Читать книгу Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia - Arnold Schwarzenegger - Страница 4

ROZDZIAŁ 2
Praca nad ciałem

Оглавление

Z ostatniego roku nauki w Hauptschule najlepiej zapamiętałem próbne alarmy przeprowadzane na wypadek wybuchu wojny atomowej. Zaczynały wyć syreny, a my składaliśmy wtedy podręczniki, chowaliśmy się pod ławki z głową między kolanami i zamykaliśmy oczy. Nawet dziecko zdawało sobie sprawę, że to żałosne.

W czerwcu 1961 roku wszyscy tkwiliśmy przed telewizorami i oglądaliśmy wiedeńskie spotkanie na szczycie amerykańskiego prezydenta Johna F. Kennedy’ego i radzieckiego przywódcy Nikity Chruszczowa. W niewielu domach były telewizory, ale wszyscy znali sklep z urządzeniami elektrycznymi przy Lendplatz w Grazu, który wystawiał w oknach dwa odbiorniki telewizyjne. Biegliśmy tam i sterczeliśmy na chodniku, oglądając w wiadomościach informacje na temat tego spotkania. Kennedy sprawował urząd prezydenta od niespełna pół roku i większość komentatorów uważała za błąd, iż prowadzi już rozmowy z Chruszczowem, który był prymitywny, wygadany i szczwany jak lis. My, dzieci, nie mieliśmy zdania w tej kwestii, a ponieważ telewizory stały za szybą, i tak nie słyszeliśmy komentarzy. Ale wszystko oglądaliśmy! Uczestniczyliśmy w wydarzeniach.

Ze względu na położenie geograficzne żyliśmy w ciągłym strachu. Za każdym razem, gdy między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi wybuchał jakiś konflikt, baliśmy się, że już po nas. Sądziliśmy, że Chruszczow zrobi Austrii coś strasznego, bo znajdowaliśmy się pośrodku; zresztą właśnie dlatego zorganizowano szczyt wiedeński. Rozmowy nie przebiegały pomyślnie. W pewnym momencie, po wystąpieniu z jakimś wrogim żądaniem, Chruszczow oświadczył: „To od Stanów Zjednoczonych zależy, czy będzie wojna, czy pokój”, a wtedy Kennedy odpowiedział groźnie: „Jeśli tak, panie przewodniczący, to niech będzie wojna. Przed nami długa, mroźna zima”. Gdy tamtej jesieni Chruszczow kazał zbudować mur w Berlinie, dorośli mówili: „No to mamy”.

Żandarmeria była wówczas jedyną siłą zbrojną, jaką dysponowała Austria, i ojciec musiał pojechać na granicę w mundurze i z całym wyposażeniem. Nie było go przez tydzień, dopóki nie zażegnano kryzysu.

***

Tymczasem żyliśmy w napięciu, co chwilę mieliśmy próbne alarmy na wypadek wojny atomowej. W mojej klasie, do której chodziło trzydziestu dorastających chłopaków, testosteron aż kipiał, ale żaden z nas nie chciał wojny. Najbardziej interesowały nas dziewczyny. Były zagadką, zwłaszcza dla takich chłopców jak ja, którzy nie mieli sióstr. Widywaliśmy je w szkole tylko na dziedzińcu przed lekcjami, bo uczyły się w oddzielnym skrzydle budynku. Były to te same dziewczyny, z którymi dorastaliśmy, ale nagle zaczęły wydawać nam się jakieś inne. Jak z nimi rozmawiać? Osiągnęliśmy wiek, w którym odczuwa się popęd seksualny, lecz przejawia się on w dziwny sposób. Na przykład któregoś ranka przed szkołą obrzuciliśmy koleżanki śnieżkami.

Na pierwszej lekcji tamtego dnia mieliśmy matematykę. Zamiast otworzyć podręcznik, nauczyciel powiedział:

– Widziałem was, łobuzy. Lepiej o tym porozmawiajmy.

Baliśmy się, że oberwiemy. To był ten sam belfer, przez którego kolega wybił sobie zęby. Ale tamtego dnia facet nie miał bojowego nastroju.

– Chcecie, chłopcy, żeby te dziewczęta was lubiły, prawda? – Kilku z nas pokiwało głowami. – To naturalne, że tego chcecie, bo kochamy płeć przeciwną. Potem będziecie chcieli je całować, przytulać, kochać się z nimi. Czy nie tego każdy z was chce?

Znów kiwanie głowami.

– Więc nie mówcie mi, że rzucanie śnieżkami w dziewczyny ma sens! Czy tak okazujecie miłość? Czy w taki sposób mówicie: „Naprawdę cię lubię”? Skąd się to u was wzięło?

Teraz naprawdę przykuł naszą uwagę.

