Читать книгу Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia - Arnold Schwarzenegger - Страница 10

ROZDZIAŁ 8
Poznawanie Ameryki

Оглавление

W kulturystyce zostałem królem i stanąłem na szczycie, ale po powrocie do Los Angeles, w codziennym życiu, znowu byłem jednym z wielu emigrantów, z trudem uczących się angielskiego i zarabiających na utrzymanie. Byłem tak skoncentrowany na tym, co robię w Ameryce, że rzadko myślałem o Austrii czy Niemczech. Gdy startowałem w jakichś zawodach w Europie, jeździłem do domu, utrzymywałem też kontakt z Fredim Gerstlem w Grazu i Albertem Busekiem w Monachium. Ścieżki Alberta i innych kolegów z Europy często przecinały się z moimi, bo obracaliśmy się w tym samym środowisku. Regularnie pisałem listy do rodziców i wysyłałem im zdjęcia, relacjonując, co robię. Zawsze gdy wygrywałem w jakimś turnieju, przesyłałem im zdobyte trofeum, bo nie musiałem go mieć u siebie, a chciałem, żeby byli ze mnie dumni. Nie jestem pewny, czy na początku robiło to na nich jakieś wrażenie, jednak po pewnym czasie zaczęli wystawiać moje zdjęcia i zamówili specjalną półkę w domu, żeby wyeksponować trofea.

Tata odpisywał mi w imieniu swoim i mamy. Zawsze załączał mój poprzedni list z poprawionymi na czerwono błędami ortograficznymi i gramatycznymi. Robił to dlatego, że według niego traciłem kontakt z językiem niemieckim, ale tak samo postępował z wypracowaniami, które kazał pisać mnie i Meinhardowi, gdy byliśmy dziećmi. Wszystko to utwierdzało mnie w przekonaniu, że moi rodzice i sama Austria zatrzymali się w czasie. Cieszyłem się, że wyrwałem się stamtąd i mam własne życie.

Meinhard i ja rzadko się kontaktowaliśmy. Tak jak ja, brat skończył szkołę handlową i odsłużył rok w wojsku. Potem zatrudnił się w firmie elektronicznej i najpierw pracował w Grazu, a potem w Monachium, wtedy gdy i ja tam mieszkałem. Ale nieczęsto się widywaliśmy. Meinhard dobrze się ubierał, lubił imprezować, uganiał się za dziewczynami. Później został przeniesiony do Innsbrucku, zaręczył się z Eriką Knapp, piękną kobietą, z którą miał trzyletniego syna, Patricka, i wyglądało na to, że wreszcie się ustatkował.

Jednak nie na długo. Pewnego dnia wiosną 1971 roku, po tym, jak zdobyłem tytuł Mister Olympia, w naszym mieszkaniu zadzwonił telefon. Nie było mnie wtedy w mieście. Matka miała mi do przekazania tragiczną wiadomość: mój brat zginął w wypadku samochodowym. Meinhard rozbił się w pobliżu Kitzbühel, alpejskiego kurortu, jadąc po pijanemu górską drogą. Miał zaledwie dwadzieścia pięć lat.

Byłem wtedy w Nowym Jorku i telefon odebrał Franco. Z jakiegoś powodu ta wiadomość tak nim wstrząsnęła, że nie był w stanie mi jej powtórzyć. Dopiero trzy dni później, gdy wróciłem do Los Angeles, oznajmił:

– Muszę ci coś powiedzieć, ale zrobię to po kolacji.

W końcu wydobyłem od niego wiadomość o śmierci brata.

– Kiedy to się stało? – zapytałem.

– Trzy dni temu, dowiedziałem się przez telefon.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?

– Nie wiedziałem jak. Byłeś w Nowym Jorku i miałeś na głowie inne sprawy. Chciałem poczekać, aż wrócisz do domu.

Gdyby zadzwonił do mnie do Nowego Jorku, mógłbym być już w połowie drogi do Austrii. Byłem wzruszony jego troską o mnie, ale jednocześnie sfrustrowany i rozczarowany.

Natychmiast zadzwoniłem do rodziców. Matka szlochała i prawie nie mogła mówić, wreszcie jednak wydusiła:

– Nie, nie pochowamy go tutaj, Meinhard pozostanie w Kitzbühel. Jedziemy tam jutro rano. To będzie bardzo skromny pogrzeb.

– Właśnie się o wszystkim dowiedziałem.

– Na twoim miejscu nie przyjeżdżałabym, bo nawet jeśli złapiesz dziś samolot, to i tak, przy dziewięciogodzinnej różnicy czasu i tak długim locie, nie zdążysz.

To był dla naszej rodziny straszliwy cios. Słyszałem rozpacz w głosie rodziców. Żadne z nas nie radziło sobie najlepiej z okazywaniem uczuć i nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Że jest mi przykro? Że to okropne? Przecież to wiedzieli. Ta wiadomość mnie powaliła. Meinhard i ja nie byliśmy już ze sobą zbyt blisko – w ciągu trzech lat od wyjazdu do Ameryki widziałem się z nim tylko raz – ale dobrze pamiętałem, jak bawiliśmy się w dzieciństwie, chodziliśmy na podwójne randki, gdy byliśmy starsi, jak się śmialiśmy. To się skończyło. Nigdy więcej go nie zobaczę. Jedyne, co mogłem zrobić, to odsunąć te myśli i skupić się na realizacji kolejnych celów.

***

Rzuciłem się w wir życia w Los Angeles. Chodziłem na zajęcia do college’u, trenowałem w siłowni pięć godzin dziennie, pracowałem na budowach i przy sprzedaży wysyłkowej, występowałem na pokazach kulturystycznych, jeździłem na imprezy branżowe – wszystko to działo się niemal jednocześnie. Franco był tak samo zajęty jak ja. Obaj mieliśmy niewiarygodnie napięty grafik, czasami byliśmy na nogach od szóstej rano do północy.

Najtrudniejsze na mojej liście zadań było nauczenie się angielskiego, tak aby mówić płynnie. Zazdrościłem Artiemu Zellerowi, mojemu koledze fotoreporterowi, który pojechał z Frankiem na tydzień do Włoch i po powrocie mówił po włosku. Ja nie należałem do takich osób. Nie mogłem uwierzyć, z jakim trudem przychodzi mi nauka obcego języka.

