Читать книгу Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia - Arnold Schwarzenegger - Страница 3

ROZDZIAŁ 1
Wyjazd z Austrii

Оглавление

Urodziłem się w czasach głodu. W roku 1947 Austria była pod okupacją wojsk alianckich, które pokonały hitlerowską Trzecią Rzeszę. W maju, dwa miesiące przed moim przyjściem na świat, w Wiedniu z powodu braku żywności wybuchały zamieszki. W Styrii, kraju związkowym w południowo-wschodniej części Austrii, gdzie mieszkaliśmy, też panował głód. Po latach, gdy matka chciała mi przypomnieć, ile razem z ojcem zrobili, żebym wyszedł na ludzi, opowiadała, jak szukała jedzenia na wsi, chodziła od jednego gospodarstwa do drugiego, żeby zdobyć trochę masła, cukru czy mąki. Czasami nie było jej w domu przez trzy dni. Mówią na to Hamstern – chomikowanie. Wtedy żebranie o jedzenie było na porządku dziennym.

Nasza wieś, bardzo typowa, nazywała się Thal. Mieszkało w niej kilkaset rodzin, domy i gospodarstwa skupiały się w osady połączone ścieżkami i polnymi drogami. Główna droga gruntowa biegła przez kilka kilometrów po niskich alpejskich wzgórzach wśród pól i lasów.

Wojska brytyjskie, które nadzorowały nasz rejon, widywaliśmy rzadko – tylko od czasu do czasu przejeżdżała ciężarówka z żołnierzami. Jednak wschodnią część kraju okupowali Rosjanie i ich obecność była odczuwalna. Zaczęła się zimna wojna i wszyscy żyliśmy w strachu, że zaraz wjadą rosyjskie czołgi i zostaniemy przyłączeni do radzieckiego imperium. Księża w kościołach straszyli wiernych przerażającymi opowieściami o Rosjanach strzelających do niemowląt w ramionach matek.

Nasz dom stał na szczycie wzgórza przy drodze i gdy dorastałem, rzadko zdarzało mi się widywać więcej niż dwa samochody dziennie. Naprzeciwko wznosił się zrujnowany zamek, pochodzący z czasów feudalnych, od naszych drzwi dzieliło go około stu metrów.

Na następnym wzniesieniu stał ratusz z biurem burmistrza, kościół katolicki, do którego matka co niedzielę prowadziła nas na mszę, miejscowy Gasthaus, czyli gospoda będąca sercem wsi, i szkoła podstawowa – chodziłem do niej ze starszym ode mnie o rok bratem Meinhardem.

W najwcześniejszych wspomnieniach widzę matkę robiącą pranie i ojca przerzucającego łopatą węgiel. Miałem wtedy nie więcej niż trzy lata, ale jego obraz wyrył się w mojej pamięci bardzo mocno. Był wysokim, potężnym mężczyzną i wiele rzeczy robił sam, bez niczyjej pomocy. Każdej jesieni dostawaliśmy przydział węgla, który zrzucano z przyczepy ciężarówki przed domem, i wtedy ojciec zatrudniał Meinharda i mnie do pomocy przy przenoszeniu go do piwnicy. Zawsze robiliśmy to z dumą.

Zarówno ojciec, jak i matka pochodzili z klasy pracującej, z robotniczych rodzin zatrudnionych przy produkcji stali, mieszkających na północy. Poznali się pod koniec wojny w mieście Mürzzuschlag, gdzie matka, Aurelia Jadrny, pracowała jako urzędniczka w punkcie dystrybucji racji żywnościowych podlegającym ratuszowi. Była po dwudziestce i zdążyła już owdowieć – jej mąż został zabity osiem miesięcy po ślubie. Gdy któregoś ranka siedziała za biurkiem, zauważyła mojego ojca przechodzącego ulicą – starszego od niej mężczyznę, pod czterdziestkę, ale wysokiego i przystojnego. Był w mundurze policjanta. Miała słabość do facetów w mundurach, więc codziennie na niego czekała. Wiedziała, kiedy miał służbę, i zawsze wtedy tkwiła za biurkiem. Rozmawiali przez otwarte okno, a ona dawała mu do jedzenia to, co miała pod ręką.

Nazywał się Gustav Schwarzenegger. Ślub wzięli pod koniec 1945 roku. On miał trzydzieści osiem lat, ona dwadzieścia trzy. Ojciec dostał przydział w Thal, gdzie stanął na czele czteroosobowego posterunku, odpowiedzialnego za utrzymanie porządku we wsi i okolicach. Z żołdu, który dostawał, ledwo dało się wyżyć, ale w ramach przydziału otrzymał mieszkanie: Forsthaus, starą leśniczówkę. Forstmeister, leśniczy, mieszkał na parterze, a Inspektor z rodziną – na piętrze.

Dom, w którym spędziłem dzieciństwo, był zwykłym budynkiem z kamienia i cegieł, o harmonijnych proporcjach, grubych murach i małych oknach chroniących przed alpejskimi zimami. Mieliśmy dwie sypialnie z piecami na węgiel oraz kuchnię, w której jedliśmy, odrabialiśmy lekcje, myliśmy się i bawiliśmy. Źródłem ciepła w tym pomieszczeniu była kuchenka.

