Читать книгу Odwet - Zbigniew Lubieniecki - Страница 8
WYWÓZKA
ОглавлениеHołubicze–Ziabki, 29 czerwca 1940
Godzina 3.00, dyskretne pukanie do drzwi. To wystarcza, by zerwać nas na nogi.
– Ubierajcie się – mówi szeptem matka. – Przyszli po nas.
Znowu pukanie.
– Otkrojtie! Nie biespokojties’, u nas k wam dieło. Priszli k wam s choroszej wiestju. Pojedietie na rodinu.65
Nosili na zmianę nasze tłumoki, których było zresztą niewiele. Złożyli je na jedną furmankę, my usiedliśmy na drugiej. Po południu przyjechaliśmy do Ziabek, powieźli nas w stronę dworca kolejowego.
Po peronie kręci się jakiś może trzydziestoletni mężczyzna. Macha rękami, śmieje się, gada od rzeczy. Wariat – uzmysławiam sobie. Za chorym chodzi staruszka, widać matka, wraz z młodą kobietą. Proszą go, aby usiadł. Ich perswazje nie odnoszą skutku. Wariat chodzi, przed enkawudzistami staje na baczność, salutuje, śmieje się i powtarza:
– Jedziemy do Częstochowy, jedziemy do Częstochowy.
Zbliża się wieczór. Przychodzi kolej na nas. Ktoś wrzuca mnie do wagonu, na plecy spada mi walizka, potem jakiś tobół z pościelą, który w tym momencie się rozwiązuje. Z trudem wygrzebuję się z betów. Wagon nabity jak beczka śledzi. Jest ciemno i duszno. Zatrzaśnięto drzwi.
Tak tu ciasno, że nie wiadomo, w którym kierunku się ruszyć. Wdrapuję się na półkę i po chwili otwieram klapę. Robi się nieco jaśniej. Matka podaje mi Krysię, a potem tobołek z pościelą. Powoli wszyscy jakoś się rozlokowują. Na naszej półce jest osiem osób – my i staruszka z synem wariatem i córką. Ktoś wydobył świeczkę, matka znalazła drugą. Leżymy stłoczeni. Od latryny idzie duszący smród. Matka jak oka w głowie strzeże jedynej flaszki mleka. Niedawno odstawiła Krysię od piersi. To mleko w obecnych warunkach jest jej jedynym pożywieniem. Zasypiam gorączkowym snem.
Ziabki–Kotłas, 30 czerwca – 12 lipca 1940
Budzę się bardzo wcześnie. Rozglądam się po wagonie. Z każdej strony trzy półki – górne są najlepsze ze względu na lufciki, można też na nich usiąść, co jest niemożliwe na dolnych półkach. Po jednej stronie nie są zasunięte do końca drzwi. Tę dwudziestocentymetrową przestrzeń wypełnia gruba, mocno przybita deska. U dołu wycięty jest kwadratowy otwór, do którego pochyło dochodzi trójkątne korytko zbite z dwóch desek. To właśnie jest latryna. Później z koców zrobiliśmy parawanik wokół tego przybytku. Cała wolna przestrzeń zapchana jest tobołami, na których śpi kilkanaście osób. Wyglądam przez okno – przed każdym wagonem spaceruje bojec66 z karabinem.
Przed południem ruszyliśmy. W wagonie było nas czterdzieści osób, w tym trzy rodziny żydowskie, wraz z dobytkiem. Pomimo swej szczupłości, dobytek ten w niemałym stopniu przyczyniał się do panującego tłoku, zaduchu, sprzeczek o różne drobiazgi, przygnębienia. Po kilku dniach jednak wszyscy otrząsnęli się, a przynajmniej nie kazali patrzeć innym na swoje przygnębienie. Kryli przed sobą rozpacz, a już nasi ciemiężyciele na pewno nie widzieli smutku na naszych twarzach. Coraz częściej pojawiał się uśmiech, anegdota. Nic nie mogło odebrać nadziei. Nieraz modliliśmy się razem, brali w tej modlitwie udział nawet Żydzi. Ale dziwna była to modlitwa: „Chleba naszego powszedniego nie daj im, Panie”, „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata – ukarz ich, Panie”…
Rewizja. Krysia jest zupełnym maleństwem – owinięta w kołderkę, jest całkowicie niewidoczna. Liczą po przeciwnej stronie i już się tam przemykam, liczą po naszej – przechodzę z powrotem.