Na początku próbowałem tłumaczyć wszystko dosłownie: słyszałem albo czytałem jakieś wyrażenie, przekładałem je w głowie na niemiecki i myślałem zdziwiony: Dlaczego muszą to tak komplikować po angielsku? Niektórych rzeczy nie mogłem zrozumieć niezależnie od tego, kto mi je objaśniał. Na przykład formy ściągnięte. Dlaczego nie można powiedzieć I have albo I will zamiast I’veI’ll?

Spore problemy sprawiała mi wymowa. Kiedyś Artie chciał sprawić mi przyjemność i zabrał mnie do żydowsko-węgierskiej restauracji, w której serwowano dania podobne do austriackich. Gdy do naszego stolika podszedł właściciel, aby przyjąć zamówienie, powiedziałem:

– Widziałem w karcie coś, na co miałbym ochotę. Poproszę trochę tego pańskiego garbage.

– Śmieci? Nazywa pan moje jedzenie śmieciami?

– Niech mi pan to poda.

Artie pospiesznie włączył się do rozmowy:

– On jest z Austrii. Chodzi mu o cabbage. W Austrii często jadał kapustę.

Jednak powoli zacząłem robić postępy, a to dzięki lekcjom w Santa Monica College. Chodząc na nie, nabrałem ochoty do nauki. Na pierwszych zajęciach z angielskiego jako języka obcego lektor, pan Dodge, zapytał nas, cudzoziemców zebranych w sali:

– Wolą państwo zostać w środku czy wyjść na zewnątrz?

Spojrzeliśmy na siebie, nie wiedząc, o co mu chodzi.

On tymczasem wskazał okno i wyjaśnił:

– Widzicie tamte drzewa? Jeśli chcecie, możemy usiąść w cieniu i tam odbyć lekcję.

Wyszliśmy na dwór i usiedliśmy pod drzewem przed budynkiem college’u. Byłem pod wrażeniem. W porównaniu ze szkołą w Europie, sformalizowaną i zestrukturalizowaną, to było coś niesamowitego! Pomyślałem: Będę miał lekcję pod drzewem, na dworze, jakbym był na wakacjach! Po tym semestrze zapiszę się na następne zajęcia! Zadzwoniłem do Artiego i powiedziałem mu, że powinien tu wpaść i zrobić nam zdjęcie, jak siedzimy na trawie.

W następnym semestrze zapisałem się na dwa kursy. Wielu zagranicznych studentów czuło się zbyt niepewnie, aby podjąć naukę w college’u, ale już community college, dwuletnia szkoła przygotowująca do studiów wyższych, stwarzała komfortowe warunki, a nauczyciele byli tak wspaniali, że nauka stawała się przyjemnością.

Gdy pan Dodge poznał mnie trochę lepiej i dowiedział się o moich zamiarach, przedstawił mnie uczelnianemu psychologowi. Ten powiedział:

– Pan Dodge poprosił, żebym doradził panu jeszcze jakieś inne zajęcia poza kursem angielskiego. Co pana interesuje?

– Biznes.

– Hm, mam dobry kurs biznesu dla początkujących, który nie wymaga zaawansowanej znajomości angielskiego, wielu cudzoziemców go wybiera. I będzie pan miał dobrego nauczyciela, który rozumie obcokrajowców.

Przygotował też dla mnie krótki program kształcenia.

– To cztery kursy, na które powinien się pan zapisać, oprócz angielskiego. Wszystkie dotyczą biznesu. Na pana miejscu uczyłbym się też matematyki. Dobrze by było, gdyby osłuchał się pan z terminologią matematyczną, żeby pan wiedział, co znaczy division, dzielenie, gdy ktoś użyje tego słowa. Albo decimal, ułamek dziesiętny, czy fraction, ułamek. Niewykluczone, że słyszał już pan te słowa, ale nie wie, co znaczą.

– Nie myli się pan, rzeczywiście nie wiem.

Zdecydowałem się więc także na zajęcia z matematyki, podczas których przerabialiśmy ułamki oraz podstawy algebry, i zacząłem od nowa poznawać terminologię matematyczną.

Uczelniany psycholog pomógł mi także znaleźć czas na naukę.

– Zdajemy sobie sprawę, że jest pan sportowcem i podczas niektórych semestrów nie ma pan czasu, żeby się uczyć. Ponieważ najważniejsze zawody odbywają się jesienią, może zapisze się pan na jeden z letnich kursów? Mógłby pan też chodzić na zajęcia raz w tygodniu, po treningu, od osiemnastej do dwudziestej drugiej.

Bardzo mi się spodobało to, jak ze mną pracował. Cieszyłem się, że mogę włączyć naukę do moich życiowych celów. Nie czułem, że jestem pod presją, bo nikt mi nie mówił: „Lepiej idź do college’u. Zrób dyplom”.

Miałem też nauczyciela matematyki w Gold’s Gym, był nim Frank Zane, który zanim przyjechał do Kalifornii, żeby trenować, uczył matmy na Florydzie. Nie wiem dlaczego, ale kilku kulturystów było nauczycielami. Frank pomagał mi w pracach domowych i tłumaczeniach, objaśniał wszystko i wykazywał wielką cierpliwość, gdy czegoś nie rozumiałem. Po przyjeździe do Kalifornii zagłębił się we wschodnią filozofię, medytacje i metody relaksacji. Ale tym zainteresowałem się później.

Gdybym uważał, że to wszystko zagrozi mojemu prymatowi w świecie kulturystyki, nadal skupiałbym się wyłącznie na budowie ciała. Jednak na radarze nie widać było żadnego zagrożenia, poświęciłem więc część swojej energii na realizację innych celów. Spisywałem je, tak jak nauczyłem się tego jeszcze w Grazu, w klubie sztangistów. Nie wystarczyło, żebym powiedział sobie: „W ramach postanowień noworocznych zrzucę dziesięć kilogramów, poprawię angielski i będę więcej czytał”. Nie. To było dobre na początek. Później musiałem to doprecyzować, żeby nie skończyło się na dobrych intencjach. Brałem kartkę w linie i spisywałem, co zamierzam osiągnąć:

• zaliczyć dwanaście dodatkowych zajęć w college’u;

• zarobić więcej pieniędzy, żeby odłożyć pięć tysięcy dolarów;

• ćwiczyć pięć godzin dziennie;

• przybrać trzy kilogramy masy mięśniowej;

• znaleźć budynek mieszkalny do kupienia i wejść w to.