Nie było kanalizacji, nie mieliśmy prysznica ani klozetu, tylko coś w rodzaju nocnika. Najbliższa studnia znajdowała się w odległości około półtora kilometra i któreś z nas musiało do niej chodzić, nawet gdy padał deszcz czy śnieg. Staraliśmy się więc zużywać jak najmniej wody. Grzaliśmy ją, wlewaliśmy do miednicy i myliśmy się gąbką albo szmatką – matka pierwsza, w czystej wodzie, potem ojciec i wreszcie my – Meinhard i ja. Nie przeszkadzało nam, że woda jest trochę brudna, jeśli pozwalało to uniknąć kursu do studni.

Mieliśmy tylko niezbędne meble i kilka lamp elektrycznych. Ojciec lubił obrazy i antyki, ale gdy dorastaliśmy, były to luksusy, na które nie mógł sobie pozwolić. Matka grała na cytrze, śpiewała nam piosenki i kołysanki, lecz to ojciec był prawdziwym muzykiem. Umiał grać na różnych instrumentach dętych: na trąbce, skrzydłówce, saksofonie, klarnecie. Pisał także muzykę i dyrygował lokalną orkiestrą żandarmerii – jeśli gdzieś w kraju zmarł jakiś oficer policji, orkiestra grała na jego pogrzebie. Latem w niedziele często chodziliśmy na koncerty do parku, podczas których ojciec dyrygował, a czasami i grał. Większość krewnych z jego strony miała zdolności muzyczne, ale my z Meinhardem ich nie odziedziczyliśmy.

Nie potrafię powiedzieć, dlaczego mieliśmy koty, a nie psy – może dlatego, że matka je uwielbiała i ich utrzymanie nic nie kosztowało, bo same zdobywały sobie pożywienie. Zawsze było u nas mnóstwo kotów, które wychodziły z domu i do niego wchodziły, leżały zwinięte w kłębek tu i tam, przynosiły na wpół martwe myszy z poddasza, żeby pokazać, jacy to z nich wspaniali łowcy. Każdy z nas miał własnego kota, z którym spał – taki był u nas zwyczaj. W pewnym momencie w domu było siedem kotów. Uwielbialiśmy je, ale w tamtych czasach nie chodziło się ze zwierzętami do weterynarza. Gdy jeden z kotów zaczynał niedomagać, bo był chory albo stary, czekaliśmy, aż usłyszymy strzał z pistoletu ojca, dochodzący z tylnego podwórka. Wtedy matka, Meinhard i ja kopaliśmy dół i usypywaliśmy nagrobek z małym krzyżem.

Matka miała czarnego kota o imieniu Mooki i twierdziła, że jest niezwykły, choć żadne z nas nie wiedziało dlaczego. Pewnego dnia, gdy miałem z dziesięć lat, kłóciłem się z matką, bo nie chciałem odrobić pracy domowej. Na kanapie leżał Mooki, jak zwykle zwinięty w kłębek. Musiałem być naprawdę niegrzeczny, bo matka podeszła szybko, żeby dać mi w twarz. Zobaczyłem, na co się zanosi, i próbowałem się zasłonić, ale zamiast tego uderzyłem ją wierzchem dłoni. Mooki natychmiast zsunął się z kanapy, wskoczył między nas i zaczął drapać mnie po twarzy. Ściągnąłem go z siebie i wrzasnąłem:

– Ojej! Co to ma być?!

Spojrzeliśmy z matką na siebie i oboje wybuchnęliśmy śmiechem, choć po policzku ciekła mi krew. Wreszcie matka miała dowód, że Mooki to niezwykły kot.

Po zawierusze wojennej moi rodzice najbardziej pragnęli spokoju i bezpieczeństwa. Matka, wysoka kobieta o szerokich ramionach, silna i zaradna, była tradycyjną Hausfrau, utrzymującą w domu nieskazitelny porządek i czystość. Zwijała dywany i na kolanach szorowała szczotką i mydłem drewnianą podłogę, a potem wycierała ją do sucha szmatami. Maniacko dbała o to, żeby nasze ubrania wisiały porządnie na wieszakach, a pościel i ręczniki były starannie złożone, z kantami ostrymi jak brzytwa. Na tyłach domu uprawiała buraki, ziemniaki i jagody, żebyśmy mieli co jeść, a jesienią robiła przetwory i kisiła kapustę na zimę. Trzymała to wszystko w słojach z grubego szkła. Gdy ojciec o dwunastej trzydzieści wracał do domu z posterunku, mama czekała z obiadem, a potem, kiedy wracał punkt osiemnasta – z kolacją.

Zajmowała się też finansami. Ponieważ wcześniej pracowała w urzędzie, była doskonale zorganizowana, dobrze pisała i liczyła. Co miesiąc, gdy ojciec przynosił wypłatę, zostawiała mu pięćset szylingów na drobne wydatki, a resztę przeznaczała na życie. Prowadziła całą rodzinną korespondencję i opłacała co miesiąc rachunki. Raz do roku, zawsze w grudniu, zabierała nas na zakupy. Jechaliśmy autobusem do domu towarowego Kastner und Ohler tuż za następnym wzniesieniem, w Grazu. Stary budynek miał tylko dwa albo trzy piętra, ale dla nas był wielki jak Mall of America. Były tam schody ruchome i winda ze szkła i metalu, więc gdy wjeżdżaliśmy na górę, widzieliśmy wszystko. Mama kupowała nam tylko niezbędne rzeczy, ubrania, koszule, bieliznę, skarpetki i tym podobne, które następnego dnia dostarczano nam do domu, zapakowane w brązowy papier. Nowością były wówczas zakupy na raty i matka z przyjemnością z nich korzystała, płacąc co miesiąc ułamek należności, aż uregulowała ją do końca. Ten rodzaj zachęty do kupowania w przypadku takich osób jak moja mama stanowił dobry sposób stymulowania rozwoju gospodarki.