– Bo jeśli chodzi o moje podchody do dziewcząt – ciągnął – to pamiętam, że raczej prawiłem im komplementy, całowałem je, przytulałem i starałem się, żeby było im dobrze. Oto, co robiłem.

Ojcowie tak z nami nie rozmawiali. Zrozumieliśmy, że jeśli chcemy zdobyć dziewczynę, musimy zadać sobie trochę trudu i nawiązać rozmowę, a nie ślinić się jak pies w rui. Trzeba nawiązać nić porozumienia. Byłem jednym z tych, którzy rzucali śnieżkami. I wziąłem sobie te rady głęboko do serca.

W ostatnim tygodniu nauki doznałem prawdziwego objawienia. Stało się to, gdy pisałem wypracowanie. Nauczyciel historii zawsze wybierał czterech albo pięciu uczniów, wręczał im gazetę i kazał pisemnie odnieść się do artykułu czy zdjęcia, które ich zainteresowało. Tym razem padło na mnie i dostałem stronę z działem sportowym. Widniało na niej zdjęcie Kurta Marnula, mistrza Austrii, który ustanowił rekord w wyciskaniu na ławce: sto dziewięćdziesiąt kilogramów.

Ten wyczyn mnie zainspirował. Najbardziej jednak uderzyło mnie to, że Marnul nosił okulary. Widziałem je wyraźnie. Były lekko przyciemnione. Okulary kojarzyły mi się z intelektualistami – nauczycielami i księżmi – a tu proszę, Kurt Marnul leżał na ławce w koszulce bez rękawów, miał potężną klatkę piersiową i wąskie biodra, podnosił ciężką sztangę i miał na nosie okulary. Patrzyłem i patrzyłem na to zdjęcie. Jak to możliwe, że ktoś, kto od szyi w górę wygląda jak profesor, wyciska na ławce sto dziewięćdziesiąt kilo?

O tym właśnie napisałem. Przeczytałem moją pracę na głos i ku mojemu zadowoleniu w klasie rozległy się śmiechy. Wyszedłem z klasy zafascynowany tym, że można być bystrzakiem i siłaczem jednocześnie.

Wraz z zainteresowaniem dziewczynami przyszła świadomość własnego ciała. Zacząłem jeszcze bardziej pasjonować się sportem: przyglądałem się sportowcom, obserwowałem, jak ćwiczą, co robią ze swoimi ciałami. Rok wcześniej nic to dla mnie nie znaczyło, teraz znaczyło wszystko.

Gdy tylko skończył się rok szkolny, ja i wszyscy moi koledzy pojechaliśmy do Thalersee, naszego letniego miejsca spotkań; pływaliśmy w jeziorze, uprawialiśmy zapasy w błocie i graliśmy w nogę. Szybko zaprzyjaźniłem się z bokserami, zapaśnikami i innymi sportowcami. Poprzedniego lata poznałem jednego z ratowników, Willego Richtera, który miał już ponad dwadzieścia lat. Pozwolił mi zostać swoim przybocznym i pomocnikiem. Willi był dobrym, wszechstronnym sportowcem. Po pracy włóczyłem się za nim i patrzyłem, jak ćwiczy. Park traktował jak salę gimnastyczną, podciągał się na gałęziach, robił na ziemi pompki i przysiady, biegał po ścieżkach i wykonywał skoki z miejsca. Od czasu do czasu prężył przede mną muskuły, wprawiając mnie w niekłamany podziw.

Willi przyjaźnił się z dwoma braćmi – oni to dopiero byli wysportowani. Starszy z nich studiował na uniwersytecie. Obaj podnosili ciężary, uprawiali kulturystykę, a w dniu, w którym ich poznałem, trenowali pchnięcie kulą. Spytali, czy chciałbym spróbować, i zaczęli mnie uczyć postawy i kroków. Potem poszliśmy pod drzewo, na którym Willi się podciągał. On także nagle zapytał: „Może spróbujesz?”. Ledwo mogłem się utrzymać, bo do tego trzeba mieć naprawdę silne palce, a gałąź była gruba. Udało mi się podciągnąć raz czy dwa, ale potem dałem za wygraną.

– Wiesz co, jeśli będziesz ćwiczył przez całe lato, gwarantuję ci, że zdołasz podciągnąć się dziesięć razy, a to nie byle co. I założę się, że po obu stronach najszerszych grzbietu przybędzie ci po centymetrze.

– Miał na myśli mięśnie najszersze grzbietu, latissimi dorsi.

Pomyślałem: O rany, to niesamowite, tylko od jednego ćwiczenia! Potem poszliśmy za nim na szczyt pagórka i towarzyszyliśmy mu podczas dalszego treningu. Od tamtej pory ćwiczyłem z nim codziennie.