Można by pomyśleć, że sam zakładałem sobie kajdanki, wytyczając tak cele, ale było inaczej: ta metoda działała na mnie wyzwalająco. Wiedząc, dokąd zmierzam, nie musiałem improwizować. Weźmy za przykład potrzebne zaliczenia. Nie było dla mnie ważne, w którym college’u je uzyskam, nad tym zamierzałem zastanowić się później. Sprawdzałem, jakie mam zajęcia do wyboru, ile kosztują zaliczenia, czy znajdę na nie czas i czy spełniają warunki mojej wizy. Nie musiałem martwić się o szczegóły, bo już wiedziałem, że te kilkanaście zaliczeń uzyskam.

Jedną z przeszkód, które musiałem obchodzić podczas nauki w college’u, był status imigranta. Miałem wizę pozwalającą na podjęcie pracy, ale nie studencką, mogłem więc uczyć się tylko w niepełnym wymiarze godzin. Nie mogłem chodzić na więcej niż dwa kursy w jednej szkole, musiałem więc jeździć po mieście. Oprócz Santa Monica College chodziłem do West Los Angeles College i zapisałem się na kursy uniwersyteckie dla pracujących na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles (UCLA). Uświadomiłem sobie, że jeśli zechcę uzyskać dyplom, będzie problem, bo będę musiał połączyć wszystkie te zaliczenia, żeby je uwzględniono. Ale zdobycie dyplomu nie było moim celem; musiałem tylko jak najwięcej się uczyć i poznawać mechanizmy robienia interesów w Ameryce.

Tak więc do lekcji angielskiego w Santa Monica College doszły kursy matematyki, historii i ekonomiki przedsiębiorstwa. W UCLA zapisałem się na zajęcia z księgowości, marketingu, ekonomii i zarządzania. Oczywiście w Austrii uczyłem się księgowości, jednak w Ameryce to było zupełnie co innego. Właśnie wprowadzano komputery, używało się wielkich komputerów IBM z kartami perforowanymi i taśmami magnetycznymi jako nośnikami danych. Lubiłem się o tym uczyć, bo traktowałem to jako amerykański sposób podchodzenia do rzeczy. College przemawiał do mojego poczucia dyscypliny, nauka sprawiała mi przyjemność. Było coś naprawdę satysfakcjonującego w konieczności czytania książek, żeby potem napisać wypracowanie i brać udział w zajęciach. Lubiłem też pracować z innymi studentami: zapraszałem ich do siebie na kawę albo żeby razem odrabiać lekcje. Nauczyciele często nas do tego zachęcali, bo jeśli jedna osoba czegoś nie wiedziała, druga mogła jej to wytłumaczyć. Dzięki temu dyskusje na zajęciach były znacznie ciekawsze.

Na jednym z kursów wymagano od nas codziennego czytania wiadomości gospodarczych i przygotowywania się do rozmowy w klasie o najważniejszych bieżących sprawach. Każdego rana pierwsze, co robiłem, to rozkładałem gazetę na stronie wiadomości gospodarczych. Nauczyciel mówił później: „Tu jest interesujący artykuł o tym, jak Japończycy kupili amerykańską stalownię, rozmontowali ją i przenieśli do Japonii. Teraz produkują stal taniej niż my i sprzedają nam ją z zyskiem. Porozmawiajmy o tym”.

Nigdy nie potrafiłem przewidzieć, co zrobi na mnie największe wrażenie. Wykładowca z UCLA, który uczył tam gościnnie, powiedział nam, że jeśli chodzi o sprzedaż, to im większy handlowiec, tym większe osiąga wyniki. Zafascynowało mnie to, ponieważ jestem wielkim facetem. Myślałem sobie: Hm, ważę sto trzynaście kilogramów, jeśli więc wezmę się do sprzedaży, powinienem mieć wielkie obroty.

Znalazłem sobie dziewczynę na stałe, co sprawiło, że się ustatkowałem. Nie chodzi o to, że trudno mi było poznać kobietę. Kulturyści mają fanki tak jak rockmani. Można je było spotkać wszędzie, na imprezach, na pokazach kulturystycznych, czasami nawet za kulisami podczas zawodów, gdzie proponowały chłopakom, że posmarują ich oliwą. Przychodziły do siłowni i na plażę, żeby przyglądać nam się podczas treningów. Od razu rzucało się w oczy, która jest chętna. Można było wyskoczyć na Venice Beach i zbierać numery telefonów. Barbara Outland była inna, bo podobałem jej się jako człowiek – nawet nie wiedziała, co to jest kulturystyka. Poznaliśmy się w Zucky’s Deli w 1969 roku. Była studentką college’u, rok młodszą ode mnie, a podczas wakacji pracowała jako kelnerka. Zaczęliśmy się spotykać i prowadzić długie rozmowy. Kumple z siłowni się ze mnie nabijali: „Arnold się zakochał”.

Kiedy jesienią wróciła do college’u, myślałem o niej i nawet pisywaliśmy do siebie listy – co było dla mnie nowością.

Podobało mi się, że mam dziewczynę, kogoś, z kim spotykam się regularnie. Mogłem uczestniczyć w życiu Barbary, jej pracy nauczycielskiej, studiach, dążeniu do celów. Mogłem opowiadać jej o swoich ambicjach, treningu, górkach i dołkach.

Była raczej typem dziewczyny z sąsiedztwa niż femme fatale: blondynka, opalona, pełna życia. Chciała zostać nauczycielką angielskiego i najwyraźniej nie chodziło jej tylko o to, żeby się zabawić. Jej koleżanki, które spotykały się z facetami z prawa i medycyny, uważały, że jestem dziwny, ale Barbarze to nie przeszkadzało. Podziwiała mnie za to, że spisuję swoje cele na kartkach. Jej rodzice byli dla mnie bardzo mili. Każdy z członków jej rodziny miał dla mnie prezent na Gwiazdkę, a później, gdy przyprowadziłem Franca, także dla niego. Barbara i ja jeździliśmy razem na Hawaje, do Londynu i Nowego Jorku.