Matka radziła sobie także z problemami zdrowotnymi, mimo że ojciec potrafił udzielić pierwszej pomocy. Brat i ja przeszliśmy chyba wszystkie możliwe choroby dziecięce, od świnki przez szkarlatynę po odrę, więc mama miała doświadczenie. Nic nie mogło jej powstrzymać: którejś zimowej nocy, gdy byliśmy jeszcze bardzo mali, Meinhard dostał zapalenia płuc, a nie można było wezwać lekarza ani karetki pogotowia. Mama zostawiła mnie więc w domu z ojcem, a sama wzięła zawiniętego Meinharda na plecy i pokonała ponad trzy kilometry w śniegu, żeby zanieść go do szpitala w Grazu.

Ojciec miał bardziej skomplikowaną osobowość. Potrafił być wspaniałomyślny i czuły, szczególnie wobec matki. Bardzo się kochali. Widać to było po sposobie, w jaki podawała mu kawę, a on ofiarowywał jej drobne upominki, przytulał ją i klepał po pupie. Nas także kochali, zawsze zabierali mnie i Meinharda do swojego łóżka i tulili, szczególnie gdy baliśmy się burzy.

Jednak raz na tydzień, zwykle w piątkowy wieczór, ojciec wracał do domu pijany. Nie było go do drugiej, trzeciej albo czwartej w nocy, ponieważ pił z miejscowymi, zawsze przy tym samym stole w gospodzie, często nawet z księdzem, dyrektorem szkoły czy burmistrzem. Budził nas w nocy, bo walił wściekle do drzwi i krzyczał na matkę. Gniew szybko mijał i nazajutrz ojciec był do rany przyłóż, zabierał nas na obiad albo dawał prezenty na zgodę. Ale gdy my nabroiliśmy, spuszczał nam lanie.

Wszystko to wydawało nam się zupełnie normalne: każdy ojciec wymierzał dzieciom kary fizyczne i przychodził do domu pijany. Gospodarz, który mieszkał niedaleko nas, targał syna za uszy i gonił go z cienką, giętką rózgą namoczoną wcześniej w wodzie, aby razy bardziej bolały. Picie alkoholu było elementem braterstwa. Czasami mężczyźni zapraszali nawet żony i dzieci, żeby przyłączyły się do nich w gospodzie. Dzieciaki zawsze czuły się uhonorowane, gdy mogły usiąść z dorosłymi i dostać deser. Pozwalano nam też pójść do sąsiedniej izby, napić się coca-coli i pograć w gry planszowe, pooglądać czasopisma albo telewizję. Siedzieliśmy tam do północy i myśleliśmy sobie: O rany, to jest dopiero życie!

Po latach zrozumiałem, że pod tą Gemütlichkeit kryły się gorycz i strach. Dorastaliśmy wśród mężczyzn, którzy czuli się nieudacznikami. Ich pokolenie doprowadziło do drugiej wojny światowej i ją przegrało. Ojciec odszedł z żandarmerii i wstąpił do policji w armii niemieckiej. Służył w Belgii i we Francji, a także w Afryce Północnej, gdzie złapał malarię. W 1942 roku w Leningradzie, w najbardziej krwawej bitwie tej wojny, o mało nie został wzięty do niewoli. Budynek, w którym przebywał, został wysadzony przez Rosjan. Ojciec przez trzy dni leżał uwięziony pod gruzami. Miał przetrącony kręgosłup i odłamki szrapnela w obu nogach. Spędził wiele miesięcy w szpitalu, zanim doszedł do siebie na tyle, aby wrócić do Austrii i wstąpić do policji cywilnej. A kto wie, jak długo leczył rany psychiczne, biorąc pod uwagę to wszystko, czego był świadkiem. Słyszałem, jak mężczyźni mówili o tym, gdy się upijali, i mogę sobie wyobrazić, jak bolesne były dla nich te wspomnienia. Zostali pokonani i bali się, że pewnego dnia wkroczą Rosjanie i zabiorą ich, by odbudowywali Moskwę czy Stalingrad. Byli przepełnieni gniewem. Próbowali tłumić wściekłość i uczucie poniżenia, ale nie mogli wyzbyć się rozczarowania.

Zastanówcie się: obiecuje wam się, że będziecie obywatelami nowego potężnego imperium, że każda rodzina będzie miała wszelkie najnowsze wygody. A zamiast tego wracacie do zrujnowanego kraju, gdzie prawie nie ma pieniędzy, brakuje jedzenia, gdzie wszystko trzeba odbudować. Są tam wojska okupacyjne, więc nie jest się panem na własnej ziemi. A co najgorsze, trudno poradzić sobie z tym, co się przeżyło. Jak można odreagować tę niewiarygodną traumę, jeśli nikomu nie wolno o niej mówić?

Trzecia Rzesza została oficjalnie wymazana z historii. Wszyscy urzędnicy państwowi – lokalni pracownicy administracji, nauczyciele, policjanci – musieli przejść tak zwaną denazyfikację. Przesłuchiwano takiego kogoś, a potem weryfikowano jego zeznanie, żeby stwierdzić, czy był zagorzałym nazistą i czy mógł popełnić zbrodnie wojenne. Wszystko, co miało związek z nazizmem, podlegało konfiskacie: książki, filmy, plakaty, nawet osobiste zapiski i zdjęcia. Trzeba było oddać każdą taką rzecz, wojna musiała być wymazana z pamięci.