Poprzedniego lata Willi zabrał mnie do Wiednia na mistrzostwa świata w podnoszeniu ciężarów. Wybraliśmy się samochodem z kilkoma facetami i jechaliśmy cztery godziny. Podróż trwała dłużej, niż przypuszczaliśmy, i zdążyliśmy dopiero na ostatnią kategorię, czyli wagę superciężką. Zwyciężył wielki Rosjanin, Jurij Własow. Tysiące ludzi na widowni krzyczały i wyły, gdy wycisnął nad głowę sto dziewięćdziesiąt i pół kilo. Po mistrzostwach w podnoszeniu ciężarów odbywały się zawody kulturystyczne i wtedy pierwszy raz zobaczyłem wysmarowanych oliwą facetów, prężących mięśnie w kulturystycznych pozach. Później poszliśmy za kulisy i zobaczyłem Własowa z bliska. Nie wiem, jak się tam dostaliśmy – może ktoś miał znajomości w klubie sztangistów w Grazu.

To była przygoda i wspaniale się bawiłem, ale mając trzynaście lat, nie sądziłem, że to będzie moja przyszłość. Jednak rok później coś zaczęło do mnie docierać i uświadomiłem sobie, że chcę być silny i muskularny. Obejrzałem film Hercules and the Captive Women i bardzo mi się spodobał. Ciało bohatera zrobiło na mnie wielkie wrażenie.

– Wiesz chyba, kim jest ten aktor? – zapytał Willi. – To Mister Universe, Reg Park. – Opowiedziałem Willemu o moim wypracowaniu. Okazało się, że był przy tym, jak Kurt Marnul ustanawiał swój rekord.

– To mój kolega – oznajmił Willi.

Kilka dni później powiedział:

– Kurt Marnul przyjedzie dziś wieczorem nad jezioro. No wiesz, ten facet, którego widziałeś na zdjęciu.

– To wspaniale! – wykrzyknąłem.

Czekałem na niego z kolegą z klasy. Pływaliśmy i jak zwykle siłowaliśmy się w błocie, gdy wreszcie pojawił się Marnul z piękną dziewczyną.

Miał na sobie obcisłą koszulkę, ciemne spodnie i te same przyciemnione okulary. Przebrał się w budce ratownika i wyszedł z niej w skąpych kąpielówkach. Szczęki nam opadły. Wyglądał niesamowicie! Słynął z gigantycznych mięśni naramiennych oraz czworobocznych i rzeczywiście był potężny w ramionach. Miał wąską talię i wypracowane mięśnie brzucha – wyglądał fantastycznie.

Dziewczyna, która z nim była, też przebrała się w kostium kąpielowy – bikini – i również wyglądała olśniewająco. Przywitaliśmy się z nimi, a potem kręciliśmy się w pobliżu i patrzyliśmy, jak pływają.

Wtedy już naprawdę mnie wzięło. Marnul regularnie przyjeżdżał nad jezioro, często z fantastycznymi dziewczynami. Był miły dla mnie i mojego kumpla, Karla Gerstla, bo wiedział, że jest naszym idolem. Karl był jasnowłosym chłopakiem mojego wzrostu, parę lat starszym ode mnie, któremu sam się przedstawiłem, gdy zauważyłem, że ma wyrobione mięśnie.

– Ćwiczysz? – zagadnąłem go.

– Uhm – mruknął. – Zacząłem od podciągań i stu brzuszków dziennie, ale nie wiem, co dalej. – Zaproponowałem mu więc, żeby trenował codziennie z Willim i ze mną. Ćwiczenia zadawał nam Marnul.

Wkrótce dołączyli do nas inni: koledzy Willego i faceci z siłowni, w której ćwiczył Kurt, wszyscy starsi ode mnie. Najstarszym z nich był osiłek po czterdziestce, który nazywał się Mui. Zawodowy zapaśnik u szczytu formy, teraz trenował tylko ze sztangą. Tak jak Marnul trwał w kawalerskim stanie. Utrzymywał się z rządowego stypendium i był wiecznym studentem na uniwersytecie. Równy gość, bystry i znający się na polityce, mówił płynnie po angielsku i odgrywał ważną rolę w naszej grupie, ponieważ tłumaczył nam angielskie i amerykańskie czasopisma kulturystyczne. No i „Playboya”.

