Читать книгу Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia - Arnold Schwarzenegger - Страница 6

ROZDZIAŁ 4
Mister Universe

Оглавление

– Pamiętaj, że jeśli coś pójdzie źle, zawsze możesz dostać pracę ratownika w Thalersee. Nie ma powodu do niepokoju.

To powiedział Fredi Gerstl, gdy poszedłem do niego, żeby się pożegnać. Fredi zawsze chętnie pomagał młodym ludziom i wiedziałem, że chce dobrze, ale nie interesowała mnie praca ratownika ani żadne inne wyjście awaryjne. Chociaż Monachium leżało tylko trzysta dwadzieścia kilometrów od Grazu, dla mnie był to pierwszy etap podróży z Austrii do Ameryki.

Dużo słyszałem o Monachium: że każdego tygodnia na tamtejszy dworzec wjeżdżają setki pociągów, o nocnym życiu, swobodnej atmosferze w piwiarniach i tak dalej, i tak dalej. Gdy pociąg zbliżał się do miasta, widziałem coraz więcej domów, potem większych budynków i wreszcie na horyzoncie pojawiło się centrum miasta. W głowie tłukła mi się myśl: Jak się tam odnajdę? Jak przeżyję? Ale powtarzałem sobie niczym mantrę: To będzie mój nowy dom. Byłem coraz dalej od Grazu, i to Monachium miało być moim miastem, choćby nie wiem co.

Monachium było dynamicznie rozwijającą się metropolią, nawet jak na standardy cudu gospodarczego zachodnich Niemiec, który wiosną 1966 roku stał się już ewidentny. Było to światowe miasto liczące milion dwieście tysięcy mieszkańców. Właśnie wygrało konkurs na organizację letniej olimpiady w 1972 roku i finał Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 1974 roku. Igrzyska olimpijskie w Monachium miały symbolizować przemianę zachodnich Niemiec i ich wejście do społeczności międzynarodowej jako nowoczesnego, demokratycznego państwa. Wszędzie widać było dźwigi. Budowano już stadion olimpijski, a także hotele, biurowce i apartamentowce. W całym mieście drążono tunele metra, które miało być najnowocześniejsze i najszybsze na świecie.

Hauptbahnhof, główny dworzec kolejowy, na którym powinienem wysiąść, stał w centrum tego wszystkiego. Na placach budów potrzebowano robotników, a ci napływali z rejonu Morza Śródziemnego i bloku wschodniego. W poczekalniach i na peronach słychać było hiszpański, włoski, turecki oraz języki słowiańskie. Wokół dworca znajdowały się hotele, nocne kluby, sklepy, spelunki i siedziby firm. Universum Sport Studio, siłownia, w której mnie zatrudniono, mieściła się przy Schillerstrasse, zaledwie pięć minut od dworca. Po obu stronach ulicy ciągnęły się nocne kluby i bary ze striptizem, działające do czwartej nad ranem. O piątej otwierano pierwsze kawiarnie i bary mleczne, w których można było zjeść śniadanie, na przykład kiełbasę, albo napić się piwa. Miejsc do picia i zabawy nie brakowało. W takiej okolicy dziewiętnastoletni chłopak z prowincji bardzo szybko uczył się życia.

Albert Busek obiecał, że ktoś wyjdzie po mnie na dworzec, i gdy szedłem przez peron, zobaczyłem uśmiechniętą twarz kulturysty Franza Dischingera. Przed rokiem był faworytem europejskich zawodów Best Built Man w kategorii juniorów, które odbywały się w Stuttgarcie i w których go pokonałem. Był przystojnym młodym Niemcem, wyższym ode mnie, ale jego ciało jeszcze się nie wypełniło i pewnie dlatego sędziowie przyznali zwycięstwo mnie. Należał do pogodnych facetów i dobrze się dogadywaliśmy, dużo się razem śmialiśmy. Umówiliśmy się, że gdy przyjadę do Monachium, zostaniemy partnerami do ćwiczeń. Przekąsiliśmy coś na dworcu, a następnie on i jego kumpel, który miał samochód, podrzucili mnie do domu na przedmieściach, gdzie mieszkał Rolf Putziger.

Nie znałem jeszcze mojego nowego szefa, ale cieszyłem się, że zaoferował mi lokum u siebie, bo nie stać mnie było na wynajęcie mieszkania. Putziger okazał się przyciężkim, niezdrowo wyglądającym starszym gościem w garniturze. Był prawie zupełnie łysy i miał brzydkie zęby, które odsłaniał, gdy się uśmiechał. Przyjął mnie życzliwie i oprowadził po domu. Był tam mały pokój, który miałem zająć, gdy tylko dostarczą zamówione przez niego łóżko. Zapytał, czy na razie mógłbym spać na kanapie w salonie. Odparłem, że nie mam nic przeciwko temu.

Ten układ nie budził moich podejrzeń, ale pewnej nocy Putziger wrócił późno do domu i zamiast pójść do swojej sypialni, położył się obok mnie.

– Może chciałbyś przenieść się do sypialni, tam byłoby ci wygodniej? – zapytał.