Kiedy Barbara w 1971 roku ukończyła college i przyjechała do Los Angeles, żeby podjąć stałą pracę, Franco zaczął się przygotowywać do wyprowadzki. On także zamierzał się ustatkować. Uczył się, żeby zostać kręgarzem, i zaręczył się z dziewczyną o imieniu Anita, która była chiropraktykiem z prawem wykonywania zawodu. Gdy Barbara zaproponowała, że się do mnie wprowadzi, uznałem, że to naturalne, bo i tak spędzała w moim mieszkaniu dużo czasu.

Akceptowała moje podejście, aby oszczędzać każdego centa. Urządzaliśmy sobie barbecue na podwórku i całe dnie spędzaliśmy na plaży, zamiast chodzić w różne modne miejsca. Nie byłem najlepszym kandydatem na stałego partnera, bo bardzo pochłaniała mnie kariera, ale dobrze czułem się w związku. Wspaniale było mieć kogoś, kto czekał na mnie w domu.

Dobrze się złożyło, że Barbara była nauczycielką. Bardzo pomagała mi w nauce angielskiego i w pisaniu wypracowań. Była też ogromnie pomocna przy sprzedaży wysyłkowej i pisaniu listów, choć już wcześniej zatrudniłem sekretarkę. Przekonaliśmy się jednak, że będąc w związku z osobą mówiącą innym językiem, trzeba być bardzo ostrożnym, bo może dojść do nieporozumień. Czasami na przykład wdawaliśmy się w śmieszne kłótnie. Któregoś razu poszliśmy do kina na Życzenie śmierci i Barbara powiedziała po filmie:

– Lubię Charlesa Bronsona, bo to twardziel, bardzo męski facet.

– Nie wydaje mi się, żeby był aż taki umięśniony – sprzeciwiłem się. – To cherlak! Powiedziałbym, że jest raczej wysportowany niż umięśniony.

– Nie – zaprzeczyła ona. – Myślisz, że użyłam słowa „umięśniony”, muscular, ale wcale nie to miałam na myśli. Chcę powiedzieć, że jest męski, masculine. A to zupełnie co innego.

– Masculine, muscular, na jedno, cholera, wychodzi, moim zdaniem jest po prostu wysportowany.

– Dla mnie jest bardzo męski.

– Ależ skąd, mylisz się… – I obstawałem przy swoim.

Gdy wróciliśmy do domu, zajrzałem do słownika. Oczywiście Barbara miała rację. Być męskim oznaczało coś zupełnie innego niż być umięśnionym – to, że Bronson jest twardy, bo taki był. Powiedziałem sobie: „Ale jesteś głupi. O Boże, musisz opanować ten język! To kretyńskie kłócić się o coś takiego”.

***

Po tym, jak zdobyłem tytuł Mister Olympia, Weider zaczął mnie wysyłać w podróże służbowe po całym świecie. Wsiadałem do samolotu i urządzałem prezentację w centrach handlowych, w których miał swoje przedstawicielstwa albo z którymi próbował nawiązać współpracę. Sprzedaż była moim ulubionym zajęciem. Stawałem z tłumaczką pośrodku galerii – na przykład w centrum handlowym Stockmann w Finlandii – w otoczeniu kilkuset ludzi z miejscowych siłowni, bo wcześniej zapowiedziano mój przyjazd, i sprzedawałem, sprzedawałem, sprzedawałem.

– Witamina E daje dodatkowo fantastyczną energię, pozwalającą ćwiczyć wiele godzin dziennie, aby uzyskać takie ciało jak moje! Nie mówiąc, oczywiście, o seksualnych możliwościach, jakie zyskacie…

Ludzie kupowali, i to zawsze w dużych ilościach. Joe wysyłał mnie, bo wiedział, że gospodarze powiedzą: „Dużo sprzedaliśmy. Zawrzyjmy umowę”.

Zachęcając ludzi do kupna, miałem na sobie wycięty podkoszulek i co jakiś czas prezentowałem różne pozy.

– Teraz opowiem o proteinach. Możecie jeść tyle steków, ile chcecie, albo tyle ryb, ile chcecie, ale organizm przyswaja każdorazowo tylko siedemdziesiąt gramów białka. Taka jest zasada: jeden gram na każdy kilogram wagi ciała. Koktajle budujące mięśnie to skuteczny sposób, żeby uzupełnić tę lukę w waszej diecie. Możecie dzięki nim przyswoić pięć razy po siedemdziesiąt gramów! Nie dacie rady zjeść tyle steków, żeby ilość białka odpowiadała temu napojowi, taki jest skoncentrowany.

Przyrządzałem koktajl w chromowanym shakerze, tak jak w barze przyrządza się martini, wypijałem kilka łyków i mówiłem do kogoś z tłumu:

– Proszę spróbować.

To było jak sprzedawanie odkurzaczy. Zwykle byłem tak podekscytowany, że tłumaczka nie nadążała z tłumaczeniem tego, co mówiłem.

Potem przechodziłem do produktów z witaminą D, witaminą A, specjalnego olejku. Gdy kończyłem, kierownik sklepu widział, że wszystko to cieszy się ogromnym zainteresowaniem, zamawiał więc suplementy Weidera na następny rok. A do tego produkowane przez niego hantle i sztangielki. A Weider był zachwycony. Miesiąc później jechałem do innego centrum handlowego w innym kraju.

Zawsze podróżowałem sam. Joe nie wysłałby ze mną nikogo, ponieważ byłaby to dla niego strata pieniędzy. Ale to mi odpowiadało, bo dokądkolwiek leciałem, zawsze ktoś odbierał mnie z lotniska i traktował jak brata, gdyż także należał do środowiska kulturystów. Zabawnie było jeździć po świecie i trenować w różnych siłowniach.

