Читать книгу Niemożliwy manuskrypt - Agnieszka Grzelak - Страница 4
Оглавление1.
Wypisywanie zaproszeń szło sprawnie, ale nie należało do zajęć szczególnie inspirujących. Eia rzuciła wzrokiem na topniejący stos czystych kartoników i na listę gości. Jeszcze pięćdziesiąt sztuk, po czym jej wkład w realizację zamówienia zostanie zakończony. Zaproszenia przejmie Glen i ozdobi je stosownymi ornamentami. Znajdą się wśród nich herby obojga narzeczonych, heraldyczne stworzenia i podkreślające świetność obu rodów draperie. Wszystko pompatyczne i przyciężkie, ale akurat tym zleceniodawcom taki styl może się podobać. Gdyby to ona miała ozdabiać zaproszenia, wyglądałyby zupełnie inaczej. Ogonki liter przechodziłyby w gałązki kwiatów, a nad imionami młodej pary unosiłyby się motyle i ważki. Westchnęła. Na razie nie zanosi się na to, żeby przewodniczący gildii pozwolił jej na dekorowanie zamówień. O tworzeniu prawdziwych iluminacji z użyciem płatków złota nie ma nawet co marzyć. A przecież poradziłaby sobie. W domu nie raz kopiowała skomplikowane inicjały z kart jedenastowiecznych manuskryptów i wychodziło jej to doskonale. Jednak starzy mistrzowie niechętnie odstępowali młodym bardziej prestiżowe, a tym samym lepiej płatne zlecenia. A ona miała zaledwie dwadzieścia lat i była najmłodsza ze wszystkich.
Rozprzestrzeniająca się od kilku lat moda na kaligrafię sprawiła, że popularność, a co za tym idzie zyski Gildii Skrybów i Iluminatorów były wysokie jak nigdy dotąd. Zamówienia sypały się tak obficie, że odstąpiono od niektórych rygorystycznych przepisów dotyczących przyjmowania nowych członków. Przede wszystkim obniżono granicę wieku, od którego można się starać o zdobycie uprawnień. Właśnie dzięki temu zarządzeniu, Eia już od trzech lat pracowicie kaligrafowała ślubne zaproszenia, akty nadania i dyplomy okolicznościowe, w dobrze oświetlonych salach Gildii. Wolałaby brać zlecenia do domu, ale właśnie oświetlenie – duże okna w każdej pracowni, a do tego szklany dach – sprawiało, że każdego ranka szła do pracy na ulicę Aquatusa Incora.
– Eia! Masz przyjść do mistrza Muura!
Ręka jej drgnęła i spod stalówki wypłynął czarny kleks. Jak zawsze, kiedy musiała stawić się na nagłe wezwanie przewodniczącego Gildii, odczuwała nieokreśloną obawę, że czeka ją reprymenda. Za co? Powody mogły być różne – na przykład zbyt wolne tempo pracy. Trwa akurat wiosenny sezon ślubów i zamówienia napływają nieprzerwanym strumieniem. Oczywiście, drukowanie zaproszeń jest znacznie szybsze i tańsze, ale miejscowe elity, podążając za modą, korzystały wyłącznie z usług kaligrafów.
Muur Incor, potomek Aquatusa Incora, założyciela Gildii, był wysokim, chudym mężczyzną. Jak wszyscy jego przodkowie, uwiecznieni na wiszących w gabinecie portretach, miał wąski garbaty nos i osadzone głęboko małe, przenikliwie patrzące oczy nieokreślonego koloru. Kiedy Eia weszła do gabinetu, Muur siedział w fotelu z tłoczonej skóry i układał pożółkłe karty na blacie masywnego, rzeźbionego biurka.
– No, jesteś wreszcie – mruknął zgryźliwie, choć przybiegła natychmiast, jak tylko ją zawołano. – Nad czym teraz pracujesz?
– Kończę zaproszenia na ślub Hiacynty Plummench i…
– Uporaj się z tym szybko – przerwał jej – bo potrzebuję, żebyś zajęła się statutem Bractwa Strzelców. Ma być napisany harsą na pergaminie. Zostaw miejsca na inicjały, zrobi je Udor Sewin.
– Ja przecież…
– To wszystko. Tu jest tekst statutu. Możesz odejść.
Możesz odejść. Jak zwykle nie dał jej nawet dojść do słowa. Nie miała szansy powiedzieć, że mogłaby sama namalować inicjały. Potrafiłaby to zrobić nie gorzej niż Udor. Dobrze chociaż, że statut ma być napisany harsą. Eia lubiła ten krój pisma, kanciastość liter, surowość i elegancję szerszych pionowych pociągnięć. Znudziła się jej mezza, najchętniej wybierana przez klientów zamawiających zaproszenia. Harsa miała przynajmniej charakter.
Ślubne kartoniki skończyła wypisywać zanim zapadł zmrok. Na szczęście zdążyła przed zapaleniem lamp. Przejście od światła dziennego do sztucznego często sprawiało, że gubiła rytm i pierwsze litery wychodziły niezdarnie. Włożyła stos zaproszeń do pudełka i położyła je na stole, przy którym pracował Glen Monte.
– To dla ciebie.
Glen rzucił okiem na równo ułożone kartoniki.
– Nuda – mruknął.
– Gdyby mistrz Muur mi pozwolił, mogłabym je sama ozdobić.
– Chciałabyś, co? – powiedział szyderczo. – To, że jesteś córką swego ojca nie znaczy, że będziesz się piąć po drabinie kariery jak wiewiórka.
Eia odwróciła się na pięcie dotknięta do żywego. Jej ojciec, Trad Sekeros, był jednym z mistrzów iluminatorów. Najlepszym w Gildii. Był, dopóki nie zaczął tracić wzroku. Widzenie pogarszało się z biegiem lat, ale przez długi czas biegłość ręki rekompensowała niedoskonałość oka. W końcu jednak Trad musiał opuścić Gildię, ale przedtem zdążył przekazać Eii wszelkie tajniki zawodu. Wielu zazdrościło Sekerosowi talentu i precyzji, z jaką ozdabiał pergaminowe stronice. Byli nawet tacy, którzy z cichą satysfakcją przyjęli jego odejście. Ich niechęć przeniosła się na córkę dawnego mistrza.
Eia kochała kaligrafię. Zanim jeszcze nauczyła się pisać, jej ulubionymi zabawkami były lśniące złociście stalówki, kolorowe, poplamione tuszem obsadki, zużyte gęsie pióra i słoiczki z tuszami, które ustawiała na stole w tęczowe rzędy. Była szczęśliwa, kiedy ojciec kupił specjalnie dla niej kościaną rzeźbioną obsadkę i drewnianą szkatułkę na stalówki. Z przejęciem stawiała pod jego kierunkiem pierwsze litery, często mocząc je łzami, bo nie były tak piękne jak te, które wychodziły spod ręki ojca. Trad był dla niej bardziej wyrozumiały, niż ona sama dla siebie. Marzyła o mistrzowskich pociągnięciach, które zostawiałyby na papierze czystą, precyzyjnie wymodelowaną linię. Teraz potrafiłaby nakreślić niektóre litery nawet z zamkniętymi oczami. Wiedziała, że jest dobra. Może nawet tak dobra jak sam Muur Incor.