Poczułem, że napiera na mnie stopą. Zerwałem się z kanapy jak oparzony, zebrałem swoje rzeczy i szybko ruszyłem do drzwi. W co ja się wpakowałem? – myślałem gorączkowo. Wśród kulturystów trafiali się geje. Znałem w Grazu faceta, który miał w domu fantastyczną siłownię i czasami ćwiczyliśmy u niego z kumplami. Nie krył się ze swoim pociągiem do mężczyzn i pokazał nam zakątek w parku, gdzie mężczyźni spotykali się z chłopcami. Był jednak dżentelmenem i nigdy nie narzucał się żadnemu z nas. Wydawało mi się więc, że wiem, jak wygląda gej. A tymczasem Putziger nie miał w sobie nic z geja, wyglądał jak biznesmen!

Dogonił mnie na ulicy, gdy przystanąłem, żeby zastanowić się nad tym, co się stało i gdzie mam się podziać. Kajał się i obiecywał, że jeśli wrócę z nim do domu, nie będzie mi się narzucał.

– Jesteś moim gościem – powiedział.

Jednak po powrocie do domu próbował ze mną negocjować. Rozumie, że wolę kobiety, ale gdybym został jego przyjacielem, załatwiłby mi samochód, pomógł w karierze i tak dalej. Oczywiście przydałby mi się wtedy prawdziwy mentor, lecz nie za taką cenę. Rano z ulgą się stamtąd wyniosłem.

Putziger mnie nie wyrzucił, bo bardziej niż kochasia w łóżku potrzebował gwiazdy w swojej siłowni. Kulturystyka była wtedy sportem tak mało znanym, że w Monachium znajdowały się tylko dwie siłownie i większa z nich należała do Reinharda Smolany, który w 1960 roku jako pierwszy uzyskał tytuł Mister Germany, a w 1963 – Mister Europe. Zajął trzecie miejsce w zawodach o tytuł Mister Universe, był więc bez wątpienia jednym z najlepszych niemieckich kulturystów i autorytetem, jeśli chodzi o trening siłowy. Jego siłownia była lepiej wyposażona i nowocześniejsza niż Putzigera, klienci przechodzili więc do Smolany. Zatrudnienie mnie w Universum Sport Studio miało być sensacją i podnieść notowania siłowni. Albert Busek ze „Sportrevue”, który wprawił to wszystko w ruch, wysuwając moją kandydaturę, okazał się tak honorowy, jak Rolf Putziger obleśny. Gdy opowiedziałem mu, co się wydarzyło, był zdegustowany. Ponieważ nie miałem gdzie mieszkać, pomógł mi urządzić w magazynie siłowni tymczasowe miejsce do spania. Szybko się zaprzyjaźniliśmy.

Gdyby ktoś kiedyś powiedział mu, żeby poszedł na uniwersytet, Albert zostałby lekarzem, naukowcem albo intelektualistą. On jednak poszedł na politechnikę. Odkrył, że lubi ćwiczyć, i uświadomił sobie, że dobrze pisze i fotografuje. Zapytał więc Putzigera, czy mógłby pracować dla jego czasopisma.

– Taaa, przynieś jakiś swój artykuł, napisz coś – odparł tamten.

Gdy Albertowi i jego żonie urodziły się bliźnięta i odebrano mu stypendium, zatrudnił się u Putzigera na pełny etat. Wkrótce został redaktorem czasopisma i zdobył pozycję specjalisty w dziedzinie kulturystyki. Był pewny, że ja też dużo osiągnę, a ponieważ chciał, żebym odniósł sukces, pełnił funkcję bufora między Putzigerem a mną.

Mimo kłopotów z właścicielem siłowni praca była dla mnie idealna. Przedsiębiorstwo Putzigera składało się z siłowni, czasopisma i sklepu wysyłkowego, handlującego odżywkami. W siłowni, zamiast jednej wielkiej sali, było kilka pomieszczeń, które miały okna i naturalne oświetlenie. Zupełnie nie przypominały ciemnej betonowej nory na stadionie w Grazu, gdzie dotąd ćwiczyłem. Sprzęt był bardziej wyrafinowany niż ten, z którym miałem okazję się zetknąć. Oprócz hantli i sztang były tam przeróżne urządzenia do ćwiczenia ramion, pleców i nóg. Dzięki nim mogłem wyrabiać poszczególne mięśnie, podkreślać je i doskonalić ciało. Ćwicząc tylko z hantlami i sztangą, nie mógłbym tego osiągnąć.

Bardzo lubiłem pomagać ludziom w treningu, o czym przekonałem się w wojsku, więc ta część pracy nie przysparzała mi kłopotów. W ciągu dnia szkoliłem małe grupy albo zajmowałem się pojedynczymi klientami: policjantami, budowlańcami, biznesmenami, intelektualistami, sportowcami, artystami estradowymi, Niemcami i zagraniczniakami, młodszymi i starszymi, homo – i heteroseksualistami. Zachęcałem amerykańskich żołnierzy z pobliskiej bazy wojskowej, żeby wpadali do mnie poćwiczyć. To w Universum Sport Studio pierwszy raz spotkałem Murzyna. Wielu naszych klientów trenowało, bo dbali o formę i zdrowie, ale mieliśmy też małą grupę ciężarowców i kulturystów, w których widziałem ewentualnych partnerów do treningu. Uświadomiłem sobie, że wiem, jak przyciągać takich ludzi i ich motywować.

– Taaa, możesz zostać moim partnerem do ćwiczeń. Potrzebujesz pomocy – żartowałem. Jako trener lubiłem być przywódcą i choć miałem bardzo mało forsy, zabierałem ich na lunch, na kolację albo na imprezę.