– Nu czto, job twoju mat’? Dwoich ludiej nie chwatajet.67
Liczą od nowa. Teraz mnie, Cześka Świtala, Irkę Uchmańską i Krysię liczą dwa razy. Joby sypią się jak grad. Wagon wybucha śmiechem, bolszewicy klną, wrzeszczą, liczą jeszcze kilka razy. Trwa rewizja, szperają w tłumokach przejrzanych już dziesiątki razy. Wszystko wywalają, rwą, łamią, pod szynele chowają najróżniejsze, nie zawsze najcenniejsze, przedmioty.
Na postoju pilnuje naszego wagonu bojec z olbrzymim nosem. „Bulbonos” – rzucił ktoś i od tej chwili nikt nie nazywa go inaczej. Biedaczysko cierpiał przez nas okropnie. Właściwie dręczyliśmy go bez specjalnego uczucia nienawiści, ponieważ był stosunkowo ludzki. Dostawało mu się jedynie dla zasady, bo był po tamtej – znienawidzonej – stronie. Do moich obowiązków należało wylewanie na niego zawartości nocnika. Obowiązek ten wypełniałem z całą sumiennością i z czasem doszedłem do wielkiej wprawy. Jak by nie uważał, jak by nie był ostrożny – zawsze potrafiłem uchwycić moment, w którym udało mi się spełnić swoją powinność, a Bulbonos nigdy nie zauważył, kto go oblał.
Od czasu do czasu dawano nam jeść. Nieraz późną nocą, gdy stawaliśmy na większej stacji, budził nas zgrzyt otwieranych drzwi:
– Dwoje s wiodrami.68
Dwoje ludzi zwlekało się z półki, brali wiadra i szli. Po jakimś czasie przynosili je wypełnione. Jedno zawierało zupę – przeważnie krupnik jaglany, w drugim była zazwyczaj kasza. Nieraz nie byliśmy w stanie ustalić, z czego – poza wodą – składała się ta zupa.
Przy kolejnej rewizji powtarza się stara historia. Bojcy klną, wrzeszczą. Podczas przemykania się na drugą stronę wagonu obrywam pięścią w zęby, a potem kolbą pod żebra. Gdy odzyskałem przytomność, w wagonie panował już porządek. W głowie mi szumiało, prawa strona twarzy strasznie spuchnięta i boli. Próbuję się poruszyć, ale w prawym boku odzywa się okropny ból. Opiekuje się mną cały wagon. Stara Żydówka Kłosowa długo waży w ręku półlitrową butelkę z wodą, potem bierze kubek i wlewa do niego trochę mętnawej cieczy. Ręka jej drży. Lustruje ilość wody w kubku, potem w butelce. Ponownie przechyla flaszkę. Czyni tak kilkakrotnie, wreszcie kubek jest pełny, a w butelce zostaje zaledwie kilka łyków. Kłosowa podnosi kubek i ostrożnie, aby nie uronić bodaj kropli, podaje mi.
– Pij – mówi. – Pij, my jakoś wytrzymamy.
Zagorzała antysemitka, pani Uchmańska, schodzi z półki, obejmuje Kłosową i całuje ją. Starej Żydówce z pojaśniałych oczu spływają łzy.
Wodę dostajemy na ogół regularnie, co dnia. Kilka razy nasz wagon nie otrzymał wody za karę. Wiadro wody to bardzo mało dla czterdziestu osób. Pić, pić – woła cały organizm, lecz nie ma co. Wodę dzieli się małym kubeczkiem. Każdy wypija swoją porcję jednym haustem. W wagonie jest bardzo gorąco, zaduch, powietrze aż gęste. Pół litra wydziela się jako żelazny zapas, na wypadek omdlenia. Krysia jest szczęśliwa, bo jako niemowlę otrzymuje sama pół litra – trzy porcje. Z sucharów, cukru i wody mama robi papkę i karmi nią Krysię. Przecież ona zaledwie dwa miesiące temu skończyła rok. Jeżeli jest Pan Bóg, to dlaczego cierpią takie dzieci? Za co ona cierpi, ty potworny, zły Boże?