Weider chciał, żebym doszedł do etapu, kiedy mógłbym zasiadać do rozmów z kierownictwem galerii handlowych i samodzielnie zawierać umowy, spotykać się z wydawcami i powoływać do życia następne obcojęzyczne edycje jego czasopism, a w końcu także przejąć cały biznes. Jednak nie taki miałem cel. Podobnie było z propozycją, żeby za dwieście tysięcy dolarów rocznie poprowadzić wiodącą sieć siłowni. Złożono mi ją na początku lat siedemdziesiątych. Była to kupa forsy, ale odrzuciłem tę ofertę, bo nie prowadziła tam, dokąd zmierzałem. Kierowanie siecią siłowni to robota na dziesięć, dwanaście godzin dziennie, a to nie pomogłoby mi zostać mistrzem świata w kulturystyce ani dostać się do filmu. Nic nie mogło mnie odwieść od realizacji mojego celu. Żadna propozycja, żaden związek, nic.

Natomiast latanie samolotami i sprzedawanie to było coś dla mnie. Zawsze czułem się obywatelem świata. Chciałem podróżować najwięcej, jak się da, bo kombinowałem, że jeśli lokalna prasa teraz napisze o mnie jako o kulturyście, to potem będzie pisać jako o gwieździe filmowej.

Wyruszałem więc w podróż kilka razy do roku. W samym tylko roku 1971 byłem w Japonii, Belgii, Austrii, Kanadzie, Wielkiej Brytanii i Francji. Często po drodze brałem udział w płatnych pokazach kulturystycznych, żeby dorobić. Organizowałem także – bezpłatnie – pokazy i seminaria w więzieniach na terenie Kalifornii. Zaczęło się to, gdy pojechałem odwiedzić kolegę z Gold’s, który odsiadywał karę w więzieniu federalnym na Terminal Island pod Los Angeles. Dostał dwa lata za kradzież samochodu i chciał nadal trenować. Patrzyłem, jak ćwiczy z kumplami na więziennym dziedzińcu. Wyrobił sobie opinię najsilniejszego więźnia w Kalifornii, ustanawiając rekord zakładów karnych w przysiadach z dwustusiedemdziesięciodwukilogramowym obciążeniem. Jednak największe wrażenie wywarło na mnie to, że zarówno on, jak i inni ciężarowcy byli wzorowymi więźniami, ponieważ dzięki temu zyskiwali różne przywileje, jeśli chodzi o trening, a także pozwolenia na sprowadzanie protein, żeby nabierać siły. W innych okolicznościach władze więzienia powiedziałyby: „Trenujesz, żeby tłuc innych więźniów”, i odbierałyby im sprzęt. Im bardziej popularna stanie się w więzieniach kulturystyka, myślałem, tym bardziej ci goście będą zmotywowani, żeby dobrze się sprawować.

To, że ćwiczyli podnoszenie ciężarów, pomagało im także po wyjściu na wolność. W Gold’s czy innych siłowniach, do których przychodzili, łatwo mogli nawiązać przyjaźnie. Podczas gdy większość zwalnianych więźniów była odstawiana na dworzec autobusowy z dwustoma dolarami w kieszeni i wędrowała potem po okolicy, nie mając pracy ani nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić, ci, którzy potrafili wycisnąć na ławce sto trzydzieści sześć kilogramów, od razu zwracali na siebie uwagę klienteli w Gold’s. Ktoś rzucał wtedy: „Hej, nie chciałbyś ze mną potrenować?” – i już miało się znajomego. Na tablicy ogłoszeniowej w Gold’s zawsze można było znaleźć propozycje pracy dla mechaników, robotników, trenerów osobistych, księgowych i tak dalej, więc dało się znaleźć i robotę dla ekswięźniów.

Tak więc na początku lat siedemdziesiątych jeździłem po więzieniach w całym stanie, zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet, żeby popularyzować treningi siłowe: od San Quentin przez Folsom po Atascadero, ośrodek, w którym trzymano przestępców chorych umysłowo. Nigdy się nie zdarzyło, by wartownicy uznali to za zły pomysł, wspierali go nawet i jeden wartownik polecał mnie następnemu.

***

Jesienią 1972 roku rodzice przyjechali do Essen, żeby obejrzeć mój występ na zawodach Mister Olympia, które po raz pierwszy organizowano w Niemczech. Nigdy nie widzieli mnie podczas międzynarodowego turnieju i cieszyłem się, że są na widowni, choć zdecydowanie nie był to mój najlepszy występ. Oglądali mnie tylko na jednych zawodach – Mister Austria, jeszcze w 1963 roku – i przyjechali na nie, bo zaprosił ich Fredi Gerstl, który pomagał szukać sponsorów i pieniędzy na trofea.

Z radością zobaczyłem ich w Essen. Byli ze mnie bardzo dumni. Widzieli, jak po raz trzeci w karierze zostałem Mister Olympia, co stanowiło rekord w przypadku większości tytułów kulturystycznych. I uświadomili sobie: przecież kiedyś o tym właśnie mówił, to było jego marzenie, a my byliśmy sceptyczni.

Matka powiedziała:

– Nie mogę uwierzyć, że stajesz na scenie. Nie jesteś nawet speszony! Skąd ci się to wzięło?

Gratulowano im mojego sukcesu.

– Nauczyliście chłopaka dyscypliny! – mówiono, wyrażając uznanie, na które zasłużyli.

Gdy wręczyłem matce trofeum, które miała zabrać do domu, była bardzo szczęśliwa. Był to ważny moment, szczególnie dla ojca, który zawsze mówił: „Może weźmiesz się do czegoś pożytecznego? Idź narąbać drewna”.

Jednocześnie miałem wrażenie, że rodzice nie czują się najlepiej w takim otoczeniu. Nie wiedzieli, co mają myśleć o tych potężnych mięśniakach, do których należy także ich syn, paradujących po scenie w skąpych gatkach przed tysiącami rozentuzjazmowanych fanów. Gdy tamtego wieczoru poszliśmy na kolację, a także podczas śniadania następnego rana, rozmowa się nie kleiła. Wciąż jeszcze myślałem o zawodach, a oni chcieli porozmawiać o innych sprawach, związanych z domem. Nie mogli dojść do siebie po śmierci Meinharda, mieli świadomość, że ich wnuk stracił ojca. Było im trudno, bo nie mieli mnie przy sobie. Nie potrafiłem ich pocieszyć i gdy się pożegnaliśmy, byłem przygnębiony.