Pełna zaangażowania praca z klientami oznaczała, że nie miałem tyle czasu na treningi, ile wtedy, gdy ćwiczyłem intensywnie cztery-pięć godzin dziennie. Zmieniłem więc system i zacząłem trenować dwa razy dziennie, dwie godziny rano, przed pracą, i dwie godziny wieczorem, kiedy ruch stawał się mniejszy i w siłowni zostawali tylko poważni zawodnicy. Taki podzielony trening z początku mnie denerwował, ale gdy zobaczyłem rezultaty, zrozumiałem, że to był dobry pomysł: lepiej się koncentrowałem i szybciej dochodziłem do siebie, wykonywałem więcej powtórzeń, i to trudniejszych. Czasem udawało mi się ćwiczyć dodatkowo w porze lunchu. Wybierałem tę część ciała, która wydawała mi się słabsza, i ćwiczyłem ją przez trzydzieści-czterdzieści minut, na przykład robiąc wspięcia na łydki w dwudziestu seriach czy wykonując wyciskanie francuskie na triceps. To samo robiłem wieczorami po kolacji: wracałem o dwudziestej trzeciej, żeby poćwiczyć jeszcze godzinę. Kiedy szedłem spać do swojego przytulnego pokoiku, czasami czułem, jak drga mi ten czy inny mięsień, który tego dnia katowałem – był to efekt uboczny skutecznego treningu. Cieszyłem się, bo wiedziałem, że tkanka mięśniowa się zregeneruje i będzie rozrastać.

Ćwiczyłem z takim samozaparciem, ponieważ miałem świadomość, że za niecałe dwa miesiące stanę do walki z najlepszymi kulturystami na świecie. Zgłosiłem się do największego turnieju kulturystycznego w Europie, Mister Universe, odbywającego się w Londynie. Byłem arogancki, bo taki nowicjusz jak ja nie powinien nawet marzyć o występie w podobnym turnieju. Zamierzałem najpierw ubiegać się o tytuł Mister Austria, a gdybym go zdobył, wziąć udział w mistrzostwach Europy. Ale w tym tempie przygotowanie się do zawodów w Londynie zajęłoby mi lata. Byłem na to zbyt niecierpliwy. Nie bałem się rywalizacji, a to był najodważniejszy krok, jaki mogłem zrobić. Oczywiście nie byłem idiotą, nie spodziewałem się, że wygram – jeszcze nie teraz. Chciałem jednak sprawdzić, na jakim jestem etapie. Albert był tym pomysłem zachwycony, a ponieważ znał angielski, pomógł mi wypełnić formularz zgłoszeniowy.

Przy takim reżimie potrzebowałem więcej niż jednego partnera do ćwiczeń. Na szczęście w Monachium było kilku liczących się kulturystów, na których moje marzenia o zdobyciu tytułu Mister Universe zrobiły duże wrażenie, nawet jeśli uważali, że mam trochę nie po kolei w głowie. Regularnie trenował ze mną Franz Dischinger, podobnie jak Fritz Kroher, jak ja chłopak z prowincji, z małego miasteczka w lasach bawarskich. Przyłączał się do nas nawet sam Reinhard Smolana, właściciel konkurencyjnej siłowni. Czasami zapraszał mnie na trening do siebie albo przychodził do Universum Sport Studio i trenowaliśmy przez wiele godzin. Po kilku tygodniach wiedziałem, że znalazłem kumpli, i zacząłem się czuć w Monachium jak w domu.

Najbardziej lubiłem ćwiczyć z Frankiem Columbu, który wkrótce stał się moim przyjacielem. Poznałem go rok wcześniej w Stuttgarcie. Tego samego dnia, w którym ja zdobyłem tytuł Mister Junior Europe, on wygrał europejskie zawody w trójboju siłowym. Franco był Włochem, pochodził z Sardynii i wychował się w gospodarstwie w małej górskiej wiosce, która – gdy mi o niej opowiedział – wydała mi się jeszcze bardziej prowincjonalna niż Thal. Przez większość dzieciństwa pasł owce, a w wieku dziesięciu czy jedenastu lat mieszkał sam w lesie, przez wiele dni musiał zdobywać pożywienie i bronić się w razie potrzeby.

Gdy miał lat trzynaście, porzucił naukę, żeby pomagać rodzicom w gospodarstwie, ale był bardzo pracowity i inteligentny. Zaczynał jako murarz i bokser amator, a potem wyjechał na północ, do Niemiec, żeby zarabiać na życie jako robotnik budowlany. W Monachium nauczył się niemieckiego i poznał miasto tak dobrze, że postanowił zostać taksówkarzem. Egzamin na taksówkarza był bardzo trudny nawet dla miejscowych i wszyscy byli zdumieni, że udało się go zdać Włochowi.

Franco był ciężarowcem, a ja kulturystą, i zdawaliśmy sobie sprawę, że te sporty się uzupełniają. Ja chciałem rozbudowywać ciało, co oznaczało, że muszę popracować ze sztangą, a Franco wiedział, jak to robić. Ja z kolei znałem się na kulturystyce, która interesowała Franca. Mówił do mnie: „Chcę zostać Mister Universe”.

Inni się z niego śmiali – miał tylko sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu – ale jeśli chodzi o bodybuilding, perfekcja i symetria czasami są ważniejsze niż wymiary. Cieszyło mnie, że będziemy trenować razem.