Stale otaczały nas dziewczyny – takie, które chciały z nami ćwiczyć albo po prostu się z nami prowadzać. Europa zawsze była mniej purytańska niż Stany Zjednoczone. Do spraw cielesnych podchodziło się w sposób bardziej otwarty, nie tak wstydliwie, z mniejszym skrępowaniem. W ustronnych miejscach nad jeziorem widywało się nagich plażowiczów. Moi koledzy spędzali wakacje w koloniach nudystów w Jugosławii i we Francji, czuli się wolni. A z pagórkami, zaroślami i ustronnymi ścieżkami Thalersee było idealnym miejscem spotkań zakochanych. Gdy miałem dziesięć czy jedenaście lat i sprzedawałem tam lody, nie bardzo wiedziałem, dlaczego prawie wszyscy rozkładają się na wielkich kocach w krzakach, ale później zrozumiałem. Tamtego lata wymyśliliśmy, że będziemy żyli jak gladiatorzy, jakbyśmy cofnęli się w czasie. Piliśmy wodę i czerwone wino, jedliśmy mięso, uprawialiśmy miłość, biegaliśmy po lesie i ćwiczyliśmy. Co tydzień rozpalaliśmy ognisko nad jeziorem i piekliśmy shish kebab z pomidorami i cebulą. Leżeliśmy pod gwiazdami i obracaliśmy rożny nad ogniem, aż mięso było idealne.

Mięso na te uczty kupował ojciec Karla, Fredi Gerstl. Był jedynym prawdziwym mózgowcem w grupie, mocno zbudowanym facetem w grubych okularach, który sprawiał wrażenie raczej kumpla niż ojca. Interesował się polityką i razem z żoną prowadził dwa największe kioski z prasą i papierosami w Grazu. Stał na czele stowarzyszenia sprzedawców wyrobów tytoniowych, ale najbardziej lubił pomagać młodym ludziom. W niedziele on i jego żona brali swojego boksera na smycz i spacerowali wokół jeziora, a my z Karlem wlekliśmy się za nimi. Nigdy nie wiadomo było, co Frediemu przyjdzie do głowy. W jednej chwili rozprawiał o zimnej wojnie, a w następnej droczył się z nami, że jeszcze nic nie wiemy o dziewczynach. Kiedyś uczył się śpiewu operowego, więc czasami stawał na brzegu jeziora i śpiewał. Pies wył do wtóru, a wtedy Karl i ja, zawstydzeni, dawaliśmy nogę – wyrywaliśmy do przodu albo zostawaliśmy w tyle.

To Fredi wymyślił zabawę w gladiatorów.

– Co wy, chłopaki, wiecie o treningu siłowym? – zapytał któregoś dnia. – Dlaczego nie bierzecie przykładu z rzymskich gladiatorów? Oni wiedzieli, jak się ćwiczy!

Chociaż nakłaniał Karla do studiów medycznych, był zachwycony tym, że jego syn uprawia sport. Wierzył w harmonię ciała i umysłu.

– Powinniście budować jak najdoskonalsze ciało, ale także doskonalić umysł – mawiał. – Czytajcie Platona! Starożytni Grecy nie tylko zapoczątkowali olimpiady, lecz także dali nam wielkich filozofów, i dobrze by było, żebyście skorzystali z jednego i drugiego.

Opowiadał nam historie o greckich bogach, mówił o urodzie ciała i ideale piękna.

– Wiem, że część z tego wpada wam jednym uchem, a drugim wypada, ale będę wam to wbijał do głów, aż któregoś dnia, jak przyjdzie co do czego, zrozumiecie, jakie to ważne.

Wtedy jednak bardziej skupialiśmy się na tym, czego możemy się nauczyć od Kurta Marnula. Był dla nas atrakcyjniejszy i jako Mister Austria cieszył się największą popularnością. Miał wspaniałe ciało, dziewczyny i rekord świata w wyciskaniu na ławce, a do tego jeździł alfą romeo z opuszczanym dachem. Z czasem poznałem jego rozkład dnia. Pracował jako brygadzista, nadzorował robotników drogowych. Zaczynał wcześnie rano i kończył o piętnastej. Potem spędzał trzy godziny w siłowni, gdzie intensywnie trenował. Pozwalał, żebyśmy do niego przychodzili, bo chciał nas czegoś nauczyć: pracujesz, zarabiasz forsę i stać cię na taki samochód, trenujesz i wygrywasz mistrzostwa. Żadnej drogi na skróty, na wszystko trzeba zapracować.

Marnul lubił piękne dziewczyny. Potrafił wypatrzyć je wszędzie: w restauracjach, nad jeziorem, na boiskach. Czasami zapraszał je do siebie do pracy, gdzie w koszulce bez rękawów dyrygował robotnikami i kierował sprzętem. Potem podchodził do tych dziewczyn i z nimi gawędził. Thalersee odgrywało w jego życiu kluczową rolę. Zwyczajny facet po prostu zaprosiłby dziewczynę na drinka po pracy, ale nie Kurt. On zawoził ją alfą nad jezioro, żeby razem popływać. Potem jedli kolację w restauracji i za każdym razem zamawiał wino. W samochodzie zawsze woził butelkę wina i koc. Po kolacji wracali nad jezioro i wybierali sobie jakieś romantyczne miejsce. Karl rozkładał koc, otwierał wino i nadal urabiał dziewczynę. Jego widok w akcji przyspieszył proces zapoczątkowany przez nauczyciela matematyki: zapamiętywałem teksty Kurta i jego taktykę, łącznie z kocem i winem. Wszyscy to robiliśmy. I na dziewczyny to działało!

