Читать книгу Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia - Arnold Schwarzenegger - Страница 7

ROZDZIAŁ 5
Pozdrowienia z Los Angeles

Оглавление

Gdy w 1968 roku przyjechałem do Los Angeles, zrobiono mi zdjęcie. Mam dwadzieścia jeden lat, jestem w pogniecionych brązowych spodniach, niezgrabnych butach i tanim podkoszulku z długimi rękawami. Trzymam w ręku pomiętą reklamówkę i czekam na odbiór bagażu, sportowej torby, w której jest reszta mojego dobytku. Wyglądam jak uchodźca, potrafię wypowiedzieć składnie tylko kilka zdań po angielsku i nie mam pieniędzy, ale uśmiecham się radośnie.

Towarzyszą mi fotoreporter i dziennikarz współpracujący z czasopismem „Muscle & Fitness”, którzy uwieczniają mój przylot. Przysłał ich Joe Weider. Mają odebrać mnie z lotniska, obwieźć po mieście i opisać moje wrażenia. Weider promował mnie jako wschodzącą gwiazdę. Zaproponował, że sprowadzi mnie do Los Angeles i będzie trenował przez rok razem z innymi mistrzami. Że zapewni mi mieszkanie i pieniądze na bieżące wydatki. Ja miałem tylko współpracować z tłumaczem przy pisaniu artykułów o technikach treningowych, jakie opracowałem, i ćwiczyć, żeby spełnić marzenie.

Jednak nowe, cudowne życie, o jakim śniłem, mogło się zakończyć już po tygodniu. Jeden z nowo poznanych kolegów z siłowni, australijski siłacz i zapaśnik walczący z krokodylami, pożyczył mi samochód, pontiaca GTO o mocy ponad trzystu pięćdziesięciu koni mechanicznych. Nigdy nie prowadziłem takiego niesamowitego wozu, więc pędziłem Ventura Boulevard w San Fernando Valley z niedozwoloną prędkością.

Był chłodny i mglisty październikowy poranek i wkrótce miałem się przekonać, że gdy tylko zaczyna mżyć, drogi w Kalifornii robią się bardzo śliskie.

Zbliżałem się do zakrętu i właśnie miałem zredukować bieg. Zmiana biegów nie sprawiała mi trudności, bo wszystkie pojazdy w Europie mają ręczną skrzynię biegów, jak ciężarówki, którymi jeździłem w wojsku, i mój poobijany stary samochód w Monachium. Jednak gdy zredukowałem bieg w GTO, tylne koła zwolniły gwałtownie obroty i straciły przyczepność.

Samochód, nad którym przestałem panować, obrócił się szaleńczo dwa czy trzy razy. Wytraciłem prędkość do jakichś pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy rozpędem wpadłem na sąsiednie pasy – na których, na moje nieszczęście, panował duży, poranny ruch. Volkswagen beetle przytarł mnie po stronie pasażera, potem walnął we mnie jakiś amerykański wóz i zanim się zatrzymaliśmy, wpadły na nas jeszcze cztery samochody.

GTO i ja skończyliśmy trzydzieści metrów od miejsca, do którego jechałem, czyli Vince’s Gym, gdzie miałem potrenować. Drzwi po mojej stronie nie były zablokowane, więc wysiadłem, lecz prawa noga paliła mnie jak przypalana żywym ogniem – na skutek zderzenia pękła rama między przednimi fotelami i stwierdziłem, że w moim udzie tkwi duży kawał plastiku. Wyciągnąłem go i po nodze pociekła krew.

Wtedy naprawdę się przestraszyłem i jedyne, co przyszło mi do głowy, to żeby pójść po pomoc do siłowni. Kuśtykając, wszedłem do środka i powiedziałem:

– Właśnie miałem wypadek samochodowy.

Kilku kulturystów rozpoznało mnie, ale natychmiast inicjatywę przejął facet, którego nie znałem, jak się okazało, prawnik.

– Lepiej wracaj do samochodu – polecił. – Nie oddalaj się od niego. Tutaj to się nazywa ucieczka z miejsca wypadku, rozumiesz? Idź, bo narobisz sobie okropnych kłopotów. Stań przy samochodzie i czekaj na policję.

Zorientował się, że niedawno przyjechałem do Stanów i że słabo znam angielski.

– Ale już tu przyszedłem! – krzyknąłem. – I widzę stąd szosę!

– Chodziło mi o to, że z miejsca, w którym stoję, będę mógł zobaczyć radiowóz i wyjść mu na spotkanie.

– Słuchaj, co mówię, i wracaj do samochodu.

Wtedy pokazałem mu zranioną nogę.

– Znasz jakiegoś lekarza, który mógłby mi pomóc?

Zobaczył krew i mruknął:

– O Chryste.

Zastanawiał się przez chwilę.

– Zadzwonię do kolegów. Płacisz na ubezpieczenie zdrowotne czy coś takiego?

Nie bardzo rozumiałem, co ma na myśli, szybko jednak ustaliliśmy, że nie mam żadnego ubezpieczenia. Ktoś podał mi ręcznik i przyłożyłem go do rany.

Wróciłem do auta. Ludzie byli zdenerwowani, pomstowali, że spóźnią się do pracy, że mają zniszczone samochody i będą musieli zwrócić się do ubezpieczycieli o odszkodowanie. Ale nikt nie rzucił się na mnie z pretensjami. Gdy tylko gliniarz upewnił się, że kobiecie w volkswagenie nic się nie stało, pozwolił mi odjechać bez żadnych sankcji. Powiedział tylko: „Widzę, że pan krwawi. Powinien pan z tym pójść na pogotowie”.

Jeden z kulturystów, niejaki Bill Drake, zawiózł mnie do lekarza i wspaniałomyślnie zapłacił za zaszycie rany.

Spowodowałem idiotyczny wypadek i żałuję, że nie znam nazwisk wszystkich tych ludzi, bo dziś bym do nich napisał i im podziękował.