Franco, może dlatego, że spędził dużo czasu w lesie, szybko podłapywał nowe pomysły. Na przykład bardzo spodobała mu się moja teoria „szokowania mięśni”. Zawsze wydawało mi się, że największą przeszkodą w skutecznym treningu jest to, iż ciało tak szybko się przyzwyczaja. Jeśli będziesz wykonywał codziennie te same ćwiczenia, to nawet jeżeli zwiększysz obciążenie, mięśnie będą rosnąć coraz wolniej, aż wreszcie przestaną, ponieważ coraz sprawniej wykonują znane sekwencje ruchów. Żeby je obudzić i skłonić do wzrostu, trzeba im wpoić: „Nigdy nie wiadomo, co będzie dalej. Nastąpi co innego, niż się spodziewacie. Dziś jest to, jutro tamto”. Jednego dnia ćwiczę z bardzo dużym obciążeniem, następnego dnia robię więcej powtórzeń.

Żeby więc „szokować” mięśnie, wymyśliliśmy metodę „odejmowania”. Podczas normalnego treningu z obciążeniem jako pierwszą wykonuje się serię ćwiczeń z mniejszym ciężarem, a kolejne z coraz większym. Przy „odejmowaniu” było odwrotnie. Na przykład przygotowując się do zawodów w Londynie, chciałem rozbudować mięśnie naramienne. Ćwiczyłem więc z hantlami, trzymając po jednym w każdej ręce na wysokości ramienia i podnosząc je nad głowę. Przy „odejmowaniu” jednak zaczynałem od maksymalnego obciążenia: wykonywałem sześć powtórzeń z czterdziestopięciokilogramowymi hantlami, potem je odkładałem, brałem czterdziestokilogramowe i znowu robiłem sześć powtórzeń. I tak dalej. Gdy dochodziłem do osiemnastokilowych hantli, ramiona tak mnie paliły, że podczas kolejnych sześciu powtórzeń miałem wrażenie, jakbym podnosił pięćdziesiąt kilogramów. Ale potem znowu zaskakiwałem mięśnie naramienne i podnosiłem osiemnastokilowe hantle z boku, z poziomu bioder na wysokość ramion. Mięśnie naramienne były już tak ogłupiałe, że nie wiedziałem, co robić z rękami, ponieważ kiedy trzymałem je opuszczone, bardzo bolały, a nie byłem w stanie ich podnieść. Żeby złagodzić ból, mogłem jedynie oprzeć je na stole albo na jakimś sprzęcie. Mięśnie aż wyły od nieoczekiwanej sekwencji powtórzeń. Pokazałem im, kto tu rządzi. Teraz miały tylko jedno wyjście: dojść do siebie i rosnąć.

***

Po całodziennych ćwiczeniach wieczorem miałem ochotę się zabawić. W Monachium w 1966 roku zabawa oznaczała piwiarnię, a piwiarnia bójkę. Chodziłem z kumplami do piwiarni, gdzie co wieczór ludzie zasiadali przy długich stołach, śmiali się i kłócili, machając kuflami. No i oczywiście się upijali. Faceci stale wszczynali burdy, ale nigdy nie przejawiali krwiożerczych instynktów. Gdy było po walce, jeden z nich mówił do drugiego: „Och, zjedzmy na spółkę precla. Mogę postawić ci piwo?”.

A tamten odpowiadał: „Dobra, przegrałem, więc przynajmniej postaw mi piwo. Zresztą i tak już skończyła mi się forsa”.

I pili razem, jakby nic się nie stało.

Samo piwo nie stanowiło dla mnie atrakcji, bo alkohol podczas treningu był niewskazany. Rzadko wypijałem wieczorem więcej niż jeden kufel. Za to bardzo lubiłem się bić. Czułem się, jakbym z każdym dniem odkrywał w sobie nowe siły, przekonywał się, jaki jestem potężny i niepokonany. Nie zastanawiałem się długo: jeśli gość popatrzył na mnie dziwnie albo z jakiegoś powodu sprowokował, stawałem naprzeciwko niego. Stosowałem terapię szokową: ściągałem koszulę, odsłaniając podkoszulek bez rękawów, i zadawałem cios. Czasami facet, gdy zmierzył mnie wzrokiem, mówił:

– Tam, do diabła. Może napijemy się razem piwa?

Oczywiście, kiedy dochodziło do poważniejszej bójki, kumple i ja się wspieraliśmy. Następnego dnia w siłowni wspominaliśmy wydarzenia wieczoru i pękaliśmy ze śmiechu.

– Och, trzeba było zobaczyć Arnolda. Złapał tych dwóch za łby i walnął jednym o drugi, a wtedy przybiegł z kuflem ich kumpel, więc grzmotnąłem drania krzesłem od tyłu…

Mieliśmy fart, bo nawet jeśli przyjeżdżała policja, co kilka razy się zdarzyło, puszczała nas wolno. Pamiętam, że zabrano nas na posterunek tylko raz, gdy jakiś facet twierdził, że wstawienie nowego zęba będzie go kosztowało kupę forsy. Zaczęliśmy kłócić się o sumę i policjanci pomyśleli, że znowu będziemy się naparzać. Aresztowali nas i zwolnili dopiero, gdy uzgodniliśmy wysokość kwoty.

Ale lepsze od bójek były dziewczyny. Naprzeciwko siłowni, po drugiej stronie Schillerstrasse, znajdował się hotel Diplomat, gdzie zatrzymywały się stewardesy. Franco i ja wychylaliśmy się z okna w koszulkach bez rękawów i flirtowaliśmy z dziewczynami.

– Co tam robicie?! – wołały.