Kurt i inni widzieli we mnie potencjał, bo szybko stałem się muskularny i jeszcze silniejszy. Pod koniec lata zaproponowali mi, żebym potrenował z nimi w Grazu, ze sztangami. Sala gimnastyczna Stowarzyszenia Sportowców mieściła się pod trybunami stadionu piłki nożnej. Była to wielka betonowa sala z lampami na suficie i podstawowym sprzętem: sztangami, hantlami, drążkami do podciągania się i ławkami do wyciskania. Pełno w niej było potężnych facetów, którzy dyszeli i sapali. Kumple znad jeziora pokazali mi kilka podstawowych ćwiczeń i przez następne trzy godziny ćwiczyłem z entuzjazmem, wykonując dziesiątki wyciskań, przysiadów i ugięć ramion.

Zwykły trening dla początkujących składa się z trzech serii po dziesięć powtórzeń każdego ćwiczenia, żeby rozruszać mięśnie. Jednak nikt mi tego nie powiedział. Stali bywalcy sali pod stadionem lubili wpuszczać nowych w maliny. Podpuścili mnie tak, że wykonałem dziesięć serii każdego z ćwiczeń. Gdy skończyłem, radośnie wziąłem prysznic – w domu nie mieliśmy bieżącej wody, więc zawsze marzyłem o prysznicu pod stadionem, mimo że była w nim tylko zimna woda. Potem ubrałem się i wyszedłem.

Nogi miałem jak z gumy, lecz zbytnio się tym nie przejmowałem. Jednak gdy wsiadłem na rower, zaraz z niego spadłem. To było dziwne, w dodatku stwierdziłem, że prawie nie mam władzy w rękach i nogach. Znów wsiadłem na rower, ale nie mogłem zapanować nad kierownicą, a uda trzęsły mi się jak galareta. Zjechałem na pobocze i wpadłem do rowu. To było żałosne. Wreszcie się poddałem i zsiadłem z roweru. Skończyło się na tym, że musiałem iść do domu na piechotę. Była to heroiczna sześcioipółkilometrowa wędrówka. Mimo to nie mogłem się doczekać, kiedy wrócę na siłownię i zacznę ćwiczyć z obciążeniem.

Tamto lato było cudowne: zamiast egzystować, zacząłem żyć. Wyrwałem się z ogłupiającej rutyny życia w Thal, w ramach której wstawałem, szedłem po mleko do sąsiadów, wracałem do domu, robiłem pompki i brzuszki, podczas gdy matka przygotowywała mi śniadanie, a ojciec szykował się do pracy. Nagle pojawiły się radość, element walki, ból, zadowolenie, przyjemności, kobiety, emocje. Myślałem: To jest życie! To fantastyczne! Chociaż ceniłem ojca i to, co osiągnął dzięki dyscyplinie, jego dokonania zawodowe, sportowe i muzyczne, to jednak sam fakt, że był moim ojcem, umniejszał znaczenie tego wszystkiego. Ni stąd, ni zowąd zyskałem nowe życie, które należało tylko do mnie.

***

Jesienią 1962 roku, w wieku piętnastu lat, zacząłem nowy rozdział w życiu. Zapisałem się do szkoły zawodowej w Grazu i rozpocząłem naukę konkretnego fachu. Mimo że nadal mieszkałem z rodzicami, rodzinę pod wieloma względami zastąpiła sala gimnastyczna. Starsi faceci pomagali młodszym. Podchodzili, żeby zwrócić uwagę, gdy zrobiło się coś źle, albo żeby poradzić, jak poprawić formę. Jednym z moich partnerów stał się Karl Gerstl i obaj poznawaliśmy radość, jaką daje wzajemne motywowanie się i rywalizacja.

– Zrobię dziesięć powtórzeń z tą sztangą, gwarantuję ci – mówił Karl, po czym robił jedenaście, żeby wywrzeć na mnie wrażenie, i wykrzykiwał: – To było fantastyczne!

Patrzyłem na niego i odpowiadałem:

– A ja zrobię dwanaście!

Wiele pomysłów na ćwiczenia braliśmy z czasopism. W Niemczech ukazywały się pozycje poświęcone budowaniu ciała i podnoszeniu ciężarów, ale amerykańskie były o niebo lepsze, a Mui nam je tłumaczył. Te czasopisma były naszą biblią, jeśli chodzi o odżywianie się, sposób przyrządzania napojów proteinowych wspomagających budowę mięśni, ćwiczenia z partnerem. Przedstawiały bodybuilding jako drogę do realizacji marzeń. W każdym numerze zamieszczano zdjęcia mistrzów i opis ich ćwiczeń. Oglądaliśmy więc uśmiechniętych facetów prężących mięśnie na Muscle Beach w Venice w Kalifornii, oczywiście w otoczeniu fantastycznych dziewczyn w seksownych kostiumach kąpielowych. Wszyscy znaliśmy nazwisko wydawcy, Joego Weidera, Hugh Hefnera świata kulturystyki. Był właścicielem czasopism, w każdym wydaniu zamieszczał felieton ze zdjęciem i lansował swoją żonę Betty, piękną modelkę, którą można było zobaczyć na niemal każdej fotce z plaży.