Meinhard i ja nie byliśmy tego świadomi. W domu mieliśmy piękną książkę z obrazkami, którą pożyczaliśmy, żeby odgrywać księdza: udawaliśmy, że to Biblia, bo była większa niż nasze Pismo Święte. Jeden z nas otwierał ją, podczas gdy drugi odprawiał mszę. Ta książka była albumem do samodzielnego uzupełniania, mającym propagować wspaniałe osiągnięcia Trzeciej Rzeszy, podzielonym na rozdziały poświęcone robotom publicznym, cudownym nowym okrętom, nowym pomnikom, wielkim bitwom stoczonym w Polsce. W każdym z takich rozdziałów znajdowały się ponumerowane puste strony i gdy szło się do sklepu, aby coś kupić albo zainwestować w obligacje wojenne, dostawało się zdjęcie z odpowiednim numerem, które należało wkleić do albumu. Kiedy zebrało się już całą kolekcję zdjęć, dostawało się nagrodę. Uwielbiałem strony, które ukazywały fantastyczne dworce kolejowe czy potężne lokomotywy buchające parą, fascynowała mnie też fotografia przedstawiająca dwóch mężczyzn jadących po torach drezyną z ręcznym napędem – symbolizowała dla mnie przygodę i wolność.

Meinhard i ja nie mieliśmy pojęcia, na co patrzymy, aż pewnego dnia, gdy mieliśmy bawić się w księdza, okazało się, że album zniknął. Szukaliśmy go wszędzie. Wreszcie spytałem matkę, gdzie podziała się ta piękna książka, przecież to była nasza Biblia! Ale mama odpowiedziała krótko:

– Musieliśmy ją oddać.

Później zagadywałem ojca: „Opowiedz mi o wojnie”, albo wypytywałem go, co robił i przez co przeszedł. On jednak zawsze odpowiadał krótko: „Nie ma o czym mówić”.

Jego sposobem na życie była dyscyplina. Wprowadził rutynę, której nic nie mogło zmienić: wstawaliśmy o szóstej i albo ja, albo Meinhard szliśmy do sąsiedniego gospodarstwa po mleko. Kiedy trochę podrośliśmy i zaczęliśmy uprawiać sport, do naszych obowiązków doszły ćwiczenia i musieliśmy zasłużyć na śniadanie, wykonując pompki. Po południu, gdy kończyliśmy odrabiać lekcje i zrobiliśmy już wszystko, co musieliśmy zrobić, ojciec kazał nam grać w piłkę nożną, niezależnie od pogody. Jeśli graliśmy kiepsko, czekała nas bura.

Ojciec równie głęboko wierzył w trening umysłowy. Po mszy w niedziele zabierał nas na rodzinną wycieczkę: jechaliśmy na przykład do innej wsi albo na przedstawienie, oglądaliśmy jego występ z policyjną orkiestrą. Wieczorem musieliśmy pisać sprawozdania z przebiegu wydarzenia, co najmniej na dziesięć stron. Potem oddawał nam kartki z zaznaczonymi na czerwono uwagami i jeśli zrobiliśmy błąd ortograficzny, musieliśmy dane słowo przepisać pięćdziesiąt razy.

Kochałem ojca i naprawdę zależało mi na jego opinii. Pamiętam, że raz, kiedy byłem jeszcze mały, ubrałem się w jego mundur i stanąłem na krześle przed lustrem. Kurtka sięgała mi prawie do stóp, a czapka opadała na nos. Ojciec jednak nie miał dla nas czasu i nie interesowały go nasze problemy. Gdy chcieliśmy mieć rower, powiedział nam, żebyśmy na niego zarobili. Wciąż odnosiłem wrażenie, że nie jestem wystarczająco grzeczny, wystarczająco silny, wystarczająco bystry. Ciągle dawał mi do zrozumienia, że mógłbym coś jeszcze w sobie poprawić. Takie wymagania ze strony ojca mogłyby skrzywić wielu chłopców, ale mnie jego surowość zahartowała. Była dla mnie motywacją.

W tamtych czasach Meinhard i ja byliśmy sobie bardzo bliscy. Zajmowaliśmy wspólny pokój, aż skończyłem osiemnaście lat i wyjechałem z domu, żeby wstąpić do wojska, lecz wcale nie chciałem mieć własnego. Do dziś czuję się bardziej komfortowo, gdy mam z kim pogadać przed snem.

Jednocześnie ze sobą współzawodniczyliśmy, jak to bracia – zawsze jeden próbował prześcignąć drugiego i zdobyć względy taty, który, jako sportowiec, lubił rywalizację. Organizował nam wyścigi i mówił: „A teraz zobaczmy, kto jest najlepszy”.

Byliśmy wyżsi od większości chłopców w naszym wieku, ale Meinhard, jako starszy o rok, zawsze zwyciężał w różnych zawodach.