Rodzice nie zdawali sobie sprawy, że podczas turnieju Mister Olympia nie byłem w dobrej formie. Spędzałem za dużo czasu w szkole, a za mało w siłowni. Interesy, podróże handlowe i występy na pokazach sprawiały, że nie miałem czasu trenować. Na dodatek Franco i ja się rozleniwiliśmy, odpuszczaliśmy sobie treningi albo redukowaliśmy serie ćwiczeń o połowę. Żeby wycisnąć jak najwięcej z sesji treningowych, musiałem mieć przed sobą określony cel, bo wtedy podnosił mi się poziom adrenaliny. Przekonałem się, że pozostać na szczycie jest trudniej, niż się na niego wspinać.

Jednak przed zawodami w Essen nie byłem szczególnie zmotywowany, bo jak do tej pory z łatwością przychodziło mi bronienie tytułu mistrza. Po raz drugi zostałem Mister Olympia – w Paryżu w 1971 roku. Jedyne poważne zagrożenie stanowił dla mnie Sergio – w mojej lidze nie było nikogo innego – a z powodu konfliktu między federacjami nie dopuszczono go do udziału w tamtym turnieju. Jednak do Essen wszyscy czołowi kulturyści przyjechali doskonale przygotowani – wszyscy oprócz mnie. Sergio wrócił na scenę i robił jeszcze większe wrażenie niż dotąd. A nowa gwiazda z Francji, Serge Nubret, był w szczytowej formie, miał potężne i naprawdę wspaniale zdefiniowane mięśnie.

Były to najtrudniejsze zawody, w jakich uczestniczyłem, i gdyby oceniali nas amerykańscy sędziowie, mógłbym przegrać. Jednak na sędziach niemieckich duże wrażenie robiła zawsze zwykła masa mięśniowa, a ja na szczęście ją miałem. Ale wygrana z tak niewielką przewagą nie sprawiła mi satysfakcji. Chciałem, żeby nikt nie miał wątpliwości, kto tu jest najlepszy.

Po każdym turnieju zawsze spotykałem się z sędziami, aby spytać ich, jak głosowali.

– Cieszę się, że wygrałem, ale chciałbym się dowiedzieć, jakie są moje słabe punkty, a jakie mocne – mówiłem. – Nie urazicie mnie.

Nadal będę występował na organizowanych przez was pokazach i innych imprezach kulturystycznych.

Jeden z sędziów, niemiecki lekarz, który śledził moją karierę, od kiedy skończyłem dziewiętnaście lat, powiedział mi wprost:

– Był pan miękki. Myślałem, że jest pan napakowany i przebije wszystkich, a tymczasem był pan bardziej gładki, niżbym sobie życzył.

Z Niemiec pojechałem na pokazy do Skandynawii, a stamtąd do Republiki Południowej Afryki, gdzie miałem prowadzić seminaria dla Rega Parka. Wspaniale było znowu się z nim spotkać. Zapomnieliśmy o urazach spowodowanych naszą rywalizacją w Londynie i moim zwycięstwem. Jednak nie wszystkie imprezy były udane. Miałem wystąpić w pokazie pod Durbanem, lecz gdy przybyłem na miejsce, okazało się, że nikt nie zadbał o to, żeby postawić scenę, na której mógłbym pozować. Ale przecież pracowałem w budownictwie, no nie? Powiedziałem więc: a co tam, do cholery, i sam zbudowałem podest.

Jednak w środku pokazu platforma załamała się pode mną z przerażającym trzaskiem. Spadłem na plecy z podwiniętą lewą nogą i paskudnie stłukłem kolano – pękła chrząstka i rzepka przemieściła się pod skórą. Południowoafrykańscy lekarze poskładali mnie tak, że mogłem z zabandażowaną nogą dokończyć trasę. Z wyjątkiem tego niefortunnego wypadku była to wspaniała podróż. Uczestniczyłem w safari i występowałem z pokazami oraz seminariami, tak że przed powrotem do domu powtykałem do kowbojek tysiące dolarów, żeby nikt mnie nie okradł, gdybym zasnął w samolocie.

Ponieważ wracałem do Stanów przez Londyn, będąc w tym mieście, zadzwoniłem do Dianne Bennett.

– Matka próbuje się z tobą skontaktować – powiedziała. – Zadzwoń do niej. Twój ojciec zachorował.

Zatelefonowałem do matki i zaraz potem pojechałem do Austrii, do rodziców. Okazało się, że ojciec dostał wylewu.

Gdy przyjechałem, leżał w szpitalu. Rozpoznał mnie, ale był w strasznym stanie. Nie mógł mówić. Kiedy próbował coś powiedzieć, przygryzał sobie język. Siedziałem przy nim i chyba był tego świadomy, choć często nie kontaktował i to mnie dobijało. Dawniej palił – i teraz też próbował wyjąć z paczki papierosa, ale nie wiedział, co robi. To było bolesne i przykre, patrzyłem, jak ten jeszcze niedawno bystry i silny mężczyzna, mistrz curlingu, nie potrafi skoordynować ruchów i jasno myśleć.

Zostałem na jakiś czas w Austrii, a kiedy wyjeżdżałem, stan ojca był stabilny. Po powrocie do Los Angeles, przed Świętem Dziękczynienia, przeszedłem operację kolana. Właśnie wypisano mnie ze szpitala z nogą w gipsie, gdy zadzwoniła matka.

– Twój ojciec umarł – oznajmiła.

Pękało mi serce, ale nie płakałem ani nie rozpaczałem. Barbara, która była przy mnie, niepokoiła się moim stanem, bo nie okazywałem bólu. Skupiłem się na sprawach praktycznych. Zadzwoniłem do mojego chirurga, który poradził mi, żebym nie leciał z ciężkim gipsem – więc znowu nie mogłem być na pogrzebie członka rodziny. Wiedziałem przynajmniej, że matka będzie miała wsparcie przy organizowaniu pogrzebu i załatwianiu różnych spraw, bo policja zewrze szeregi, aby pochować jednego ze swoich, że na pogrzebie zagra orkiestra, którą ojciec dyrygował przez tyle lat, tak jak grała na wielu innych podobnych ceremoniach. Że miejscowi księża, z którymi matka była w dobrych stosunkach, zajmą się mszą. Że będą pocieszali ją przyjaciele, przyjadą krewni. Nie miała jednak przy sobie mnie, swojego jedynego żyjącego dziecka, i nic nie mogło tego zmienić. Wiem, że naprawdę musiało jej mnie brakować.