Wkrótce życie w siłowni pochłonęło mnie bez reszty. Myślałem tylko o treningach. Którejś niedzieli, gdy okazało się, że sala gimnastyczna jest zamknięta, włamałem się do niej i ćwiczyłem w przejmującym zimnie. Musiałem owinąć sobie dłonie ręcznikami, żeby skóra nie przywarła mi do metalowych prętów. Robiłem postępy tydzień po tygodniu, podnosiłem coraz większe ciężary, moje mięśnie wytrzymywały coraz więcej powtórzeń, zmieniła mi się sylwetka i masa. Zostałem członkiem drużyny Stowarzyszenia Sportowców. Byłem dumny, że ja, Arnold Schwarzenegger, smarkacz, należę do tego samego klubu co Mister Austria, sławny Kurt Marnul.

Uprawiałem też inne sporty, ale reakcja mojego ciała na trening siłowy szybko uzmysłowiła mi, w jakiej sferze mam największy potencjał i jak daleko mogę zajść. Nie potrafiłem powiedzieć, co mnie napędza, wszystko jednak wskazywało na to, że urodziłem się, by ćwiczyć, i czułem, że to przepustka, która pozwoli mi wyrwać się z Thal. Kurt Marnul mógł zdobyć tytuł Mister Austria, myślałem, a przecież sam mi mówił, co mogę osiągnąć, jeśli będę trenował, więc to właśnie zamierzam robić. Ta świadomość sprawiła, że wielogodzinne podnoszenie ton stali było dla mnie przyjemnością. Każda bolesna seria, każde dodatkowe powtórzenie stanowiło krok do celu, czyli zdobycia tytułu Mister Austria, a następnie udziału w zawodach o tytuł Mister Europe. W listopadzie w domu towarowym w Grazu wziąłem do ręki najnowszy numer „Muscle Builder”. Na okładce widniał Mister Universe, Reg Park. Był w stroju Herkulesa, miał przepaskę na biodrach, i ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że to facet, który grał w moim ulubionym filmie. W środku znajdowały się inne zdjęcia Parka: jak pozuje, trenuje, zdobywa po raz drugi z rzędu tytuł Mister Universe, ściska rękę Joemu Weiderowi i gawędzi na Muscle Beach z legendarnym Steve’em Reevesem, wcześniejszym Mister Universe, który również grał główną rolę w filmach o Herkulesie.

Nie mogłem się doczekać, aż znajdę Mui i dowiem się, o czym opowiada artykuł. Okazało się, że przedstawia całą drogę życiową Rega, od dzieciństwa w ubogim środowisku w angielskim Leeds aż po zwycięstwo w zawodach o tytuł Mister Universe, wyjazd do Rzymu, by zagrać Herkulesa, i małżeństwo z pięknością z RPA, gdzie mieszkał, gdy nie trenował na Muscle Beach.

Ta historia stała się dla mnie inspiracją. Mogłem zostać drugim Regiem Parkiem. Moje marzenia nagle się skrystalizowały i nabrały sensu. Znajdę sposób, żeby wyjechać do Ameryki: poprzez bodybuilding! I jakoś wkręcę się do filmu. Dzięki niemu stanę się znany na całym świecie. Role przyniosą mi pieniądze – byłem przekonany, że Reg Park jest milionerem – i pozwolą zdobywać najatrakcyjniejsze dziewczyny, co stanowiło bardzo ważny aspekt kariery.

W następnych tygodniach doskonaliłem tę wizję, aż stała się bardzo konkretna. Zamierzałem wziąć udział w zawodach o tytuł Mister Universe, pobić rekord w podnoszeniu ciężarów, wyjechać do Hollywood i być jak Reg Park. Widziałem to wszystko oczami wyobraźni tak wyraźnie, że musiało się ziścić. Nie było innej możliwości: albo to, albo nic. Matka od razu zauważyła, że coś się zmieniło. Wracałem do domu szeroko uśmiechnięty. Powiedziałem jej, że trenuję, więc widziała, ile radości sprawia mi praca nad mięśniami.