Ja jednak nieustannie szukałem okazji, żeby zdobyć przewagę. Meinhard miał pewną słabość: bał się ciemności. Kiedy miał dziesięć lat, skończył podstawówkę w naszej wsi i przeszedł do Hauptschule, która znajdowała się za wzgórzem, w Grazu. Jeździło się tam autobusem, a przystanek był dwadzieścia minut drogi od naszego domu. Problem polegał na tym, że w krótkie zimowe dnie lekcje kończyły się dobrze po zachodzie słońca, więc Meinhard wracał do domu już po zmroku. Tak bał się drogi w ciemnościach, że wychodziłem po niego na przystanek autobusowy i razem szliśmy do leśniczówki.

Tak naprawdę ja też się bałem i nie lubiłem chodzić sam wieczorami. Nigdzie nie było latarni i nawet w Thal panowały ciemności, choć oko wykol. Drogi i ścieżki biegły przez las jak w bajkach braci Grimm, i to tak gęsty, że nawet za dnia panował w nim mrok. Wychowaliśmy się na tych strasznych opowieściach, nigdy nie przeczytałbym ich moim dzieciom, ale stanowiły element naszej kultury. Zawsze występował w nich jakiś czarownik, wilk albo potwór, który czyhał, żeby skrzywdzić dziecko. To, że mieliśmy ojca policjanta, tylko wzmagało nasze lęki. Tata czasami zabierał nas na obchód po okolicy i mówił, że szuka tego czy innego przestępcy albo nawet mordercy. Dochodziliśmy do jakiejś stodoły stojącej samotnie w polu, a wtedy on kazał nam stać i czekać, podczas gdy sam wyjmował pistolet i zaglądał do środka. Gdy we wsi rozchodziła się wieść, że złapał ze swoimi ludźmi jakiegoś złodzieja, biegliśmy na posterunek, żeby zobaczyć faceta przykutego kajdankami do krzesła.

Do przystanku nie docierało się tak po prostu, idąc wzdłuż szosy. Prowadząca do niego ścieżka biegła obok ruin zamku i dalej w dół po stoku wzgórza, skrajem lasu. Pewnego wieczoru, gdy nią szedłem, starając się nie myśleć o niebezpieczeństwach czających się między drzewami, nagle pojawił się przede mną mężczyzna. Wrzasnąłem i stanąłem jak wryty – okazało się, że to jeden z miejscowych robotników rolnych, który szedł w przeciwną stronę, ale gdyby to był goblin, na pewno by mnie dopadł.

Walczyłem ze strachem przede wszystkim dlatego, że chciałem dowieść swojej siły i hartu ducha. Pragnąłem udowodnić rodzicom, że jestem odważny, a mój brat nie, chociaż jest ode mnie starszy o rok i czternaście dni.

Ta determinacja się opłaciła. Za to, że wychodziłem po Meinharda na przystanek, ojciec dawał mi pięć szylingów tygodniowo. Matka korzystała z tego, że jestem taki dzielny, i wysyłała mnie co tydzień na targ po warzywa, co wymagało przejścia przez inny ciemny las. Dostawałem za to kolejne pięć szylingów, które wydawałem ochoczo na lody albo znaczki do kolekcji.

Wada takiego układu polegała na tym, że rodzice byli bardziej opiekuńczy wobec Meinharda, a mnie poświęcali mniej uwagi. Latem 1956 roku podczas wakacji wysłali mnie do pracy w gospodarstwie mojej matki chrzestnej, a brat został w domu. Lubiłem pracę fizyczną, ale gdy przyjechałem do domu i dowiedziałem się, że pod moją nieobecność zabrali go na wycieczkę do Wiednia, poczułem do nich żal.

Stopniowo nasze drogi się rozeszły. Gdy ja czytałem działy sportowe w gazetach i zapamiętywałem nazwiska sportowców, Meinhard z coraz większym zainteresowaniem studiował „Der Spiegel”, niemiecki odpowiednik „Time’a” – w naszej rodzinie było to najpopularniejsze czasopismo. Gorliwie uczył się nazw wszystkich stolic świata oraz długości wszystkich większych rzek. Wkuwał układ okresowy pierwiastków i wzory chemiczne. Miał bzika na punkcie wszelkich faktów i stale rywalizował w tej dziedzinie z ojcem.

Meinhard czuł też awersję do pracy fizycznej. Nie lubił brudzić sobie rąk. Zaczął wkładać do szkoły białe koszule. Matka nie protestowała, ale skarżyła mi się:

– Myślałam, że mam dość prania białych koszul waszego ojca, a teraz Meinhard je sobie upodobał.

Niebawem w rodzinie nabrano przekonania, że Meinhard w przyszłości zajmie się pracą umysłową, może zostanie inżynierem, a ja będę zwykłym robotnikiem, bo nie brzydziłem się pracą fizyczną.

– Chcesz być mechanikiem? – pytali mnie rodzice. – A może stolarzem, żeby robić meble?

Nie wykluczali też, że zostanę policjantem, jak ojciec.

Ja jednak miałem inne pomysły. Powoli zaczęła mi w głowie kiełkować myśl, że moje miejsce jest w Ameryce. Nic konkretnego, po prostu… Ameryka, i już. Nie wiem, skąd się to wzięło, może chciałem uciec od ciężkiego życia w Thal, od żelaznej ręki ojca. Ekscytowały mnie codzienne podróże do Grazu, bo jesienią 1957 roku, w ślad za Meinhardem, przeszedłem do Hauptschule i zacząłem naukę w piątej klasie. W porównaniu z Thal Graz był wielką metropolią, pełną samochodów i sklepów. Nie było tam Amerykanów, ale Ameryka wnikała do naszego życia. Wszystkie dzieci bawiły się w kowbojów i Indian. Na zdjęciach w podręcznikach i na ziarnistych czarno-białych filmach dokumentalnych, które wyświetlano w klasie na terkocących projektorach, oglądaliśmy amerykańskie miasta, przedmieścia, charakterystyczne krajobrazy i autostrady.