Wiem, że miałem szczęście. Policja w Europie podeszłaby do takiego zdarzenia niezwykle surowo. Nie tylko mogłem zostać aresztowany, jako cudzoziemcowi groziły mi także areszt i deportacja. Za spowodowanie takiego wypadku musiałbym zapłacić mandat. Jednak policjanci w Los Angeles wzięli pod uwagę, że droga była śliska, straciłem panowanie nad samochodem i nikt nie został poważnie ranny. Przede wszystkim musieli wznowić ruch. Gliniarz, który ze mną rozmawiał, był bardzo uprzejmy. Spojrzał na moje międzynarodowe prawo jazdy i zapytał: „Wezwać karetkę czy pan sobie poradzi?”.

Dwaj faceci z siłowni wyjaśnili mu, że jestem w Stanach dopiero od kilku dni. Można się było zorientować, że tak naprawdę nie mówię po angielsku, choć się staram.

Tego wieczoru poszedłem spać z optymistycznym nastawieniem. Musiałem jakoś załatwić sprawę z zapaśnikiem od krokodyli, ale Ameryka okazała się wspaniałym krajem.

***

Gdy pierwszy raz zobaczyłem Los Angeles, byłem w szoku. Ameryka oznaczała dla mnie jedno: rozmach. Strzeliste drapacze chmur, wielkie mosty, ogromne neony, gigantyczne autostrady, duże samochody. Nowy Jork i Miami spełniły moje oczekiwania i – nie wiem dlaczego – wyobrażałem sobie, że Los Angeles będzie równie imponujące. A tu zobaczyłem tylko kilka wieżowców w centrum, a poza tym miasto wyglądało dość skromnie. Plaża była rozległa, ale gdzie wielkie fale i surferzy?

Takie samo rozczarowanie ogarnęło mnie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Gold’s Gym, mekkę amerykańskiej kulturystyki. Od lat studiując kulturystyczne czasopisma Weidera, nie zdawałem sobie sprawy, że chodzi w nich głównie o to, żeby wszystko wydawało się większe niż w rzeczywistości. Patrzyłem na zdjęcia przedstawiające sławnych kulturystów podczas treningu w Gold’s i wyobrażałem sobie wielkie kluby sportowe, w których są boiska do koszykówki, baseny, sale gimnastyczne, siłownie i inne pomieszczenia do uprawiania sportów walki, podnoszenia ciężarów i tak dalej, jak te ogromne kluby, które widzi się obecnie. Kiedy jednak wszedłem do środka, zobaczyłem cementową podłogę. Wszystko było tam bardzo proste, nawet prymitywne: pomieszczenie wysokości dwóch pięter o powierzchni połowy boiska do koszykówki, ze ścianami z pustaków i świetlikami. Na szczęście sprzęt był interesujący, poza tym zobaczyłem, że trenują tam wspaniali ciężarowcy i kulturyści, więc musiała tam być odpowiednia atmosfera. No i klub znajdował się dwie przecznice od plaży.

Okolice klubu, czyli Venice, również nie robiły dużego wrażenia.

Domy stojące po obu stronach ulic i alei przypominały koszary w wojsku austriackim. Po co budować tanie drewniane baraki w tak wspaniałym miejscu? Niektóre domy były puste i zdewastowane, a chodniki popękane i zasypane piaskiem. Pomiędzy zabudowaniami rosły chwasty, a miejscami brakowało płyt chodnikowych.

I to ma być Ameryka? – myślałem. Dlaczego nie położą tu płyt? Dlaczego nie wyburzą tego opuszczonego domu i nie postawią nowego, ładnego? Jedno wiedziałem na pewno: w Grazu nie zobaczyłoby się dziurawego chodnika. Byłby cały i w dodatku zamieciony i czysty. Coś takiego było nie do pomyślenia.

To duże wyzwanie przenieść się do kraju, gdzie wszystko wygląda inaczej, mówi się innym językiem, panuje inna kultura, ludzie myślą inaczej i inaczej prowadzą interesy. To zdumiewające, jak bardzo inne było dla mnie wszystko. Ale miałem dużą przewagę nad większością przybyszów: gdy uprawia się międzynarodową dyscyplinę sportu, nigdy nie jest się samotnym.

W świecie kulturystyki panuje niezwykła gościnność. Niezależnie od tego, dokąd jedziesz, nie musisz nikogo znać. Na miejscu zawsze czujesz się członkiem rodziny. Miejscowi kulturyści przyjadą po ciebie na lotnisko. Powitają cię. Zabiorą cię do siebie. Nakarmią. Oprowadzą po mieście. Ale w Ameryce było coś jeszcze.

Jeden z kulturystów w Los Angeles miał dodatkowy pokój, w którym mogłem się zatrzymać, dopóki nie znajdę stałego lokum. Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do siłowni, żeby potrenować, nowi koledzy przywitali mnie serdecznie, uściskali i przyjęli z radością. Potem znaleźli mi małe mieszkanie, a gdy tylko się do niego wprowadziłem, podjęli akcję: „A teraz trzeba mu pomóc”. Skrzyknęli się i któregoś rana przyjechali do mnie z paczkami i pudłami. Wyobraźcie sobie gromadę wielkich niedźwiedzi, które nie powinny zbliżać się do niczego kruchego czy ze szkła, potężnych muskularnych facetów, mówiących na co dzień w siłowni: „Facet, spójrz tylko na tę klatę!” albo: „Dziś, kurwa, trzasnę pięćset przysiadów z obciążeniem dwustu dwudziestu sześciu kilogramów”. I tacy ludzie nagle stanęli przede mną z prezentami. Jeden z nich mówi:

– Zobacz, co ci przenieśliśmy. – Po czym otwiera małe pudełko, wyjmuje srebro stołowe i wyjaśnia: – Musisz mieć czym jeść.

Inny odwija paczkę i powiada:

– Żona powiedziała, że mogę wziąć te talerze. Kupiliśmy sobie nowe, więc będziesz miał już pięć sztuk.

Podawali przy tym nazwy poszczególnych rzeczy i wyjaśniali, do czego służą. Któryś przyniósł mały czarno-biały telewizor ze sterczącą w górę anteną, pomógł mi go zainstalować i pokazał, jak ustawiać antenę. Przynieśli także żarcie, które wspólnie zjedliśmy.