– Tu jest siłownia! – odkrzykiwaliśmy. – Chcecie poćwiczyć?! Chodźcie na górę!

Czasami przechodziłem też przez ulicę, wkraczałem do hotelowego lobby i przedstawiałem się stojącym w grupkach stewardesom. Żeby wzbudzić ich zainteresowanie, łączyłem swoje najlepsze metody znad Thalersee z technikami sprzedaży, których nauczyłem się w sklepie z artykułami budowlanymi.

– Mamy tam naprzeciwko siłownię – mówiłem, a potem prawiłem dziewczynie komplementy i zachęcałem ją do ćwiczeń. Naprawdę wydawało mi się głupie, że siłownie nie starają się przyciągać kobiet. Obiecywałem dziewczynie, że będzie mogła poćwiczyć za darmo. A gdy któraś przychodziła, czy dlatego, że interesowali ją mężczyźni, czy dlatego, że naprawdę chciała potrenować, byłem szczęśliwy.

Dziewczyny zjawiały się przeważnie wieczorami. Stali bywalcy zwykle wychodzili przed ósmą, ale ze sprzętu można było korzystać do dwudziestej pierwszej. Wtedy właśnie odbywałem drugi trening danego dnia. Jeśli dziewczyny chciały tylko poćwiczyć, mogły wziąć prysznic i wyjść o wpół do dziewiątej. Jeśli nie, mogły zostać, a potem wybrać się z nami na jakąś imprezę. Czasami przychodził z dziewczynami Smolana i wtedy dopiero zaczynała się zabawa.

W pierwszych miesiącach pobytu w Monachium uczestniczyłem w nocnym życiu i oddawałem się rozrywkom. Potem stwierdziłem, że się rozpraszam, i zacząłem narzucać sobie dyscyplinę. Moim celem nie była zabawa, ale zdobycie mistrzostwa świata w kulturystyce. Jeśli miałem spać siedem godzin na dobę, musiałem kłaść się do łóżka o dwudziestej trzeciej. Na zabawę zawsze przyjdzie czas, myślałem, zresztą jak dotąd nigdy jej nie brakowało.

Okazało się, że w zdobyciu tytułu Mister Universe bardziej przeszkodzić może mi mój szef niż jakiś pijus z piwiarni machający kuflem. Choć do turnieju zostało już tylko kilka tygodni, wciąż nie miałem informacji, czy moje zgłoszenie zostało przyjęte. Wreszcie Albert zadzwonił do Londynu i dowiedział się od organizatorów, że nic ode mnie nie wpłynęło. Zażądał więc wyjaśnień od Putzigera, który przyznał, że znalazł moje zgłoszenie w wychodzącej poczcie i je wyrzucił. Był zazdrosny, że zostanę odkryty i wyjadę do Anglii albo do Ameryki, zanim zdąży na mnie zarobić. Przepadłbym, gdyby nie to, że Albert dobrze znał angielski i chciał mi pomóc. Zadzwonił jeszcze raz do Londynu i przekonał organizatorów, żeby rozpatrzyli moje zgłoszenie, mimo że termin ich przyjmowania minął. Wyrazili zgodę. Kilka dni przed zawodami przyszły odpowiednie dokumenty i zostałem dopisany do listy uczestników.

Wsparli mnie też inni kulturyści w Monachium. Putziger powinien był opłacić mój wyjazd do Londynu, bo sukcesy, jakie mógłbym tam odnieść, zwróciłyby uwagę na jego siłownię. Ale gdy rozeszła się wiadomość o sabotażu, którego się dopuścił, to jego konkurent, Smolana, obszedł ludzi z kapeluszem i zebrał dla mnie trzysta marek na bilet. Dwudziestego trzeciego września 1966 roku wszedłem więc na pokład samolotu. Miałem dziewiętnaście lat i pierwszy raz leciałem samolotem. Wcześniej myślałem, że pojadę pociągiem, więc nie posiadałem się z radości. Byłem pewny, że żaden z moich szkolnych kolegów jeszcze nie latał. Podróżowałem z biznesmenami, a wszystko dzięki kulturystyce.

Pierwsze zawody o tytuł Mister Universe odbyły się rok po moim urodzeniu, w 1948. Od tamtej pory organizowano je corocznie, we wrześniu, w Londynie. Dominowali w nich zawodnicy anglojęzyczni, tak jak zresztą w całej kulturystyce – szczególnie Amerykanie, którzy, zdaje się, wygrywali w każdej dekadzie po osiem razy. Wszyscy słynni kulturyści, którzy byli moimi idolami, mieli na koncie tytuł Mister Universe: Steve Reeves, Reg Park, Bill Pearl, Jack Delinger, Tommy Sansone, Paul Winter. Pamiętam, że jako dziecko widziałem zdjęcie z tych zawodów. Zwycięzca zajmował miejsce na podium z trofeum w dłoni, w otoczeniu pozostałych zawodników, stojących niżej, na scenie. Zawsze wyobrażałem sobie, że ja też kiedyś się tam znajdę. Wszystko w tej wizji było wyraźne, wiedziałem, jak będę się czuł i jak będę wyglądał. Gdyby tak się stało, byłbym jak w raju, ale nie liczyłem, że wygram już w tym roku. Zdobyłem listę kulturystów w klasie amatorów, z którymi miałem rywalizować, obejrzałem ich zdjęcia i pomyślałem: Jezu. Mieli lepiej wyrzeźbione ciała ode mnie. Chciałem wejść do pierwszej szóstki, bo obawiałem się, że nie pokonam czterech finalistów z poprzedniego roku. Wydawało mi się, że każdy z nich ma zbyt dobrą rzeźbę i że nie mogę się z nimi równać. Wciąż jeszcze byłem w trakcie budowania idealnej masy mięśniowej. Zamierzałem osiągnąć odpowiednie wymiary i na tym poprzestać, a potem już tylko rzeźbić mięśnie.