Ja jednak byłem w szoku, jak sparaliżowany. Szczerze mówiąc, czułem ulgę, że z powodu urazu kolana nie mogę lecieć na pogrzeb, ponieważ wciąż jeszcze chciałem odciąć się od tamtej części mojego życia. Zareagowałem na tę całą sytuację wyparciem i próbami ruszenia do przodu.

Nie chciałem jednak, żeby matka została sama. W ciągu niecałych dwóch lat zmarli mój ojciec i brat, miałem poczucie, że nasza rodzina się rozpada, i wyobrażałem sobie, jak bardzo matka cierpi. Musiałem więc się nią zająć. Wprawdzie miałem dopiero dwadzieścia pięć lat, ale przyszedł czas, żeby przystąpić do działania i odmienić jej życie. Zamierzałem odwdzięczyć jej się za nieskończone godziny i dni opieki nad nami, za wszystko, co dla nas zrobiła, gdy byliśmy dziećmi, a potem dorastającymi chłopakami.

Nie mogłem dać mamie tego, czego pragnęła najbardziej: syna, który zostałby policjantem, jak tata, ożenił się z jakąś Gretel, miał dwójkę dzieci i mieszkał w domu dwie przecznice od niej. Tak wygląda życie większości rodzin w Austrii. Oboje z ojcem wykazali zrozumienie, gdy przeniosłem się do odległego o trzysta dwadzieścia kilometrów Monachium. Teraz jednak uzmysłowiłem sobie, że gdy w 1968 roku wyjechałem bez uprzedzenia do Ameryki, musieli to bardzo przeżyć. Nie miałem, oczywiście, zamiaru wracać do Austrii, ale chciałem matce to wszystko wynagrodzić.

Zacząłem wysyłać jej co miesiąc pieniądze i często do niej dzwoniłem. Próbowałem ją przekonać, żeby przeniosła się do Stanów. Nie chciała. Potem namawiałem ją, żeby przyleciała z wizytą. Też nie chciała. Wreszcie, w 1973 roku, mniej więcej sześć miesięcy po śmierci ojca, uległa i przyjechała do mnie i do Barbary na kilka tygodni. Po roku znowu nas odwiedziła i potem przyjeżdżała już regularnie raz na rok. Nawiązałem też kontakt z Patrickiem, moim bratankiem. Kiedy był mały, podczas wizyt w Europie odwiedzałem jego, Erikę i jej męża, wojskowego, który okazał się dobrym ojczymem. Gdy chłopiec miał około dziesięciu lat, zaczął ekscytować się tym, że jego stryj mieszka w Ameryce. Zbierał moje plakaty filmowe. Erika prosiła mnie o pamiątki, przesłałem więc chłopcu sztylet z Conana, potem wysyłałem podkoszulki z Terminatora i innych filmów, pisałem do niego listy, żeby mógł chwalić się nimi w szkole. Kiedy chodził do liceum, co jakiś czas prosił, żebym przysłał mu dwadzieścia czy trzydzieści fotosów z moim autografem, które wykorzystywał do jakichś nieznanych mi celów handlowych. Potem pomogłem umieścić go w międzynarodowej szkole w Portugalii i – po konsultacji z Eriką – obiecałem, że jeśli nadal będzie dobrze się uczył, pójdzie do college’u w Ameryce. Był moją dumą i radością.

***

Choć lotnisko dla supersamolotów nie zapowiadało się superobiecująco i obaj z Frankiem wciąż spłacaliśmy te sześć hektarów na pustyni, które kupiliśmy, nadal wierzyłem, że nieruchomości to dobra inwestycja. Wiele z naszych zleceń dotyczyło renowacji starych domów i to była lekcja poglądowa. Właściciele płacili nam dziesięć tysięcy dolarów za odnowienie budynku, który kupili za dwieście tysięcy. Potem zmieniali zdanie i odsprzedawali go za trzysta. Najwyraźniej można było na tym zarobić prawdziwą forsę.

Odłożyłem więc tyle pieniędzy, ile się dało, i zacząłem się rozglądać za ewentualnymi inwestycjami. Dwaj kulturyści, którzy uciekli z Czechosłowacji i przyjechali do Kalifornii tuż przede mną, podjęli swoje oszczędności i kupili mały domek. Wszystko było w porządku, tylko musieli spłacać kredyt hipoteczny. Zależało mi więc na inwestycji, która od razu przynosiłaby dochód pozwalający na spłatę kredytu, żebym nie musiał wydawać własnych pieniędzy. Większość ludzi, gdyby mogła sobie na to pozwolić, kupiłaby dom. W tamtych czasach natomiast rzadko kto nabywał nieruchomość, żeby ją potem wynajmować.

Podobała mi się myśl, że byłbym właścicielem budynku z mieszkaniami na wynajem. Wyobrażałem sobie, że zacznę od czegoś małego, wybiorę najlepsze mieszkanie dla siebie, a pozostałe wynajmę, opłacając z tego wszystkie koszty. To będzie jednocześnie lekcja biznesu, a jeśli inwestycja się opłaci, rozszerzę działalność.

Przez następne dwa-trzy lata robiłem rozeznanie. Codziennie przeglądałem dział nieruchomości w gazecie, porównywałem ceny, czytałem artykuły i ogłoszenia. Doszedłem do tego, że znałem wszystkie kwartały ulic w Santa Monica. Wiedziałem, o ile wzrosły ceny nieruchomości na północ od Olympic Boulevard w stosunku do północnych rejonów Wilshire i Sunset. Orientowałem się, ile jest tam szkół czy restauracji i jak daleko do plaży.

Wzięła mnie pod swoje skrzydła wspaniała pośredniczka handlu nieruchomościami, Olga Asat. Była chyba Egipcjanką, wyemigrowała z jakiegoś kraju na Środkowym Wschodzie. Olga, starsza ode mnie, była niska i potężnie zbudowana, miała mocno kręcone włosy i zawsze ubierała się na czarno, bo sądziła, że to ją wyszczupla. Gdyby na nią spojrzeć, można by pomyśleć: Po co ja się z nią zadaję? Mnie jednak przyciągnęło jej dobre serce i matczyna miłość. Olga widziała we mnie takiego samego obcokrajowca jak ona i chciała mi pomóc. Była niesamowita.