Nigdy nie spotkałem się z czymś takim ani w Austrii, ani w Niemczech. Tam nikomu nie przyszłoby nic podobnego do głowy. Wiedziałem, że gdybym tam, w domu, zobaczył kogoś wprowadzającego się do sąsiedniego mieszkania czy domu, nawet nie pomyślałbym o tym, żeby mu pomóc. Poczułem się jak idiota. Tamtego dnia czegoś się nauczyłem.

Koledzy zabrali mnie do Hollywood. Chciałem zrobić sobie tam zdjęcie i wysłać je rodzicom, żeby powiedzieć: „W Hollywood już jestem. Wkrótce wkręcę się do filmu”. Jechaliśmy drogą, aż wreszcie jeden z kumpli oznajmił:

– Dobra, to jest Sunset Boulevard.

– A kiedy będziemy w Hollywood? – zapytałem.

– To jest właśnie Hollywood.

Musiałem pomylić w wyobraźni Hollywood z Las Vegas, bo spodziewałem się wielkich reklam i neonów. Oczekiwałem także, że zobaczę sprzęt filmowy i zablokowane ulice, na których będą kręcili jakąś zapierającą dech w piersiach scenę z udziałem kaskaderów. A tu nic.

– Co się stało z tymi wszystkimi neonami i tak dalej? – chciałem wiedzieć.

Spojrzeli na siebie.

– Chyba jest rozczarowany – stwierdził jeden z nich. – Może powinniśmy go tu przywieźć wieczorem?

Pozostali przytaknęli.

– Uhm, taaa, dobry pomysł. Rzeczywiście, za dnia nie ma tu czego oglądać.

Kilka dni później pojechaliśmy tam znowu, tym razem wieczorem. Paliło się więcej świateł, ale nadal nie zauważyłem niczego ciekawego. Potem się do tego przyzwyczaiłem i poznałem kilka miejsc, do których warto było wpadać.

Trochę trwało, zanim odnalazłem się w Ameryce i zrozumiałem, jak tam wszystko działa. Wieczorami często wychodziłem tu i tam z Artiem Zellerem, fotoreporterem, który przyjechał po mnie na lotnisko. Artie mnie fascynował. Był bardzo, bardzo bystry, lecz zupełnie pozbawiony ambicji. Nie lubił stresu ani ryzyka. Pracował w okienku na poczcie. Pochodził z Brooklynu, jego ojciec, prawdziwy erudyta, był ważnym kantorem w gminie żydowskiej. Artie jednak poszedł swoją drogą, zainteresował się kulturystyką na Coney Island. Pracując dla Weidera jako wolny strzelec, stał się najlepszym fotoreporterem zajmującym się tym sportem. Fascynował mnie, bo był samoukiem, bez przerwy coś czytał i chłonął wiedzę jak gąbka. Miał naturalny talent do języków, był chodzącą encyklopedią i świetnym szachistą. A poza tym zdeklarowanym demokratą, liberałem i zaprzysięgłym ateistą. Precz z religią. Dla niego był to czysty fałsz. Nie ma żadnego Boga, koniec pieśni.

Żona Artiego, Josie, była Szwajcarką, i choć starałem się jak najwięcej mówić po angielsku, dobrze było mieć przyjaciół, którzy znali niemiecki. Okazało się to szczególnie przydatne podczas oglądania telewizji. Przyjechałem do Ameryki w ostatnich trzech czy czterech tygodniach kampanii prezydenckiej 1968 roku, więc kiedy włączało się telewizor, zawsze było coś o wyborach. Artie i Josie tłumaczyli mi przemówienia Richarda Nixona i wiceprezydenta Huberta Humphreya, którzy byli wtedy rywalami. Humphrey, demokrata, wciąż mówił o opiece społecznej i programach rządowych, a to za bardzo przypominało mi Austrię. Natomiast Nixon mówił o szansach i przedsiębiorczości, co wydawało mi się bardzo amerykańskie.

– To do jakiej on partii należy? – zapytałem Artiego.

– Republikańskiej.

– Wobec tego jestem republikaninem – oświadczyłem.

Artie prychnął, co robił często, bo miał chore zatoki, a także dlatego, że według niego w życiu było na co prychać.

***

Zgodnie z obietnicą Joego Weidera dostałem samochód, używanego białego volkswagena beetle, dzięki któremu poczułem się jak w domu. W ramach poznawania okolicy jeździłem do różnych klubów sportowych. Zaprzyjaźniłem się z gościem, który prowadził siłownię w centrum Los Angeles, mieszczącą się w tak zwanym Occidental Life Building. Wybierałem się także na przejażdżki w głąb lądu i pojechałem do San Diego, żeby obejrzeć tamtejsze siłownie. Znajomi również zabierali mnie w różne miejsca i dzięki nim poznałem Tijuanę w Meksyku oraz Santa Barbara. Któregoś razu wybrałem się mikrobusem marki Volkswagen do Las Vegas razem z czterema innymi kulturystami. Z tyloma mięśniakami w wozie nie można było nawet osiągnąć stu kilometrów na godzinę. Samo Las Vegas, z gigantycznymi kasynami, neonami i nieskończoną liczbą stołów do gry, naprawdę spełniło moje oczekiwania.

W Vince’s Gym trenowało wielu mistrzów, takich jak Larry Scott, zwany Legend, czyli Legendą, który zdobył tytuł Mister Universe w 1965 i 1966 roku. Mieli tam wykładziny i mnóstwo pięknych urządzeń, ale nie była to siłownia dla ciężarowców. Podstawowe ćwiczenia siłowe, jak pełny przysiad, wyciskanie na ławce poziomej i skośnej, uważano za przestarzałe elementy treningu siłaczy, które nie rzeźbią ciała.

W Gold’s sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Było ciężko i trenowali tam prawdziwi twardziele: medaliści olimpijscy w pchnięciu kulą, zawodowi zapaśnicy, mistrzowie kulturystyki, siłacze z ulicy. Prawie nikt nie ćwiczył w stroju sportowym. Wszyscy trenowali w dżinsach, podkoszulkach, wyciętych koszulkach bez rękawów, bluzach. W siłowni były betonowe podłogi i podesty do podnoszenia ciężarów, można było na nie rzucić z pół tony i nikt nie przychodził ze skargą. Takie warunki miały więcej wspólnego z atmosferą, w której się wychowałem.