Zawody odbywały się w Victoria Palace Theatre, starym okazałym budynku ozdobionym marmurami i rzeźbami, kilka przecznic od Victoria Station. Wszystkie większe turnieje miały podobny przebieg. Przed południem przeprowadzano eliminacje albo rundy techniczne. Kulturyści i sędziowie zbierali się w audytorium – reporterzy mieli tam wstęp, ale publiczności nie wpuszczano. Ten etap umożliwiał sędziom ocenę rozbudowy i rzeźby mięśni każdej części ciała, a także porównanie poszczególnych zawodników. Stało się w szeregu w głębi sceny razem z innymi uczestnikami tej samej klasy (w moim przypadku „wysokich amatorów”). Wszyscy mieli numery przypięte do slipów. Sędzia mówił: „Numer czternaście i numer osiem, proszę wystąpić do przodu i zademonstrować mięsień czworogłowy”.

Wywołani kulturyści wychodzi na środek sceny i przybierali standardową pozę, żeby wyeksponować cztery mięśnie na przodzie uda, podczas gdy sędziowie robili notatki. Rezultat rund technicznych brany był pod uwagę przy podejmowaniu decyzji w dalszej części dnia. Potem, po południu, odbywała się wielka gala, czyli finały: prezentacja uczestników wszystkich kategorii i wreszcie występy zwycięzców w poszczególnych kategoriach, aby wybrać mistrza amatorów i zawodowców.

W porównaniu z innymi turniejami zawody o tytuł Mister Universe były wielkim wydarzeniem. Miejsca w Victoria Palace zostały wyprzedane co do jednego, na widowni siedziało ponad tysiąc pięciuset klaszczących i wiwatujących fanów kulturystyki, a dziesiątki innych tłoczyły się przed wejściem, licząc, że uda im się wcisnąć do środka. Scena była profesjonalnie oświetlona reflektorami punktowymi, a żeby stworzyć odpowiedni nastrój, sprowadzono nawet orkiestrę. Dwugodzinny program między poszczególnymi rundami zawodów przewidywał dodatkowe rozrywki, takie jak konkurs bikini, występy akrobatów, gimnastyków oraz dwóch grup kobiet w trykotach i wysokich butach, paradujących i prezentujących kulturystyczne pozy.

Ku mojemu zdziwieniu podczas rundy technicznej stwierdziłem, że przeceniłem konkurencję. Faworyci wśród „wysokich amatorów” mieli rzeczywiście lepszą rzeźbę, lecz gdy staliśmy razem na scenie, zdecydowanie się wyróżniałem. Prawda jest taka, że nie wszyscy kulturyści są silni, zwłaszcza ci, którzy trenują głównie na maszynach treningowych. Mnie natomiast lata treningu trójboju i ćwiczeń z wolnymi ciężarami pozwoliły wyrobić potężne bicepsy, mięśnie ramion, pleców i ud. Po prostu wyglądałem na większego i silniejszego od pozostałych.

Przed finałem rozeszła się wieść, że na zawodach pojawił się młody olbrzym, pochodzący nie wiadomo skąd, o trudnym do wymówienia nazwisku, więc publiczność zareagowała szczególnie głośno i entuzjastycznie, gdy nasza grupa wkroczyła na scenę. Nie wygrałem, ale zająłem wyższe miejsce, niż ktokolwiek by się spodziewał. Na ostatnim etapie zawodów pozostałem tylko ja i Amerykanin Chester Yorton – sędziowie wybrali jego. Musiałem przyznać, że ich decyzja była słuszna. Choć Chet ważył co najmniej dziewięć kilogramów mniej ode mnie, miał piękne proporcje i wspaniałą rzeźbę, no i pozował lepiej niż ja, bo zdążył zdobyć doświadczenie. Poza tym był bardzo ładnie opalony, tak że wyglądałem przy nim jak niewypieczona bułka.

Jednak bardzo się cieszyłem, że zająłem drugie miejsce, i to tak niespodziewanie. Czułem się jak zwycięzca. Jako debiutant znalazłem się w świetle reflektorów i ludzie mówili: „W następnym roku to on wygra”.

Zaczęły o mnie pisać angielskie czasopisma poświęcone kulturystyce, co było bardzo ważne, bo żeby osiągnąć cel, musiałem stać się znany w Anglii i Ameryce.

Ale gdy tylko miałem czas pomyśleć, oprzytomniałem. Uświadomiłem sobie jasno, że to Chet Yorton stanął na podium, nie ja. Zasłużył na wygraną, czy jednak nie popełniłem błędu? Co by było, gdybym przyjechał do Londynu, by wygrać? Może byłbym lepiej przygotowany? Podczas występów bardziej bym się starał? Czy mogłem zwyciężyć i zostać Mister Universe? Zdecydowanie zbyt nisko oceniłem swoje szanse. Te myśli sprawiły, że poczułem się gorzej. To była dobra lekcja.