Co ważniejsze, wiedzieliśmy, że Ameryka jest nam potrzebna ze względów bezpieczeństwa. Odczuwaliśmy w Austrii skutki zimnej wojny. Gdy tylko nadchodził jakiś kryzys, ojciec musiał pakować plecak i jechać nad granicę węgierską, prawie dziewięćdziesiąt kilometrów na wschód, żeby razem z innymi obsadzić umocnienia. Rok wcześniej, w 1956, kiedy Rosjanie stłumili powstanie węgierskie, był odpowiedzialny za opiekę nad setkami uchodźców przybywających do naszego kraju. Organizował obozy przejściowe i pomagał uciekinierom dostać się tam, gdzie chcieli. Niektórzy z nich pragnęli wyjechać do Kanady, inni – zostać w Austrii, i oczywiście wielu marzyło o wyjeździe do Ameryki. On i jego ludzie angażowali do pomocy swoje rodziny. Nas, dzieci, zatrudniano do wydawania zupy – byłem wtedy bardzo przejęty.

***

Naszą wiedzę o świecie poszerzaliśmy w kinie NonStop niedaleko rynku w Grazu, gdzie wyświetlano kroniki filmowe. Była to ponadgodzinna projekcja, powtarzana przez cały dzień. Najpierw nadawano kronikę z materiałami z całego świata i komentarzem po niemiecku, potem filmy z Myszką Miki albo inne kreskówki, a na koniec reklamy składające się ze slajdów ukazujących różne sklepy w Grazu. Potem rozlegała się muzyka i wszystko zaczynało się od nowa. Bilety nie były drogie – kosztowały zaledwie kilka szylingów – a każda kronika pokazywała nowe cuda: Elvisa Presleya śpiewającego Hound Dog, prezydenta Eisenhowera wygłaszającego przemówienie, amerykańskie samoloty pasażerskie i samochody o opływowych liniach, gwiazdy filmowe. Wciąż mam te obrazy w pamięci. Były, oczywiście, także nudne reportaże, na przykład o kryzysie w związku z Kanałem Sueskim w 1956 roku, ale wylatywały mi z głowy.

Jeszcze większe wrażenie niż kroniki robiły na mnie amerykańskie filmy. Pierwszym, jaki obejrzeliśmy z Meinhardem, był Tarzan z Johnnym Weissmullerem. Wydawało nam się, że zaraz wyskoczy z ekranu prosto na nas. Myśl, że człowiek może skakać z drzewa na drzewo i rozmawiać z lwami albo szympansami, była fascynująca, podobnie jak romans Tarzana z Jane. Takie życie wydawało mi się wspaniałe. Ja i Meinhard byliśmy na tym filmie kilka razy.

Dwa kina, do których chodziliśmy, stały naprzeciwko siebie po obu stronach najpopularniejszej ulicy handlowej w Grazu. Wyświetlano w nich na ogół westerny, ale zdarzały się też komedie i dramaty. Jedyny problem stanowiły ograniczenia wiekowe, których ściśle przestrzegano. Przydzielony do kina policjant sprawdzał wiek wchodzących z biletami. Na film z Elvisem, odpowiednik obecnego PG-13, można się było dostać stosunkowo łatwo, ale te, które interesowały mnie najbardziej – westerny, filmy o gladiatorach i wojenne – oznaczone według dzisiejszego systemu jako R, były trudniej dostępne. Czasami życzliwy kasjer pozwalał mi zaczekać, aż zacznie się projekcja, a potem wskazywał głową przejście na sali, gdzie stał policjant. Innym razem ustawiałem się przy wyjściu z kina i wchodziłem na salę od tyłu.

Pieniądze na te rozrywki zarobiłem na swoim pierwszym przedsięwzięciu, sprzedaży lodów w Thalersee latem 1957 roku. Thalersee był parkiem z pięknym jeziorem wśród pagórków, po wschodniej stronie Thal, jakieś pięć minut marszu od naszego domu. Z Grazu nad jezioro łatwo się było dostać i w lecie przyjeżdżały tam tysiące ludzi, żeby się wykąpać, popływać łódką lub w coś pograć. Po południu byli już zgrzani i spragnieni, więc kiedy któregoś razu zobaczyłem kolejkę do budki z lodami stojącej na tarasie, dostrzegłem szansę na biznes. Park był na tyle duży, że wyprawa na taras czasami oznaczała nawet dziesięciominutowy spacer i po powrocie lody były już na wpół roztopione. Odkryłem, że mogę kupić kilkadziesiąt lodów w rożkach za szylinga od sztuki, a potem chodzić wokół jeziora i sprzedawać po dwa szylingi. Właściciel lodziarni z radością przyjął możliwość dodatkowego zarobku, a nawet pożyczył mi specjalną skrzynkę, żeby trzymać rożki w lodzie. Sprzedając lody, w jedno popołudnie mogłem zarobić sto pięćdziesiąt szylingów – prawie sześć dolarów – a przy okazji ładnie się opalić.