Geniuszem tego miejsca był Joe Gold. W latach trzydziestych, jako nastolatek, należał do grona pierwszych kulturystów z Muscle Beach w Santa Monica, a po powrocie z drugiej wojny światowej, podczas której pływał jako maszynista we flocie handlowej, zaczął konstruować sprzęt treningowy. Niemal każde urządzenie w siłowni zaprojektował sam.

Nie widziało się tam niczego delikatnego, wszystko, co skonstruował Joe, było duże i ciężkie – i działało. Jego „wioślarz” miał tak wysoko umieszczone podnóżki, że można było ćwiczyć dolne partie mięśni najszerszych grzbietu, nie mając wrażenia, że zaraz wyskoczy się z siedzenia. Gdy Joe projektował jakieś urządzenie, nie pracował nad nim samodzielnie, tylko konsultował się ze wszystkimi. W efekcie kąty nachylenia były idealne i nic się nie blokowało. No i przychodził do siłowni codziennie, co oznaczało, że cały sprzęt jest sprawny.

Czasami Joe wymyślał nowe urządzenie. Stworzył maszynę do oślich wspięć, czyli wspięć na palce w pozycji stojącej. To ćwiczenie było dla mnie ważne, bo w porównaniu z innymi częściami ciała moje łydki były stosunkowo słabe i trudne do ukształtowania. Zazwyczaj wykonuje się ośle wspięcie, stając na kłębach stóp, a następnie unosząc śródstopie i pięty. Potem trzeba pochylić się pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, oprzeć ręce na pręcie, poprosić jednego albo dwóch kumpli, żeby usiedli nam na plecach i biodrach jak na ośle, i wtedy wspiąć się na palce, podnosząc ich. Ale w przypadku maszyny Joego kumple nie byli potrzebni. Ładowało się na nią takie obciążenie, jakie się chciało, wchodziło pod nie w pozycji osła i zwalniało dźwignię. W ten sposób można było mieć na grzbiecie, powiedzmy, trzysta osiemnaście kilogramów, i wykonywać ośle wspięcia samodzielnie.

Gold’s szybko stało się moim domem, bo bardzo dobrze się tam czułem. W recepcji zawsze ktoś się kręcił, a wszyscy stali bywalcy mieli ksywki, takie jak Fat Arm Charlie – Charlie Grube Ramię, Brownie – Krasnolud czy Snail – Ślimak. Przez wiele lat trenował tam Zabo Koszewski, który był bliskim przyjacielem Joego. Nazywali go Chief – Wódz. Miał wspaniałe mięśnie brzucha – robił tysiąc brzuszków dziennie – i naprawdę fantastyczną rzeźbę. Ja nie miałem takich mięśni i gdy tylko się poznaliśmy, Zabo powiedział mi, że muszę przejść na dietę.

– Wiesz? Jesteś pulchny – zauważył.

Joe Gold nadał mi przydomek Balloon Belly – Balonowy Brzuch, i od tamtej pory byłem znany jako Balonowy Brzuch albo Chubby Zabo, który pochodził z New Jersey i na pierwsze imię miał Irvin, posiadał całą kolekcję fajek do palenia haszyszu. Co jakiś czas wpadaliśmy więc do niego, żeby się nawalić. Od rana do wieczora czytał powieści science fiction. Stale mówił: „O rany, facet!”, „Jest super!” albo: „Odlot!”. Ale takie były zwyczaje w Venice. Wypalić jointa to było jak wypić piwo. Szło się do kogoś, wszystko jedno kogo, a ten ktoś zapalał jointa – albo fajkę z haszyszem, zależnie od stopnia wyrafinowania – i mówił: „Sztachnij się”.

Szybko się połapałem, co ludzie mają na myśli, gdy mówią: „To jest odjazdowe”, „To jest super”. Przekonałem się też, że gdy próbuje się poderwać jakąś fantastyczną dziewczynę, bardzo przydaje się astrologia.

– Mam wrażenie, że jesteśmy dla siebie stworzeni – zagaiłem kiedyś. – Powinniśmy wybrać się razem na kolację.

Dziewczyna odpowiedziała jednak:

– Hola, hola, a spod jakiego jesteś znaku?

– Lwa.

– To nie dla mnie. Naprawdę nie dla mnie. Dzięki, ale nie.

I już jej nie było. Następnego dnia poszedłem więc do siłowni i powiedziałem:

– Chłopaki, mam taki mały problem. Wciąż się uczę.

– I opowiedziałem im całą historię.

Zabo wiedział, co robić. Poradził mi:

– Facet, musisz powiedzieć: „Jestem spod najlepszego znaku”. Spróbuj.

Po kilku tygodniach nadarzyła się okazja! Rozmawiałem z dziewczyną podczas lunchu, a ona zapytała:

– A spod jakiego jesteś znaku?

Odpowiedziałem:

– A jak myślisz?

– No więc?

– Spod najlepszego!

– Czyli… Koziorożca? – ona na to.

– Właśnie! – wykrzyknąłem. – Skąd wiedziałaś?

– O rany, niesamowite, to mój pokrewny znak, i tak dobrze mi się z tobą gada, no naprawdę! – Była bardzo podekscytowana i uradowana. Zacząłem więc czytać horoskopy, studiować charakterystyki poszczególnych znaków zodiaku i ich wzajemnych relacji.

Bywając w Gold’s, łatwo nawiązywało się przyjaźnie. To miejsce było tyglem, w którym mieszały się różne narodowości: Australijczycy, Afrykańczycy, Europejczycy. Trenowałem przed południem i mówiłem do dwóch facetów: „Hej, nie poszlibyście na lunch?”.

Szliśmy razem, a oni opowiadali mi o swoim życiu, ja opowiadałem im o swoim, i stawaliśmy się kumplami. Wieczorami wracałem, żeby znowu potrenować, spotykałem innych gości, szedłem z nimi na kolację i zawieraliśmy znajomość.