Później nigdy już nie jeździłem na zawody, żeby rywalizować. Jeździłem, żeby wygrywać. Choć nie udawało mi się to za każdym razem, nastawienie zawsze miałem takie samo. Stałem się prawdziwym zwierzęciem. Gdybyście mogli posłuchać moich myśli przed zawodami, usłyszelibyście coś takiego: Zasłużyłem na podium, mam do niego prawo i powinno się przede mną rozstąpić morze. Jazda mi z drogi, do cholery, bo wypełniam misję. Przyznajcie mi pierwsze miejsce i spływajcie.

Wyobrażałem sobie siebie na podium z trofeum w ręku. Wszyscy inni staliby niżej, a ja patrzyłbym na nich z góry.

***

Trzy miesiące później znów znalazłem się w Londynie – śmiejąc się i dokazując na dywanie w salonie z gromadką maluchów. Były one dziećmi Waga i Dianne Bennettów, właścicieli dwóch siłowni, którzy plasowali się na samym środku angielskiej sceny kulturystycznej. Wag był sędzią na zawodach o tytuł Mister Universe i zaproponował, żebym zamieszkał u nich w domu w Forest Gate i potrenował przez kilka tygodni. Chociaż mieli już sześcioro własnych dzieci, wzięli mnie pod swoje skrzydła i byli dla mnie jak ojciec i matka.

Wag nie ukrywał, że czeka mnie jeszcze bardzo dużo pracy. Uważał, że przede wszystkim muszę poćwiczyć pozowanie. Zdawałem sobie sprawę, że między przybieraniem poszczególnych póz a płynnym układem różnica jest ogromna. Pozy są jak poszczególne ujęcia, a układy jak film. Żeby zainteresować i uwieść widownię, trzeba zgrabnie przechodzić od pozy do pozy. Ale jak się zachowywać pomiędzy nimi? Co robić z rękami? Jaką przybrać minę? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Wag przekonał mnie, że powinienem zwolnić i wykonywać ruchy jak w balecie, że to kwestia postawy, prostych pleców i trzymania prosto głowy.

To jeszcze potrafiłem zrozumieć, trudniej mi natomiast było zaakceptować pomysł, że mam pozować do muzyki. Wag puszczał na swoim zestawie hi-fi temat z filmu Exodus i zachęcał mnie do prób. Początkowo muzyka mnie rozpraszała i deprymowała, czułem się skrępowany. Ale po jakimś czasie zacząłem dostrzegać, że mogę zsynchronizować ruchy i unosić się na melodii jak na fali – spokojne chwile, żeby zaprezentować w skupieniu piękną pozę: bicepsy tyłem w skręcie tułowia trzy czwarte, potem, gdy muzyka narasta, płynne przejście do klatki piersiowej bokiem, a wtedy buch! – wspaniałe kaptury przodem podczas crescendo. Dianne zajęła się dostarczaniem mi protein i uczeniem manier. Czasami chyba myślała, że wychowywałem się wśród wilków. Nie umiałem właściwie posługiwać się nożem i widelcem, nie wiedziałem też, że powinienem pomagać sprzątać po obiedzie. Dianne podjęła moją edukację w miejscu, gdzie zakończyli ją moi rodzice, Fredi Gerstl i Frau Matscher. Rzadko się na mnie wściekała, ale raz stało się to wtedy, gdy zobaczyła, jak po turnieju toruję sobie drogę wśród fanów. Myślałem wtedy: Wygrałem. A teraz sobie pójdę. Ona jednak zatrzymała mnie i powiedziała:

– Arnoldzie, tak się nie robi. Ci ludzie przyszli tu specjalnie, żeby cię zobaczyć. Wydali pieniądze, a niektórzy przyjechali z bardzo daleka. Możesz poświęcić im kilka minut i rozdać autografy.

Ta uwaga zmieniła moje życie. Nigdy dotąd nie myślałem o publiczności, tylko o rywalach. Jednak od tamtej pory zawsze znajdowałem czas dla fanów.

Nawet dzieci brały udział w projekcie „kształcenie Arnolda”. Nie ma chyba lepszego sposobu, żeby nauczyć się języka, niż zamieszkać u pełnej życia, szczęśliwej londyńskiej rodziny, w której nikt nie rozumie po niemiecku, śpi się na kanapie i ma się sześcioro młodszego rodzeństwa. Dzieciaki traktowały mnie jak nowego wielkiego ulubieńca i uwielbiały uczyć mnie nowych słówek.

Zdjęcie z tamtego okresu ukazuje mnie w chwili, gdy poznałem swojego idola z dzieciństwa, Rega Parka. On, opalony i rozluźniony, jest w dresie, ja mam na sobie „estradowe” slipy, wydaję się blady i przejęty. Stałem obok Herkulesa, trzykrotnego Mister Universe, gwiazdora, którego zdjęcie powiesiłem na ścianie i który stał się dla mnie inspiracją. Ledwo wydobywałem głos. Cały angielski, którego się nauczyłem, w jednej chwili wyparował mi z głowy.

