Opowiadali o Berezweczu i o tym, jak udało im się uciec z tego piekła. Andrzej wtedy właśnie został ranny w rękę. Kilka dni błądzili po lasach głodni i zziębnięci. Ten pierwszy miał na imię Zbyszek – tak też po imieniu kazali się nazywać. Byli to porucznik Andrzej Włodarski i kapitan Zbigniew Rychert.

Któregoś dnia postanowili ruszać. Najgorzej było z ubraniem. To wymagało z mojej strony naprawdę wielkiej pomysłowości. Bielizna była wujka. Na strychu wisiał stary płaszcz. Buty ukradłem Mendlowi. Drugie były po wujku. Drugi płaszcz ukradłem w szkole w kancelarii, stamtąd też pochodziły czapki. Jakoś to skompletowałem. Postarałem się też o jedzenie i wygrzebałem moją belgijkę i wraz z nabojami podarowałem im. Byli tym bardzo zaskoczeni i ucieszeni. O zmierzchu ruszyli. Poszli w kierunku Głębokiego. Odprowadziłem ich daleko poza ostatnie domy Hołubicz.


24 grudnia 1939

Smutne było w tym roku Boże Narodzenie. Najbliższy kościół w odległym o 7 kilometrów Podświlu (tak nazywano miasteczko Świła) był zamieniony na stajnię dla koszarowych koni. Skromna wieczerza wigilijna przypominała raczej stypę. Ciotka płakała, matka miała zaciśnięte usta i wyglądała bardzo obco. Przy tradycyjnym składaniu życzeń, podczas dzielenia się opłatkiem, matka wstała. Trzymając w ręku symbol Boga, który głosił miłość i nadzieję, mówiła:

– Moi drodzy, po raz pierwszy nie spożyjemy tego symbolu pokory i miłości ze słowami ukorzenia. Niczego sobie nie życzmy. Jedno mamy ukryte w sercach życzenie i tego nikt nam nie wydrze. Tym naszym życzeniem jest pragnienie wolności dla ojczyzny. Życzenie, aby nogi tych, co ją dzisiaj depczą, nigdy po niej nie stąpały. Przysięgnijmy sobie w duchu nienawiść wszystkim tym, którzy nas ciemiężą, głośmy nienawiść w imię miłości. Wtedy przetrwamy.


1 stycznia 1940

Między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem coraz więcej zaczęto mówić o tym, że bolszewicy będą wywozić Polaków. Początkowo nie wierzono w to. Gdy jednak pogłoski się powtarzały, pociągnęliśmy za język Buńkę, córkę Pytona, byłego dajana kahalnego56. Buńka wyśpiewała wszystko. Powiedziała, że w sielsowiecie są już przygotowane listy wszystkich gojów, których wywiozą na Sybir.

– Bunie, to, co mówisz, to nie jest prawda – powiedziała matka.

– Uj – zaperzyła się Buńka. – Tate sam widział, tate sam je pisał w kahale i un opowiadał w domu i bubełe57 na niego krzyczała, że un za to, że pisał, jest ferszołtenermyszygener mensz58.


9 lutego 1940

Przed sielsowiet zajechało kilkaset podwód. Gdy zapytywano zakutanych w baranie szuby chłopów, co to znaczy, kiwali ze smutkiem głowami: „Kaby my sami wiedali… Nam nie skazali, ale nie k dabru heta, musi wywazić buduć...59. W nocy sanie zniknęły z ulic miasteczka.


10 lutego 1940

Rano korowody sań widziano w Podświlu. Wyładowane były nieszczęśnikami, spośród których bardzo wielu miało już nigdy Polski nie oglądać.


Marzec 1940

Matka poszukiwała ojca. Pisała i wysyłała dziesiątki listów.


13 kwietnia 1940

O drugiej w nocy budzi nas walenie w drzwi. „Otkrywajtie!”60. Drzwi z hukiem wylatują z zawiasów i walą się na podłogę. Kończyliśmy się właśnie ubierać. Wpadli do mieszkania. Pod oknami i na podwórzu też kręciło się kilkunastu. Przed wejściem stały dwie podwody. Żydzi z czerwonymi opaskami na ręku, uzbrojeni w karabiny, nagany, granaty – miejscowy komitet wykonawczy. Z nimi kilku bolszewików. Wszyscy uzbrojeni po zęby, jakby mieli co najmniej stoczyć kilkudniową walkę z groźnym przeciwnikiem. „Rewizja! Ruki wwierch!

Ponad godzinę staliśmy pod ścianą z wyciągniętymi do góry ramionami, zaglądając w ciemne otworki luf karabinowych, oddalone od nas zaledwie na długość bagnetów osadzonych na wintowkach61. Rewidowali wszystko, wywalali pościel z łóżek. Pruli, darli, niszczyli. Co chwila ktoś wychodził z tłumokiem rzeczy niepodlegających konfiskacie, ale za to świetnie nadających się do rabunku. Po pewnym czasie nasi cerberzy byli pod szynelami wyładowani jak tuczne wieprze.

Wreszcie kazali sobirat’sia62 tylko Kuziemskim. Obstawili furmankę, na której siedziała ciotka wraz z dziećmi, wrzucili kilka tobołków, które nie zmieściły się na poprzedniej. Wyładowana tobołami fura pojechała w kierunku domu komisarza Pytona. Druga ruszyła o godzinie 4.30 w kierunku sielsowietu. Nie pozwolono nam nawet się pożegnać. Przez dwie godziny po zabraniu ciotki pilnowali nas, aby nikt nie wychodził z domu. Przez cały dzień miałem silną temperaturę, a chwilami trzęsło mną zimno.