Zdumiewało mnie, jak chętnie Amerykanie zapraszali mnie do siebie i jak bardzo lubili świętować. Przed przyjazdem do Ameryki nie obchodziłem urodzin, nigdy nawet nie widziałem tortu ze świeczkami. Pewna dziewczyna zaprosiła mnie na swoje przyjęcie urodzinowe, a kiedy następnego lata były moje urodziny, koledzy z siłowni zafundowali mi tort i świeczki. Jeden z nich rzucał: „Muszę wracać do domu, bo dziś moja siostra pierwszy raz idzie do szkoły, więc będzie impreza”. Albo: „Dzisiaj jest rocznica ślubu moich rodziców”. Nie pamiętam, żeby moi rodzice choćby wspomnieli o rocznicy swojego ślubu.

Na pierwsze Święto Dziękczynienia nie miałem żadnych planów, bo wtedy jeszcze nie rozumiałem, co znaczy ono dla Amerykanów. Ale zaprosił mnie do siebie Bill Drake. Poznałem jego mamę, która podała nadzwyczajny obiad, i tatę, zawodowego komika i bardzo zabawnego faceta. Mamy w Austrii takie powiedzenie: „Jesteś taki słodki, że mógłbym cię zjeść!”. Kiedy próbowałem w ten sam sposób skomplementować panią Drake, z powodu kłopotów z tłumaczeniem wyszło mi coś dwuznacznego i cała rodzina wybuchnęła śmiechem.

Zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna, z którą wtedy chodziłem, zaprosiła mnie do swoich rodziców na Boże Narodzenie. Powiedziałem sobie: „Boże, nie chcę zepsuć tym ludziom świąt”. Jednak oni nie tylko potraktowali mnie jak syna, ale jeszcze każdy z członków rodziny miał dla mnie prezent.

Taka gościnność była dla mnie czymś nowym i bardzo miłym, lecz nie wiedziałem, jak się odwdzięczyć, i to mnie gnębiło. Na przykład nigdy wcześniej nie słyszałem o zwyczaju wysyłania listu z podziękowaniem, a Amerykanie wysyłali je sobie bez przerwy. Jakie to dziwne, dlaczego po prostu nie podziękować przez telefon albo osobiście? – zastanawiałem się. Tak robiło się w Europie. A tu Joe Weider zaprasza mnie i moją dziewczynę na kolację, a później, po wyjściu, ona mówi:

– Podaj mi jego adres, bo muszę mu wysłać list z podziękowaniem.

Ja na to:

– Ojej, daj spokój, przecież podziękowaliśmy mu przed wyjściem.

– O nie, nie, nie, wpojono mi dobre maniery.

Uświadomiłem sobie, że lepiej będzie, jeśli się dostosuję i zacznę sobie przyswajać amerykańskie zwyczaje. Zresztą może były to także zwyczaje europejskie, tylko ja się z nimi nie zetknąłem. Na wypadek gdybym coś przeoczył, zapytałem kolegów z Europy. Ale nie; w Ameryce naprawdę było inaczej.

Na początek postanowiłem umawiać się wyłącznie z Amerykankami, nie chciałem chodzić z dziewczynami, które znały niemiecki. I czym prędzej zapisałem się na lekcje angielskiego w Santa Monica Community College. Chciałem nauczyć się tego języka przynajmniej na tyle, żeby czytać gazety, korzystać z podręczników i móc zapisać się na inne zajęcia. Zależało mi na przyspieszeniu nauki, żeby myśleć, czytać i pisać jak Amerykanin. Nie zamierzałem czekać, aż stanie się to samo, w sposób naturalny.

W któryś weekend dwie dziewczyny zabrały mnie do San Francisco.

Nocowaliśmy w Golden Gate Park. Pomyślałem: To niewiarygodne, jak wolni są ludzie w Ameryce. No proszę! Śpimy całą noc w parku i wszyscy zachowują się wobec nas przyjaźnie. Znacznie później uświadomiłem sobie, że przyjechałem do Kalifornii w zwariowanym okresie. Był schyłek lat sześćdziesiątych, kwitł ruch hippisowski, panowała wolna miłość, dokonywały się te wszystkie niesamowite zmiany. Wojna w Wietnamie osiągnęła punkt kulminacyjny. Prezydentem został Richard Nixon. Amerykanie mieli w tym czasie poczucie, że świat się kończy. Nie wiedziałem, że nie zawsze tak było. Widocznie tak już jest w Ameryce, myślałem.

Nie miałem okazji słyszeć zbyt wielu rozmów o Wietnamie, ale podobało mi się to, że Ameryka walczy z komunizmem, więc gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, odpowiedziałbym, że jestem za wojną. Powiedziałbym: „Pieprzeni komuniści, nienawidzę ich”. Dorastałem niedaleko granicy z Węgrami i przez całe życie słyszałem o zagrożeniu, jakim jest komunizm. Czy komuniści wkroczą do Austrii, tak jak w pięćdziesiątym szóstym wkroczyli na Węgry? Zostaniemy wciągnięci w wojnę atomową? Niebezpieczeństwo było tuż-tuż. A poza tym widzieliśmy, co komunizm robił z Czechami, Polakami, Węgrami, Bułgarami, Jugosłowianami, Niemcami z Niemiec Wschodnich – wszędzie wokół nas rządzili komuniści. Pamiętam, jak pojechałem do RFN na imprezę kulturystyczną. Wyjrzałem za mur berliński, na drugą stronę granicy, i stwierdziłem, że po każdej stronie była jakby inna pogoda. Wydawało mi się, że jestem w słońcu, a gdy spojrzałem na Berlin Wschodni, miałem wrażenie, że tam pada deszcz. To było przerażające. Dlatego uważałem za słuszne, że Ameryka zwalcza komunizm.

Nigdy nie wydawało mi się dziwne, że dziewczyny, z którymi chodziłem w Austrii, nie używały szminki, nie malowały paznokci. Myślałem, że owłosione nogi i pachy to coś normalnego, ponieważ w Europie kobiety się nie depilowały. Dlatego pewnego ranka przeżyłem szok. Byłem pod prysznicem z dziewczyną – poprzedniego wieczoru na moim małym czarno-białym telewizorze oglądaliśmy pierwsze kroki astronautów z „Apollo” na Księżycu – gdy ona zapytała:

– Masz brzytwę?