Jednak z biegiem czasu moja obsesja zaczęła ją niepokoić. Wiosną całą ścianę nad łóżkiem obwiesiłem zdjęciami mięśniaków. Byli to bokserzy, zawodowi zapaśnicy, ciężarowcy i trójboiści, ale głównie kulturyści w pozach uwydatniających mięśnie, zwłaszcza Reg Park i Steve Reeves. Byłem dumny z tej ściany. Działo się to jeszcze w epoce przed kserografami: wyszukiwałem zdjęcia w czasopismach, zanosiłem je do przefotografowania, a następnie zamawiałem odbitki dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów. Kupiłem miękką matę pilśniową, kazałem ją pociąć na prostokąty, a potem przyklejałem do nich zdjęcia i wieszałem na ścianie. Wyglądało to naprawdę nieźle. Jednak mama była zaniepokojona.

Wreszcie pewnego dnia postanowiła zasięgnąć rady specjalisty i ściągnęła do domu lekarza, gdy jechał drogą z codziennymi wizytami lekarskimi.

– Chcę, żeby pan coś zobaczył. – Zaprowadziła go po schodach do mojego pokoju.

Siedziałem w salonie i odrabiałem lekcje, ale słyszałem większość rozmowy.

– Panie doktorze – mówiła matka – wszyscy inni chłopcy, koledzy Arnolda, wieszają na ścianach zdjęcia dziewcząt. Wiem, bo widziałam. Plakaty, kolorowe fotosy, fotografie z czasopism. A tu, proszę spojrzeć. Nadzy mężczyźni.

– Frau Schwarzenegger – odrzekł lekarz – nie ma w tym nic złego. Chłopcy szukają inspiracji. Patrzą na ojca, ale często to nie wystarcza, bo ojciec to ojciec, więc spoglądają także na innych mężczyzn. To nawet dobrze. Nie ma się pani czym martwić.

Wyszedł, a matka otarła łzy i udawała, że nic się nie stało. Później mówiła do koleżanek:

– Mój syn ma na ścianie w swoim pokoju zdjęcia siłaczy i atletów, i gdy na nie patrzy, dostaje takiego napędu, że ćwiczy codziennie. Arnold, powiedz im, jakie ciężary podnosisz.

Oczywiście miałem już powodzenie u dziewczyn, lecz przecież nie mogłem powiedzieć o tym matce.

Tamtej wiosny matka sama odkryła, jak wiele się zmieniło: poznałem dziewczynę, dwa lata starszą ode mnie, która lubiła przebywać na świeżym powietrzu.

– Ja też lubię biwakować! – oznajmiłem. – Na sąsiednim polu jest naprawdę ładne miejsce, tuż poniżej naszego domu. Może przyjdziesz z namiotem?

Zjawiła się następnego popołudnia i śmiejąc się, rozbiliśmy na polu jej śliczny namiocik. Kilkoro dzieciaków z sąsiedztwa pomagało nam wbijać śledzie. Był w sam raz dla dwojga i miał zasuwaną na zamek klapę. Kiedy dzieciaki sobie poszły, weszliśmy z dziewczyną do środka i zaczęliśmy się obściskiwać. Dziewczyna zdjęła bluzeczkę, lecz nagle usłyszałem zgrzyt suwaka i gdy się odwróciłem, zobaczyłem głowę matki. Urządziła nam straszną awanturę, nazwała dziewczynę ulicznicą i dziwką, a potem pomaszerowała po stoku do domu. Panna była przerażona. Z moją pomocą złożyła namiot i czym prędzej uciekła.

Po powrocie do domu pokłóciłem się z matką.

– Co to ma znaczyć?! – krzyczałem. – Najpierw mówisz lekarzowi, że mam te zdjęcia na ścianie, a potem się martwisz, gdy nakrywasz mnie z dziewczyną. Nie rozumiem. Faceci tak właśnie robią!

– Nie, nie, nie. Nie w moim obejściu.

Biedaczka musiała oswoić się z nową sytuacją. Była naprawdę wkurzona, a ja tylko chciałem żyć własnym życiem! Tamtej soboty pojechałem do miasta i pogodziłem się z dziewczyną – jej rodzice wyjechali i miała wolną chatę.

***

Ważną część nauki w szkole zawodowej, do której zacząłem chodzić jesienią 1962 roku, stanowiły praktyki. Przed południem mieliśmy lekcje, a po południu rozchodziliśmy się po mieście do swoich zajęć. To było znacznie lepsze niż siedzenie przez cały dzień w klasie. Moi rodzice wiedzieli, że jestem dobry z matematyki, umiem liczyć w pamięci i to lubię, więc załatwili, że będę szkolił się w handlu i przedsiębiorczości zamiast w zawodzie hydraulika czy stolarza.