Drzwi wagonu otwierają się:
– Zabieramy dzieci na spacer.
Podnosi się lament, że chcą oddzielić dzieci od rodziców i wywieźć w nieznane. Bojcy biorą dzieciarnię za kark i jak szczenięta wyrzucają z wagonu. Mnie spotyka to samo. Upadłem i bardzo boleśnie uderzyłem się w kolano.
Jak przyjemnie jest siedzieć na zielonej trawie, rosnącej koło nasypu kolejowego. Jak cudownie grzeje słońce i jak lekko jest oddychać. Gdyby tylko nie ci przechadzający się wzdłuż torów wartownicy. Podnoszę z nasypu kamień i ciskam w bojca. Ugodzony, wrzasnął przeraźliwie. Zaczyna się wypytywanie, kto to zrobił. Wszyscy milczą. Bojec potrząsa jakimś chłopczykiem, który kręcił się najbliżej niego.
– Ja nie wiem, ja naprawdę nie wiem – chłopiec krzyczy coraz głośniej w miarę, jak bojec ściska go coraz mocniej za rękę.
– To on – mówi Lusia Burkot, wysuwając się do przodu i wskazując na mnie.
Czuję tylko parę uderzeń, a potem tracę przytomność. Budzę się w jakimś innym wagonie. Leżę na podłodze, obok drewnianej pryczy, nad którą wisi portret Stalina.
– Ocknął się, gadzina. Dlaczego rzuciłeś kamieniem? Mów, ty polski szczeniaku – syczy bojec.
Zaczyna bić mnie brezentową cholewą buta, obszytą grubą skórą. Właściwie nie czuję bólu, tylko w głowie mi szumi. Dlaczego uderzyłem, dlaczego uderzyłem? – sam zadaję sobie to pytanie. Bo on Ruski, bo go nienawidzę. Bojec w końcu daje mi spokój i więcej nie podchodzi do mnie. Siada przy stole i coś pisze, zaczyna przeglądać jakieś papiery.
Prycz jest sporo. Na jednych siedzą bojcy i grają w karty, na innych śpią. To wagon konwojentów – uzmysławiam sobie i zapadam w półsen. Budzi mnie unoszenie z ziemi.
– Towarzyszu komendancie, dokąd z nim? – słyszę głos podnoszącego mnie bojca.
To Bulbonos.
– Rzuć tego Polaczka gdzieś w kąt – odpowiada komendant.
To ten, który bił mnie cholewą. Bulbonos ostrożnie kładzie mnie na ziemi i po chwili podkłada mi coś pod głowę.
– Nie ceregiel się z nim – słyszę głos naczelnika.
Bulbonos odchodzi.
Boli mnie całe ciało i bardzo chce mi się pić.
Zapada noc. Bojcy powoli układają się do snu. Gdy już wszyscy śpią, próbuję się poruszyć, ale boli mnie całe ciało. Zupełnie jakbym był cały ponabijany gorącymi ćwiekami. Pełzam powoli ku wiadru z wodą. Trwa to bardzo długo, potem piję dużo, przerywam i znowu piję. Za każdym łykiem czuję dużą ulgę.
– Ty gdzie?! – wrzeszczy komendant i zrywa się ze swojej pryczy.
Chwyta mnie i jednym ciśnięciem rzuca w mój kąt.
Wagon nie kołysze się, to znaczy, że stoimy. Zaczynam się rozglądać. Jak przez mgłę widzę przy stole komendanta i jeszcze jakiegoś bojca. Potem zaczyna się pragnienie i gorączka. Bulbonos podawał mi od czasu do czasu kubek wody, a potem pomógł mi przejść do latryny. Zbliża się wieczór, znowu zapadam w ten dziwny półsen, kiedy śni się o najróżniejszych rzeczach i jednocześnie się słyszy, co dzieje się wokół. Bulbonos to jednak bardzo dobry człowiek. Nie będę mu więcej dokuczać – postanawiam.