– Po co ci brzytwa?

– Nienawidzę tej szczeciny na nogach.

Nie wiedziałem, co znaczy „szczecina”, więc mi wyjaśniła.

– Co takiego? Więc ty się golisz? – zdziwiłem się.

– Uhm, golę nogi. Ohyda. – Słowo „ohyda” też słyszałem po raz pierwszy.

Ale dałem jej moją brzytwę i patrzyłem, jak namydla nogi: łydki, golenie, kolana, a potem goli je tak, jakby robiła to przez całe życie. Jeszcze tego samego dnia powiedziałem do chłopaków w siłowni:

– Dziś rano babka ogoliła się u mnie pod prysznicem. Widzieliście kiedyś coś takiego?

Popatrzyli na siebie z powagą, kiwnęli głowami i odpowiedzieli:

– Uhm.

A potem wszyscy ryknęli śmiechem. Próbowałem im wytłumaczyć:

– Oj, bo u nas w Europie wszystkie dziewczyny wyglądają jak Bawarki, no wiecie, są owłosione tam, gdzie trzeba.

To rozśmieszyło ich jeszcze bardziej.

W końcu rozeznałem się w tym wszystkim. Niektóre dziewczyny się nie goliły, protestowały w ten sposób przeciw istniejącemu porządkowi. Uważały, że rynek kosmetyczny wiąże się z wykorzystywaniem seksualnym i nakazami obyczajowymi, więc go odrzucały, stawiając na naturalność. Był to element filozofii hippisowskiej. Kwieciste sukienki, kręcone włosy, sposób odżywiania się. Każda nosiła paciorki, sznury paciorków. Przynosiły do mnie kadzidełka i potem w całym mieszkaniu panował zaduch. W sumie beznadzieja, ale miałem poczucie, że są na dobrym tropie z tym paleniem jointów, naturalnością i nagością. To wszystko razem było wspaniałe. Sam też zaznałem czegoś podobnego w Thalersee.

***

Ta wolność była fantastyczna, ale miałem przed sobą cel. Podążałem określoną drogą. Musiałem cholernie dużo ćwiczyć i odżywiać się jak cholera, przestrzegając diety, żeby następnej jesieni zgarnąć jak najwięcej ważnych tytułów. Weider dał mi rok i wiedziałem, że jeśli zrobię wszystko, co trzeba, będę na fali.

Wygrana w dwóch londyńskich turniejach o tytuł Mister Universe nie zbliżyła mnie ani o krok do pozycji najlepszego kulturysty na świecie. W środowisku kulturystycznym było za dużo równorzędnych tytułów i nie każdy brał udział we wszystkich zawodach. Żeby zostać najlepszym, trzeba by było pokonać takich mistrzów, jak faceci ze zdjęć, którymi jako nastolatek obwiesiłem pokój: Rega Parka, Dave’a Drapera, Franka Zane’a, Billa Pearla, Larry’ego Scotta, Chucka Sipesa, Serge’a Nubreta. Byli dla mnie inspiracją i powiedziałem sobie: „To ludzie, w których gronie chciałbym się znaleźć”. Dotychczasowe zwycięstwa sprawiły, że trafiłem do ich ligi, ale byłem nowy i musiałem się wykazać.

Pierwsze miejsce na podium zajmował Sergio Oliva, ważący sto cztery kilogramy dwudziestosiedmioletni emigrant z Kuby. Czasopisma kulturystyczne nazywały go po prostu Myth – Mit. Jesienią walkowerem zdobył w Nowym Jorku tytuł Mister Olympia – żaden z czterech innych mistrzów kulturystyki, których zaproszono do udziału w zawodach, nawet się nie pokazał.

Droga życiowa Olivy była jeszcze bardziej niezwykła od mojej. Jego ojciec pracował jako robotnik na kubańskich plantacjach trzciny cukrowej jeszcze przed Castro i podczas rewolucji w latach pięćdziesiątych Sergio zaciągnął się do armii generała Fulgencia Batisty. Po zwycięstwie Castro i jego rebelianckich sił zajął się sportem. Był ciężarowcem znacznie większego kalibru niż ja – w kategoriach olimpijskich – i należał do reprezentacji Kuby na Igrzyska Ameryki Środkowej i Karaibów w 1962 roku. Poprowadziłby ją także na olimpiadzie w 1964 roku, gdyby nie to, że nienawidził reżimu Castro i zbiegł do Stanów tak jak wielu innych kolegów z drużyny. Był też doskonałym baseballistą. To pomogło mu wyrobić sobie talię: dziesiątki tysięcy powtórzeń skrętów z kijem.

Poznałem Sergia na zawodach Mister Universe 1968 w Miami, gdzie pozował tak, że publiczność oszalała. Swoimi pozami kruszył beton, jak napisano w jednym z czasopism branżowych. Wiedziałem, że Sergio wciąż pozostaje poza moim zasięgiem. Miał doskonałą rzeźbę i separację, większą masę, a dodatkowo przewyższał mnie gęstością mięśni. Miał też rzadką cechę wśród kulturystów: prezentował się świetnie, nawet gdy stał swobodnie, odprężony. Nigdy nie widziałem lepszej sylwetki, idealnie w kształcie litery V, zwężającej się od bardzo szerokich ramion do naturalnie wąskiej talii i bioder. „Zwycięska poza”, firmowy znak Sergia, była układem, który niewielu kulturystów startujących w zawodach odważyłoby się wykonać. Sergio stawał przodem do widowni, ze złączonymi nogami, wyciągając ramiona nad głowę. W ten sposób prezentował całe ciało: potężne uda, ukształtowane podczas treningu olimpijskiego w podnoszeniu ciężarów, wąską talię i niemal idealne mięśnie brzucha, triceps i mięsień zębaty przedni. (Mięśnie zębate przednie znajdują się po obu stronach klatki piersiowej).