Skończyło się na tym, że pracowaliśmy razem przez wiele lat. Wreszcie, z pomocą Olgi, poznałem wszystkie budynki w mieście, wiedziałem o każdej transakcji: kto sprzedaje, za jaką cenę, ile nieruchomość zyskała na wartości od czasu ostatniej zmiany właściciela, jak wygląda jej bilans, roczny koszt utrzymania, stopa procentowa kredytu na zakup. Spotykałem się z właścicielami i bankowcami. Olga była ogromnie pracowita. Bardzo się starała, chodziła od budynku do budynku, aż znajdowaliśmy prawdziwą okazję.

Liczby związane z nieruchomościami naprawdę do mnie przemawiały. Oglądałem budynek i zadawałem pytania, jaka jest jego powierzchnia, ile wynosi wskaźnik niewykorzystania pomieszczeń, jaki byłby koszt obsługi w przeliczeniu na metr kwadratowy, a potem szybko obliczałem w głowie, jaką wielokrotność wszystkich kosztów mógłbym zaoferować, żeby potem spłacić kredyt z czynszów. Agent sprzedający budynek patrzył na mnie dziwnie, jakby mówił: „Jak on to wyliczył?”.

Miałem talent, i już. Wyjmowałem ołówek i mówiłem:

– Nie mogę dać więcej niż dziesięć razy koszty brutto, bo sądzę, że średnia wydatków na utrzymanie takiego budynku wynosi pięć procent i muszę to uwzględnić. A ponieważ stopa procentowa osiąga obecnie sześć koma jeden procent, kredyt będzie kosztował tyle a tyle rocznie.

I spisywałem to wszystko agentowi.

Wtedy on – albo ona – próbował protestować:

– Hm, ma pan rację, ale proszę nie zapominać, że wartość nieruchomości będzie rosła. Więc może na początek będzie pan musiał wyłożyć trochę własnych pieniędzy. Już na koniec dnia jednak cena budynku będzie wyższa.

– Rozumiem – odpowiadałem – ale z zasady nie daję więcej niż koszty razy dziesięć. Jeśli wartość budynku w przyszłości wzrośnie, to będzie mój zysk.

Ciekawe okazje zaczęły się pojawiać po nałożeniu w 1973 roku embarga państw arabskich na ropę naftową, gdy zaczęła się recesja. Olga dzwoniła wtedy do mnie i mówiła:

– Ten klient ma kłopoty finansowe.

Albo:

– Naprawdę działają ekspansywnie, chyba powinieneś szybko złożyć ofertę.

Na początku 1974 roku znalazła budynek z sześcioma lokalami przy Dziewiętnastej Ulicy, po północnej stronie Wilshire, tej atrakcyjniejszej. Właściciele chcieli go szybko sprzedać, bo kupili większą nieruchomość. Jeszcze lepiej – zawarli tak korzystną umowę, że gotowi byli zejść z ceny.

Ten dom kosztował mnie dwieście piętnaście tysięcy dolarów. Wyłożyłem wszystkie oszczędności – dwadzieścia siedem tysięcy – i jeszcze pożyczyłem dziesięć tysięcy od Joego Weidera, żeby wpłacić zaliczkę. Budynek nie prezentował się nadzwyczajnie: była to solidna dwupiętrowa konstrukcja z początku lat pięćdziesiątych z drewna i cegły. Ale gdy tylko się do niego wprowadziliśmy, poczułem się w nim doskonale. Stał w ładnej okolicy, a mieszkania były przestronne i dobrze utrzymane. Moje, naprawdę wielkie, miało dwieście dwadzieścia trzy metry kwadratowe, balkon od frontu, garaż na dwa samochody i małe patio na tyłach. Korzystne było także co innego: pozostałe mieszkania wynajmowałem ludziom z przemysłu rozrywkowego. Aktorzy, których spotykałem w siłowni, stale szukali jakiegoś kąta, więc w końcu w budynku mieszkało czterech przedstawicieli tej profesji. W ten sposób nawiązywałem kontakty w biznesie, do którego chciałem się dostać. A co najlepsze, wyprowadziłem się z mieszkania, za które płaciłem tysiąc trzysta miesięcznie, i wprowadziłem do takiego, które samo się finansowało, od pierwszego dnia, tak jak to zaplanowałem.

Mój stary kumpel, Artie Zeller, był w szoku, gdy zobaczył, że podpisuję umowę na dwieście piętnaście tysięcy dolców. Potem przez długi czas mówił, że trzeba było mieć jaja, aby się na coś takiego odważyć. Nie mógł mnie zrozumieć, bo unikał w życiu wszelkiego ryzyka.

– Jak możesz wytrzymać taką presję? Teraz będziesz musiał wynająć te pięć pozostałych mieszkań i ściągać czynsz. A jeśli coś pójdzie nie tak?

Widział tylko problemy: to może być straszne, lokatorzy będą hałasowali, a jeśli któryś wróci do domu pijany? A jeśli się poślizgnie i zostanę pozwany do sądu?

– Wiesz, jak wyglądają w Ameryce sprawy o odszkodowanie!

– I tak dalej.

Mimowolnie zaczynałem go słuchać.

– Artie, prawie udało ci się napędzić mi strachu. – Śmiałem się.

– Nie mów mi już takich rzeczy. Wolę tkwić w błogiej nieświadomości i biec przed siebie jak szczeniak. Jeśli natknę się na jakiś problem, to wtedy się zastanowię, jak go rozwiązać. Nie chcę się martwić na zapas.

Często łatwiej podjąć jakąś decyzję, jeśli nie wie się zbyt wiele, bo inaczej człowiek za dużo myśli. Wiedza paraliżuje. Wtedy całe przedsięwzięcie przypomina pole minowe.

To samo zauważyłem w college’u. Nasz nauczyciel ekonomii skończył dwa fakultety, a jeździł volkswagenem beetle. Ja już od dawna miałem lepsze wozy. Mówiłem sobie: „Wiedza to nie wszystko, bo, jak widać, ten facet nie zarabia wystarczająco dużo forsy, by kupić sobie lepszy samochód. A przecież powinien jeździć mercedesem”.

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia

Подняться наверх