Jednak pieniądze, które zarobiłem na lodach, szybko się skończyły, a nie lubiłem być bez forsy. Jesienią wpadłem więc na pomysł, by żebrać. Urywałem się ze szkoły i wędrowałem głównymi ulicami Grazu, wypatrując życzliwej twarzy. Mógł to być mężczyzna w średnim wieku albo student, albo chłopka, która przyjechała do miasta na jeden dzień. Podchodziłem do niej i mówiłem:

– Przepraszam bardzo, ale zgubiłem pieniądze i bilet miesięczny na autobus, nie mam jak wrócić do domu.

Czasami kobieta odganiała mnie, częściej jednak rzucała coś w rodzaju: Du bist so dumm!, czyli „Jak można być tak głupim?!”. Wtedy już wiedziałem, że mi się udało, bo po chwili wzdychała i pytała:

– Ile ci potrzeba?

– Pięć szylingów – odpowiadałem.

A ona na to:

– No dobra. Ja.

Zawsze prosiłem taką panią o podanie adresu, żebym mógł odesłać pieniądze. Zazwyczaj jednak mówiła wtedy:

– Nie, nie, nie musisz mi oddawać. Tylko następnym razem bądź bardziej uważny.

Choć czasami podawała mi adres. Oczywiście nie miałem zamiaru zwracać forsy. W najlepsze dni potrafiłem wyłudzić sto szylingów – prawie cztery dolary. To wystarczało na zakupy w sklepie z zabawkami, pójście do kina i „wystawne” życie!

Słabą stroną mojego planu było to, że dzieciak w wieku szkolnym sam na ulicy w środku tygodnia budził podejrzenia. Poza tym wielu ludzi w Grazu znało mojego ojca. W końcu ktoś mu powiedział: „Widziałem dziś w mieście twojego synalka, prosił jakąś kobietę o pieniądze”.

W domu wybuchła dzika awantura zwieńczona bolesnym laniem, i to zakończyło moją karierę oszusta.

***

To wczesne wypady poza Thal rozbudziły we mnie marzenia. Doszedłem do przekonania, że jestem kimś szczególnym, kto ma dokonać wielkich rzeczy. Wiedziałem, że będę dobry w jakiejś dziedzinie – choć nie miałem pojęcia w jakiej – i że stanę się sławny. Ameryka jako mocarstwo stwarzała największe możliwości i dlatego postanowiłem, że tam wyjadę.

Dziesięcioletnie dzieci majątakie marzenia, nic w tym niezwykłego. Ale pomysł wyjazdu do Ameryki był dla mnie jak objawienie i traktowałem go bardzo poważnie. Stale o nim mówiłem. Czekając na autobus na przystanku, powiedziałem kilka lat starszej ode mnie dziewczynce:

– Wybieram się do Ameryki.

Tylko na mnie popatrzyła i mruknęła:

– Taaa, jasne, Arnoldzie.

Dzieci przyzwyczaiły się, że bez przerwy o tym gadam, i uważały, że zwariowałem, lecz to mnie nie zniechęcało i nadal opowiadałem o swoich planach niemal wszystkim: rodzicom, nauczycielom, sąsiadom.

Hauptschule, czyli szkoła średnia pierwszego stopnia, nie była miejscem, w którym kształcili się przyszli światowi przywódcy. Miała przygotowywać dzieci do zawodu. Chłopcy i dziewczynki uczyli się w oddzielnych skrzydłach budynku. Uczniowie poznawali podstawy matematyki, nauk przyrodniczych, geografii, historii, religii, nowożytnego języka, sztuki, muzyki, ale w mniejszym zakresie niż w ogólnokształcącej szkole średniej AHS UnterstufeOberstufe, która przygotowywała do studiów na uniwersytecie czy politechnice. Ukończenie Hauptschule umożliwiało pójście do szkoły zawodowej, praktykę w konkretnym zawodzie albo podjęcie pracy jako niewykwalifikowany robotnik. Mimo to nauczyciele starali się rozwijać nasze zdolności umysłowe i wzbogacać życie. Wyświetlali nam filmy, zapraszali śpiewaków operowych, umożliwiali kontakt z literaturą, sztuką i tak dalej.

Byłem tak ciekawy świata, że nie miałem w szkole większych problemów. Uczyłem się, odrabiałem lekcje i miałem średnie oceny. Czytanie i pisanie wymagały ode mnie dyscypliny, stanowiły raczej obowiązek niż przyjemność, inaczej niż dla kilku innych uczniów z klasy. Z matematyki natomiast byłem dobry, zapamiętywałem wszystko bez trudu i potrafiłem sprawnie liczyć w pamięci.

Dyscyplina w szkole była równie surowa jak w domu. Nauczyciele bili nas tak mocno jak rodzice, jeśli nie mocniej. Jeżeli dzieciak został przyłapany na tym, że bierze pióro kolegi, szkolny kapelan tak grzmocił go po głowie katechizmem, że biedakowi godzinami dzwoniło w uszach. Nauczyciel matematyki tak walnął kolegę w tył głowy, że ten uderzył brodą o ławkę i złamał sobie dwa zęby. Wywiadówki były przeciwieństwem dzisiejszych, podczas których nauczyciele i rodzice wychodzą ze skóry, żeby nie zawstydzić dziecka. Cała nasza trzydziestka siedziała w ławkach, a nauczyciel mówił:

– Oto wasza praca domowa. Odrabiajcie ją przez następne dwie godziny, gdy będą przychodzili wasi rodzice.