Miałem zamiar pokonać kiedyś tego człowieka, lecz daleko mi było do takiego ciała, jakie pragnąłem mieć. Gdy przyjechałem do Ameryki, byłem jak stukaratowy diament, na który wszyscy patrzyli, wykrzykując: „Jasna cholera!”. Ale ten diament był jeszcze nieoszlifowany. Nie nadawał się do pokazywania, przynajmniej jak na standardy amerykańskie. Zbudowanie ciała światowej klasy zajmuje zwykle minimum dziesięć lat, a ja trenowałem dopiero sześć. Jednak stawałem się coraz silniejszy i ludzie mówili na mój widok: „Popatrz na rozmiary tego chłopaka. Cholera, według mnie ten gość ma ogromny potencjał”.

Moje europejskie zwycięstwa miały więc być raczej rodzajem zachęty, kredytem, a nie efektem warunków fizycznych, jakie prezentowałem. Czekało mnie jeszcze mnóstwo pracy.

Celem w kulturystyce jest osiągnięcie idealnej sylwetki żywego greckiego posągu. Kształtujesz swoje ciało, tak jak artysta tworzy rzeźbę. Powiedzmy, że musisz uwydatnić tylną część mięśnia naramiennego i poprawić jego definicję. Masz do wyboru cały zestaw ćwiczeń. Twoim dłutem może stać się waga, ławka albo maszyna, a rzeźbienie potrwać nawet rok.

Oznacza to, że musisz spojrzeć na swoje ciało obiektywnie i przeanalizować jego słabości. Sędziowie podczas mistrzostw biorą pod uwagę wszystkie elementy: rozmiar mięśni, ich definicję, proporcje, symetrię. Patrzą nawet na żyły, bo świadczą o ilości tłuszczu pod skórą.

Oglądając się w lustrze, widziałem u siebie wiele silnych punktów i wiele słabych. Udało mi się zbudować podstawę w postaci siły i masy. Łącząc podnoszenie ciężarów i trójbój siłowy z kulturystyką, uzyskałem grube i szerokie plecy, wręcz bliskie ideału. Miałem świetne bicepsy, zarówno pod względem wymiarów, wysokości, jak i szczytu mięśni; mięśnie piersiowe o doskonałej definicji i separacji oraz najlepszą pozę klatki piersiowej bokiem. Mogłem się poszczycić sylwetką kulturysty, o szerokich ramionach i wąskich biodrach, co pomagało uzyskać kształt litery V, czyli jeden z elementów ideału.

Miałem jednak także pewne braki. Moje kończyny były za długie w stosunku do torsu. Stale musiałem więc pracować nad ramionami i nogami, żeby poprawić proporcje. Nawet z potężnymi udami o obwodzie siedemdziesięciu czterech centymetrów moje nogi wydawały się za szczupłe. Łydki sprawiały wrażenie krótkich w porównaniu z udami, podobnie jak tricepsy – w porównaniu z bicepsami.

Należało więc zdjąć klątwę z tych słabych punktów. Człowiek z natury woli pracować nad tym, co wychodzi mu najlepiej. Jeśli masz wielkie bicepsy, wykonujesz w nieskończoność uginanie ramion ze sztangą podchwytem, bo to satysfakcjonujące widzieć, jak pracują te mięśnie. Żeby jednak odnieść sukces, musisz być wobec siebie brutalnie szczery i skupić się na niedostatkach. I tu pojawia się bystry wzrok, obiektywizm i umiejętność słuchania innych. Kulturyści, którzy nie patrzą na samych siebie w sposób obiektywny, zazwyczaj zostają z tyłu.

Jeszcze większym wyzwaniem jest to, że u każdego człowieka pewne części ciała rozwijają się lepiej niż inne. Gdy więc zaczynasz ćwiczyć, może ci się wyrwać po dwóch, powiedzmy, latach: „O Jezu, to ciekawe, ale moje przedramiona nie są tak umięśnione jak ramiona” albo: „To ciekawe, że moje łydki jakoś się nie rozwijają”. To był właśnie mój słaby punkt – łydki. Pracowałem nad nimi jak nad pozostałymi częściami ciała, wykonując po dziesięć serii ćwiczeń trzy razy w tygodniu, lecz nie reagowały w ten sam sposób i inne grupy mięśni były już znacznie lepiej rozwinięte.

Reg Park zrobił mi zimny prysznic. Miał idealne łydki o obwodzie pięćdziesięciu trzech centymetrów, tak rozwinięte, że każda wyglądała jak obrócone górą do dołu walentynkowe serce. Trenując z nim w Republice Południowej Afryki, widziałem, co robił, żeby osiągnąć taki efekt. Ćwiczył łydki codziennie, a nie tylko trzy razy w tygodniu, i to z ogromnym obciążeniem. Byłem dumny, że doszedłem do stu trzydziestu kilogramów we wspięciach na palce, ale Reg miał urządzenie ze sprężynami, które pozwalało mu podnosić czterysta pięćdziesiąt. Powiedziałem sobie: „Ja też tak muszę. Muszę ćwiczyć łydki zupełnie inaczej, żeby nie mogły nie rosnąć”. Po przyjeździe do Kalifornii obciąłem wszystkie spodnie dresowe na wysokości kolan. Zamierzałem zakrywać atuty – bicepsy, klatkę piersiową, grzbiet, uda – natomiast odsłaniać łydki, żeby wszyscy mogli je widzieć. Byłem dla siebie bezwzględny i wykonywałem dziennie piętnaście serii wspięć na palce w pozycji stojącej, a czasami i dwadzieścia.

Miałem całą listę mięśni, które muszę zaatakować: tylna część mięśni naramiennych, dolna najszerszych grzbietu, międzyżebrowe, brzucha, łydek i tak dalej, i tak dalej! Wszystkie musiałem zbudować, wyrzeźbić, wyseparować i ukształtować w odpowiednich proporcjach. Codziennie rano jadłem śniadanie z tym czy innym kumplem z siłowni, przeważnie w barze Zucky’s na rogu Piątej Ulicy i Wilshire Boulevard. Zamawiali tuńczyka, jajka, łososia, czyli wszystko to, co lubiłem. Chodziliśmy też do którejś z domowych jadłodajni, takich jak Denny’s.