Obudziłem się bardzo wcześnie. Czułem się znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Pragnienie jednak w dalszym ciągu mam wielkie. Komendant każe mi podejść do stołu. Podchodzę.
– Siadaj.
Siadam na taborecie. Komendant coś pisze i klnie, że tak trzęsie. Przejeżdżamy właśnie przez most nad jakąś wielką rzeką. Na stole leży grubo wypchana papierami teka. Chwytam ją i jednym rzutem ciskam przez uchylone drzwi do wody.
Bili mnie, ale ja pamiętam tylko jedno uderzenie, które odrzuciło mnie na koniec wagonu. Potem jak przez mgłę widzę komendanta i na ciele czuję łomotanie, chociaż nie odczuwam bólu. Dopiero po chwili uzmysławiam sobie, że mnie kopie. Potem pustka i znowu budzi mnie uderzenie twardego buta. Powtarza się to kilka razy. A potem nie było już nic. Tylko noc.
Cuci mnie woda wylana na głowę. Nade mną stoi Bulbonos i spryskuje mi twarz. Potem wlewa mi wodę do ust. Krztuszę się, dławię, jednak nie odrywam od ust kubka z ożywczym płynem. Gdzieś z daleka docierają do mnie łagodne słowa Bulbonosa:
– No i po co ci to wszystko? Przecież jesteś dzieckiem. Wiem, że nie lubisz nas, wy wszyscy nas nie lubicie. Bo i nie ma za co lubić.
Jego słowa docierały do mnie niby daleki, łagodny pomruk, jakby mruczał kot. Tak, to przecież mruczy duży angorski kot Miki z Krościenka… Ja leżę na trawie, słońce świeci, a Miki ociera się o mnie i mruczy.
– Zbysiu, na obiad! – woła matka z balkonu.
Biegnę szybko, a za mną z zadartym ogonem biegnie dostojnym truchcikiem Miki.
– Leż, synku, leż – widzę pochyloną nade mną twarz Bulbonosa.
Koło wagonu słychać głosy. Bulbonos odskakuje w bok i kładzie się na pryczy.
– No, chuja znaleźli. Prosto do wody rzucił.
Ponownie zapadam w czarny, wirujący lej.
Budzi mnie znowu zimna woda. Komendant eszelonu bierze kubek i wlewa mi w usta płyn. Strasznie pali, to wódka. Zaciskam zęby. Komendant próbuje mi je rozewrzeć. Udaje mu się to i w tej samej chwili gryzę go w palec. Usłyszałem krzyk, a potem znowu zrobiło się ciemno. Uderzył mnie raz, może więcej – nie pamiętam.
Budzę się wśród swoich, nade mną pochyla się matka. Przez cały dzień leżę półprzytomny, tylko chwilami zdaję sobie sprawę, co dzieje się wokół mnie. Potem ciemna zasłona.
Wciąż mam gorączkę, choć już nie tak wysoką jak wczoraj. Dorośli ograniczyli swoje racje wody. To naprawdę ogromne poświęcenie. Matka mówi, że gdyby nie ta woda, tobym umarł. Mówią mi, że sporządzano w pośpiechu spisy całego transportu i że w gorączce mówiłem o jakichś wyrzuconych do wody papierach. Do wagonu przyniósł mnie Bulbonos.
Próbowałem trochę posiedzieć, ale nie mogę, zaraz się przewracam.
Następnego dnia próbuję chodzić i nawet mi się to udaje. Tylko jestem jak z waty i wszystko boli.
65
Ros.: Proszę otworzyć! Niech się pani nie denerwuje, mamy sprawę do pani. Przyszliśmy z dobrą nowiną. Pojedziecie do ojczyzny.
66
Żołnierz.
67
Co jest, kurwa mać? Brakuje dwóch ludzi.
68
Dwoje z wiadrami.