Praktykę odbywałem w Mayer-Stechbarth, małym sklepie z materiałami budowlanymi przy Neubaustrasse, zatrudniającym czterech pracowników. Jego właścicielem był Herr Matscher, emerytowany prawnik, który zawsze wkładał do pracy garnitur. Prowadził sklep z żoną Christine. Początkowo przydzielano mnie głównie do prac fizycznych, do układania drewna, do odgarniania śniegu z chodnika. Lubiłem dostarczać towar: wnoszenie ciężkich płyt kompozytowych po schodach do domu klientów było formą ćwiczeń. Wkrótce poproszono mnie o zrobienie inwentaryzacji i zacząłem się interesować prowadzeniem sklepu. Nauczyłem się pisać zamówienia i wykorzystywać wiedzę zdobytą na lekcjach księgowości.

Najważniejszą umiejętnością, jaką opanowałem, była jednak technika sprzedaży. Chodziło o to, by nie pozwolić klientowi wyjść ze sklepu z pustymi rękami. Jeśli tak się stało, świadczyło to o tym, że jesteś beznadziejnym sprzedawcą. Nawet jeśli miała to być tylko mała śrubka, należało ją sprzedać. Wymagało to rozmaitych zabiegów. Jeśli nie mogłem sprzedać linoleum, wciskałem odkurzacz.

Zakumplowałem się z drugim praktykantem, Franzem Janzem, ponieważ obu nas fascynowała Ameryka. Rozmawialiśmy o niej bez końca, a nawet próbowaliśmy przetłumaczyć moje nazwisko na angielski – wyszedł nam „czarny koniec”, choć „czarny oracz” byłby bliższy. Zabrałem Franza do siłowni i próbowałem zainteresować treningiem, ale nie złapał bakcyla. Bardziej interesowała go gra na gitarze. Należał do Mods, pierwszego zespołu rockowego w Grazu.

Franz rozumiał jednak moją pasję. Któregoś dnia zauważył, że ktoś chce się pozbyć zestawu sztang. Zaciągnął te sztangi do domu na sankach i namówił ojca, żeby oczyścił je z rdzy i pomalował. Potem obaj mi je przywieźli. Wtedy zamieniłem nieogrzewane pomieszczenie przy schodach w domową siłownię. Od tamtej pory mogłem zintensyfikować trening i ćwiczyć w domu także w te dni, w które nie chodziłem na stadion.

W Mayer-Stechbarth byłem znany jako ten praktykant, który chce wyjechać do Ameryki. Państwo Matscherowie okazali nam wiele życzliwości. Uczyli nas, jak dogadywać się z klientami i ze sobą nawzajem, jak wyznaczać sobie cele. Frau Matscher starała się wypełniać luki w naszej edukacji. Uważała na przykład, że nie nauczono nas prowadzić rozmów towarzyskich, a chciała, żebyśmy nabrali trochę ogłady. Gawędziła więc z nami o sztuce, religii i bieżących sprawach. Żeby nagrodzić nasze wysiłki, częstowała nas chlebem z marmoladą.

***

W czasie gdy Frau Matscher zaczęła wprowadzać mnie w świat kultury, poznałem smak sportowego sukcesu. Piwiarnia może wydawać się dziwnym miejscem, żeby zaczynać karierę w sporcie, aleja właśnie tam ją zacząłem. Był marzec 1963 roku, miałem niespełna szesnaście lat, gdy pierwszy raz wystąpiłem publicznie w barwach drużyny Stowarzyszenia Sportowców: czarnych butach treningowych, brązowych skarpetach i ciemnym jednoczęściowym trykocie z wąskimi ramiączkami i klubowym emblematem. Mieliśmy się zmierzyć z ciężarowcami z rywalizującego z nami klubu, w ramach występów dla widowni złożonej z trzystu, czterystu ludzi – wszyscy siedzieli przy długich stołach piwiarni w Grazu, palili papierosy i stukali się kuflami.

Jako debiutant byłem bardzo podekscytowany i zdenerwowany, gdy wychodziłem na scenę. Natarłem ręce kredą, żeby sztanga się nie ślizgała, i podniosłem sześćdziesiąt osiem kilogramów, mój zwykły ciężar. Ludzie zaczęli klaskać. Ten aplauz wywołał efekt, jakiego się nie spodziewałem: nie mogłem się doczekać, kiedy znów wyjdę na scenę. Tym razem, ku mojemu zaskoczeniu, podniosłem osiemdziesiąt cztery kilogramy – o szesnaście kilo więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Niektórym ludziom idzie lepiej przed publicznością, innym gorzej.

Facet z przeciwnej drużyny był lepszym ciężarowcem niż ja, ale publiczność go rozpraszała i podczas ostatniej próby nie dał rady podnieść sztangi. Później powiedział mi, że nie mógł się skupić tak jak w siłowni. Ze mną było odwrotnie: obecność publiczności dodawała mi siły i stanowiła motywację, działała na moje ego. Odkryłem, że o wiele, wiele lepiej radzę sobie przed widownią.

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia

Подняться наверх