Rodzice kolejno wchodzili do klasy: chłopka pracująca w gospodarstwie, robotnik z fabryki… Niemal za każdym razem powtarzała się ta sama scena. Rodzice z szacunkiem witali się z nauczycielem i siadali, a wtedy on po cichu omawiał z nimi postępy dziecka. Potem słychać było, jak czyjś ojciec mówi:

– Ale czasami sprawia kłopoty?

Następnie odwracał głowę, patrzył na swoją latorośl, podchodził i wymierzał jej mocny policzek, po czym wracał do biurka nauczyciela. Wszyscy wiedzieliśmy, co zaraz nastąpi, i rżeliśmy z radości.

Gdy mój ojciec wchodził po schodach, poznawałem go po krokach, ponieważ nosił policyjne buty. Stawał w drzwiach ubrany w mundur, a wtedy nauczyciel z respektem zrywał się z miejsca, bo miał do czynienia z władzą. Siadali i rozmawiali przez chwilę, aż przychodziła kolej na mnie: ojciec rzucał mi surowe spojrzenie, podchodził, lewą ręką łapał mnie za włosy, a prawą walił w twarz: bum! A później bez słowa wychodził z klasy.

To były ciężkie czasy. Codziennie pokonywaliśmy trudności. Na przykład dentyści nie stosowali znieczulenia. Dorastając w tak surowych warunkach, człowiek uczył się znosić ból i pamiętał o nim nawet wtedy, gdy ciężkie czasy się skończyły.

***

Kiedy Meinhard miał czternaście lat i coś mu się nie podobało, uciekał. Mówił do mnie:

– Chyba znowu dam nogę. Ale nikomu nie mów.

Potem po kryjomu pakował do torby trochę ciuchów i znikał.

Matka odchodziła od zmysłów, ojciec obdzwaniał wszystkich kumpli na innych posterunkach i pytał o syna. Jeśli się miało za ojca szefa miejscowej policji, był to niezwykle skuteczny przejaw buntu.

Meinhard odnajdywał się po jednym lub dwóch dniach, zwykle u któregoś z krewnych albo po prostu u kolegi piętnaście minut drogi od domu. Zawsze zdumiewało mnie to, że nie spotykała go żadna kara. Może ojciec próbował załagodzić sytuację. W pracy zbyt wiele razy stykał się z ucieczkami, wiedział więc, że ukaranie Meinharda tylko pogorszy sprawę. Dam jednak głowę, że wymagało to od niego ogromnej samokontroli.

Ja chciałem odejść z domu, mając jakiś plan. Ponieważ byłem jeszcze dzieckiem, wykombinowałem, że najlepszym sposobem zdobycia niezależności będzie pilnowanie własnego nosa i zarabianie pieniędzy. Byłem gotów podjąć się każdej pracy. Nie bałem się chwycić za łopatę i kopać. Któregoś lata w czasie wakacji facet z naszej wsi załatwił mi robotę w fabryce szkła w Grazu, gdzie pracował. Miałem za zadanie przerzucać łopatą potłuczone szkło z wielkich stosów do pojemnika na kółkach, zawozić do fabryki i ładować do pieca, w którym znów je topiono. Wypłatę dostawałem pod koniec dnia.

Następnego lata dowiedziałem się o pracy w tartaku w Grazu. Wziąłem szkolną torbę i spakowałem do niej chleb z masłem. Potem wsiadłem do autobusu, dotarłem do tartaku, zebrałem się na odwagę i wszedłem do środka. Poprosiłem o rozmowę z właścicielem.

Zaprowadzili mnie do jego biura.

– Czego chcesz? – zapytał.

– Szukam pracy.

– Ile masz lat?

– Czternaście.

– Co zamierzasz robić? Przecież nic nie umiesz!

Mimo to zaprowadził mnie na podwórko i przedstawił ludziom, którzy pracowali przy maszynie tnącej kawałki drewna na opał.

– Tu będziesz pracował – oznajmił.

Zacząłem od razu i pracowałem tam do końca wakacji. Do moich obowiązków należało ładowanie łopatą wielkich gór trocin na ciężarówki, które je wywoziły. Zarobiłem tysiąc czterysta szylingów, równowartość pięćdziesięciu pięciu dolarów. W tamtych czasach to była duża suma. Największą dumę budziło jednak we mnie to, że choć byłem jeszcze dzieckiem, płacono mi jak dorosłemu.

Wiedziałem, co zrobić z pieniędzmi. Przez całe życie donaszałem ubrania po Meinhardzie, nigdy nie miałem nowych rzeczy. Właśnie zacząłem uprawiać sport – należałem do szkolnej drużyny piłkarskiej – i tak się złożyło, że tamtego roku modne były dresy: długie czarne spodnie i czarne bluzy zapinane na suwak. Uważałem, że wyglądają doskonale, i nawet pokazywałem rodzicom zdjęcia noszących je sportowców w czasopismach. Ale oczywiście nie chcieli mi ich kupić, więc przede wszystkim sprawiłem sobie dres, a resztę pieniędzy przeznaczyłem na rower. Nie starczyło mi na nowy, był jednak w Thal gość, który składał rowery z używanych części, i kupiłem od niego taki. Nikt w domu nie miał roweru; ojciec swój sprzedał po wojnie, żeby mieć pieniądze na jedzenie, i nigdy nie kupił sobie następnego. Chociaż mój rower nie był idealny, dwa kółka oznaczały wolność.

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia

Подняться наверх