14 kwietnia 1940

Czułem się trochę lepiej, jednak jeszcze leżałem. Mieszkanie było puste i ponure. Wszyscy mieli posępne twarze. Poruszali się cicho, ostrożnie, jakby w domu ktoś umarł. Odwiedzali nas znajomi. Panny Kotterówny63 przyniosły naczynia. Potem znowu zaczęli pojawiać się chłopi z żywnością i motkami wełny. Dana zajmowała się Krysią, a matka całymi dniami robiła na drutach. Ja źle czułem się w domu. Panująca w nim pustka przerażała mnie. Toteż całe dnie ponownie zacząłem spędzać w okolicznych lasach i na polach.


29 maja 1940

Niosłem z Olszczyzny dzbanek mleka. Z Hołubicz jechał na rowerze komendant NKWD z Plissy. Zatrzymał się i poprosił o picie. Gdy zsiadał z roweru, zdążyłem do mleka napluć. Pił długo. Spasibo.64 „Na zdrowie.” Gdy odjechał, resztę mleka wylałem.


31 maja 1940

Moją ulubioną zabawą było wykradanie ze szkoły lub z klubu sielsowietu portretów wodzów i strzelanie do nich z łuku. Po pewnym czasie doszedłem do takiej wprawy, że z odległości dwudziestu kroków trafiałem Stalinowi w oko.


Czerwiec 1940

Podświle, a raczej Świła, było to małe miasteczko położone w odległości siedmiu kilometrów od Hołubicz. Przed wojną były tutaj wielkie koszary, a teraz stacjonowali bolszewicy. Wokół koszar stały długie szeregi aut zrabowanych Polakom. Wiele z nich doprowadziłem do stanu wymagającego co najmniej kapitalnego remontu. Wbijanie setek gwoździ w opony, niszczenie zegarów, wycinanie skórzanych siedzeń, niszczenie w motorach wszystkiego, co mogłem zniszczyć swoimi bądź co bądź słabymi rękoma. To była moja sprawa, moja robota i napsułem nią bolszewikom sporo krwi.

Nie pomagały warty. Jakoś potrafiłem się prześliznąć. Nie pomagały ogrodzenia ani nawet reflektory. Niszczyłem systematycznie po jednym, po dwa samochody. Bolszewicy nastawieni byli na złapanie grupy dorosłych mężczyzn. Dzięki temu zapewne mogłem działać bezkarnie.

Raz powiesiłem na furtce sielsowietu portret Stalina z wielkim podpisem „WOR” (złodziej). Wypisywałem na murach kredą wierszyki w rodzaju:

I nadejdzie ta godzina,

kiedy pójdziem na Stalina.

Precz go z Polski wygonimy,

wielkie lanie mu sprawimy.


Po prostu weszło mi to w krew. Nie mogłem zasnąć, jeśli nie wyrządziłem im bodaj najniewinniejszej psoty. Próbowałem nawet podpalić sielsowiet. Ogień w porę dostrzeżono – na szczęście, ponieważ z sielsowietem mogło pójść z dymem całe miasteczko.


22 czerwca 1940

Dzień moich urodzin. Skończyłem dziesięć lat – jeszcze zupełne dziecko. Nie chce mi się to pomieścić w głowie. Przecież zdaje mi się, że jestem po prostu stary. Czy byłem w ogóle kiedyś dzieckiem? Na pewno tak. Jednak okres mojego dzieciństwa wydaje mi się tak odległy, że aż nierealny.

Patrzę długo na ręce i nogi, oglądam się w lustrze. Rzeczywiście, jestem jeszcze bardzo mały, ani trochę nie większy od innych dziesięcioletnich chłopców. Tylko moja twarz jest jakaś inna – smutna i poważna. Próbuję się uśmiechnąć, ale uśmiech ten nie podoba mi się, nie jest prawdziwy. Potem widzę w swych rękach granat, od którego zginął bandyta Ukrainiec. Widzę pistolet wymierzony w głowę ułana, a potem w niemieckiego spadochroniarza. Widzę nóż prujący siedzenia w samochodach, młotek wbijający gwoździe w opony. I chociaż widzę, że ta ręka jest mała i słaba, że należy do dziesięcioletniego dziecka, to jednak zdaję sobie sprawę, że to jest ręka mężczyzny.

54

Byli to uciekinierzy z więzienia w Berezweczu koło Głębokiego, które w październiku 1939 utworzyło NKWD w dawnych budynkach klasztornych. Panowały tam bardzo ciężkie warunki.

55

Rada gminna lub siedziba rady gminnej.

56

Sędzia gminy żydowskiej.

57

Żyd.: babcia.

58

Żyd.: przeklęty i wariat.

59

Biał.: Gdybyśmy sami wiedzieli… Nie powiedziano nam, ale nic dobrego to nie wróży, chyba będą wywozić…

60

Ros.: Otwierać!

61

Karabin.

62

Zbierać się.

63

Trzy siostry Kotterówny były nauczycielkami w szkole w Hołubiczach, zostały z niej usunięte po wejściu Sowietów. Po wywózce ciotki Kuziemskiej z dziećmi, okazały naszej rodzinie wiele pomocy i serca. (Przyp. Aut.)

64

Ros.: Dziękuję.

Odwet

Подняться наверх