Jeśli nie miałem potem lekcji angielskiego, wracałem do Gold’s i ćwiczyłem. Później szliśmy na plażę i trenowaliśmy na świeżym powietrzu, na platformie do podnoszenia ciężarów, a także pływaliśmy, biegaliśmy i leżeliśmy na piasku, żeby uzyskać doskonalszą opaleniznę. Albo szedłem do budynku Joego Weidera i pracowałem z jego ludźmi nad artykułami do czasopisma.

Zawsze dzieliłem trening na dwie sesje. W poniedziałki, środy i piątki rano skupiałem się, powiedzmy, na klatce piersiowej i grzbiecie, wieczorem pracowałem nad udami i łydkami, a potem ćwiczyłem pozowanie i jeszcze coś. We wtorki, czwartki i soboty przychodziła kolej na barki, ramiona i przedramiona. Oczywiście łydki były w robocie codziennie, brzuch codziennie oprócz niedzieli, bo to dzień odpoczynku.

Często na lunch albo obiad szliśmy do jednej z okolicznych knajpek ze szwedzkim bufetem. Dorastając w Europie, nigdy nie słyszałem o czymś takim jak szwedzki bufet. Koncepcja restauracji, w której możesz jeść, ile chcesz, byłaby tam nie do pojęcia. My, kulturyści, zaczynaliśmy od pięciu, sześciu, siedmiu jajek, po których przechodziliśmy do następnego stanowiska i pochłanialiśmy wszystkie pomidory i inne warzywa. Potem braliśmy steki, a później ryby. W czasopismach kulturystycznych pisano, że trzeba spożywać aminokwasy, ale jednocześnie ostrzegano, że należy uważać, bo aminokwasy w pewnych produktach nie są kompletne.

– E tam – mówiliśmy – nie przejmujmy się tym, po prostu jedzmy wszystkie proteiny. Mamy jajka, ryby, wołowinę, indyka, ser. zjedzmy wszystko!

Pomyślicie pewnie, że właściciele takich knajp w najlepszym razie liczyli nam więcej. Ale skąd, traktowali nas tak samo jak wszystkich innych klientów. To było tak, jakby Bóg stworzył restaurację dla kulturystów!

W tych pierwszych miesiącach w Los Angeles wszystko szło mi jak z płatka, że aż trudno było w to uwierzyć. Kraksa samochodowa, nie licząc rany na udzie, nie miała żadnych poważnych konsekwencji. Zapaśnik walczący z krokodylami, który był właścicielem GTO, nawet okiem nie mrugnął, widząc zniszczenia. Pracował u dealera, mógł wybierać wśród używanych samochodów, i powiedział tylko: „Och, nie przejmuj się”. A nawet załatwił mi robotę. Ten dealer zajmował się także transportem używanych wozów, więc tamtej jesieni dorabiałem, sprowadzając samochody do Long Beach, a potem wjeżdżając nimi na frachtowiec, który płynął do Australii.

Do siłowni zadzwoniono z kilku firm ubezpieczeniowych, żeby porozmawiać o szkodach, jakie odnieśli inni kierowcy, ale niewiele z tych rozmów rozumiałem, więc przekazywałem słuchawkę partnerowi od ćwiczeń. On wyjaśniał, że jestem w Ameryce od niedawna i nie mam pieniędzy, a wtedy taka firma rezygnowała z roszczeń. Jedynym traumatycznym skutkiem wypadku było to, że postanowiłem się ubezpieczyć. W Europie, oczywiście, wszyscy byli ubezpieczeni: studenci podpadali pod pewną kategorię, dzieci były ubezpieczone razem z rodzicami, osoby pracujące podlegały ubezpieczeniu pracowniczemu – nawet bezdomni mieli ubezpieczenie. Przerażała mnie myśl, że w Ameryce nie jestem ubezpieczony. Wciąż się martwiłem: A jeśli zachoruję, to co wtedy zrobię? Nie miałem pojęcia, że mogłem zgłosić się na pogotowie i uzyskać bezpłatną pomoc. A nawet gdybym o tym wiedział, nie chciałem jałmużny. Choć zajęło to sześć miesięcy, postarałem się oddać Billowi Drake’owi pieniądze, które zapłacił za moją wizytę u lekarza.

Tak się złożyło, że Larry Scott, dawny Mister Olympia, który wycofał się z kulturystyki, jednak wciąż codziennie przychodził do siłowni, żeby ćwiczyć, pracował jako regionalny przedstawiciel dużej firmy ubezpieczeniowej.

– Słyszałem, że chcesz się ubezpieczyć – powiedział do mnie.

– Pomogę ci.

Zaproponował mi polisę, która kosztowała dwadzieścia trzy dolary i sześćdziesiąt centów miesięcznie, plus dodatkowo pięć dolarów z tytułu inwalidztwa, co wydało mi się dużą sumą, bo od Weidera dostawałem tylko sześćdziesiąt pięć dolców tygodniowo. Ale zdecydowałem się na nią i byłem chyba jednym z nielicznych emigrantów w Los Angeles, którzy byli ubezpieczeni od kosztów leczenia.

W okolicach Święta Dziękczynienia 1969 roku dostałem zaproszenie do udziału w grudniowych zawodach kulturystycznych i pokazach na Hawajach. Zapaśnik od krokodyli zamierzał pojechać na święta do domu i powiedział: „Uwielbiam Hawaje. Może pojadę z tobą, pokręcę się tam i potrenuję kilka dni, a potem stamtąd polecę do Australii?”.

Spodobał mi się ten plan. Poza atrakcjami, takimi jak plaża i dziewczyny, Hawaje dawały możliwość poznania doktora Richarda You, lekarza sportowego amerykańskiej drużyny olimpijskiej, który tam praktykował, i odwiedzenia takich sław w podnoszeniu ciężarów, jak Tommy Kono, Timothy Leon i Harold Sakata „Oddjob” (którego miałem już okazję poznać w Monachium). Razem z kumplem poszliśmy do Joego Weidera i zapytaliśmy, czy zna organizatorów i co myśli o moim udziale w tamtejszym turnieju. Był za, i to zdecydowanie. Stwierdził, że przyda mi się takie doświadczenie i że pod presją zbliżających się zawodów będę trenował jeszcze ciężej.

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia

Подняться наверх