Reg mieszkał wtedy w Johannesburgu, gdzie miał sieć siłowni, ale kilka razy w roku przyjeżdżał do Anglii w interesach. Przyjaźnił się z Bennettami i wspaniałomyślnie zgodził się pokazać mi kilka sztuczek. Wag i Dianne uważali, że moje szanse na zdobycie tytułu Mister Universe wzrosną, gdy stanę się znany w Anglii. Kulturyści dawali się poznać publiczności, jeżdżąc w trasy – promotorzy z całych Wysp Brytyjskich organizowali lokalne imprezy i występując na nich, można było wyrobić sobie nazwisko i przy okazji zgarnąć trochę pieniędzy. Tak się złożyło, że Reg jechał na taką imprezę do Belfastu w Irlandii Północnej i zaproponował, żebym mu towarzyszył. Wyrabianie sobie nazwiska w świecie kulturystyki wygląda podobnie jak w świecie polityki: jeździ się od miasteczka do miasteczka, licząc, że ludzie zaczną o tobie mówić. Ta strategia okazała się skuteczna i popularność, jaką zdobyłem, pomogła mi w końcu zostać Mister Universe.

Pewnego wieczoru stałem za kulisami i patrzyłem, jak Reg pozuje na scenie przed widownią złożoną z kilkuset rozentuzjazmowanych fanów. Później podszedł do mikrofonu i wywołał mnie na scenę. Umilkł, gdy ja popisywałem się swoją siłą: podniosłem sto dwadzieścia pięć kilogramów w podrzucie i wykonałem martwy ciąg, dźwigając pięć razy dwieście dwadzieścia sześć kilogramów. Na koniec zaprezentowałem pozy kulturystyczne, co wywołało owację na stojąco. Już miałem zejść ze sceny, gdy Reg powiedział:

– Arnoldzie, podejdź tu.

Podszedłem do mikrofonu, a wtedy rzucił:

– Powiedz coś do tych ludzi.

Odparłem:

– Nie, nie, nie.

– Dlaczego nie?

– Bo nie mówię tak dobrze po angielsku.

– Hej – on na to – nieźle ci idzie! Nagrodźmy go oklaskami. Facet, który nie zna angielskiego, musi mieć odwagę, żeby wypowiedzieć takie trudne zdanie. – Zaczął klaskać i wszyscy się do niego przyłączyli.

Pomyślałem: Jezu, to niesamowite. Podoba im się to, co mówię!

Reg tymczasem ciągnął:

– Powiedz: „Lubię Irlandię”.

– Lubię Irlandię. – Znowu oklaski.

– Pamiętam, jak mi powiedziałeś, że pierwszy raz będziesz w Belfaście i że nie możesz się już doczekać, kiedy tam przyjedziemy.

Tak było?

– Tak.

– Więc powiedz to teraz! „Nie mogłem się doczekać…”.

– Nie mogłem się doczekać…

– „Żeby tu przyjechać”. – O rany, i znowu oklaski. Za każde zdanie, które Reg kazał mi powtórzyć, dostawałem aplauz.

Gdyby dzień wcześniej mnie uprzedził: „Kiedy wyjdziesz na scenę, poproszę cię, żebyś powiedział kilka słów”, byłbym śmiertelnie przerażony. A w ten sposób, nie stresując się, ćwiczyłem przemawianie do publiczności. Nie musiałem się martwić, czy ludzie mnie zaakceptują, ani myśleć, co mam mówić. Nie bałem się, bo przede wszystkim chodziło o prezentację ciała. Podnosiłem ciężary. Prezentowałem pozy. Wiedziałem, że mnie polubili. To było super.

Później obserwowałem Rega na kilku imprezach. Wspaniale przemawiał. Potrafił rozbawić ludzi. Wychodził do nich. Opowiadał anegdoty. I był Herkulesem! Mister Universe! Poza tym znał się na winach, najedzeniu, mówił po francusku i włosku. Był jednym z tych wszechstronnych facetów. Przyglądałem się, jak trzyma mikrofon, i mówiłem sobie: „Ty też tak musisz. Nie możesz tylko pozować na scenie jak robot, a potem zaraz z niej schodzić, bo ludzie się na tobie nie poznają. Reg Park z nimi rozmawia. To jedyny znany mi kulturysta, który to robi. Dlatego go kochają. Dlatego jest Regiem Parkiem”.

***

Po powrocie do Monachium skupiłem się na rozwijaniu biznesu, czyli siłowni. Stary Putziger rzadko się w niej pokazywał, co Albertowi i mnie bardzo odpowiadało. Tworzyliśmy zgraną ekipę. Albert kierował wszystkim – wysyłkową sprzedażą odżywek, czasopismem i siłownią – wykonując robotę za kilku ludzi. Ja miałem za zadanie, oprócz treningów, pozyskiwać nowych klientów. Oczywiście naszym celem było prześcignięcie Smolany i zdobycie pozycji najlepszej siłowni w mieście. Pierwszym krokiem była, rzecz jasna, reklama, ale nie bardzo mogliśmy sobie na nią pozwolić, więc sami zlecaliśmy druk plakatów, czekaliśmy do późnego wieczora, a potem chodziliśmy po mieście, rozklejając je na budowach, ponieważ sądziliśmy, że bodybuilding może zainteresować budowlańców.

Jednak ta strategia nie przynosiła takich efektów, jakich się spodziewaliśmy. Zachodziliśmy w głowę, dlaczego tak się dzieje, aż któregoś dnia Albert przechodził obok jednego z placów budowy i zauważył na murze plakat Smolany, w tym samym miejscu, w którym wcześniej znajdował się nasz. Okazało się, że Smolana wysyłał swoich ludzi na miasto, żeby przyklejali jego plakaty na naszych, zanim jeszcze zdążył wyschnąć klej. Zmieniliśmy więc system. Rozlepialiśmy plakaty o północy, a potem o czwartej nad ranem robiliśmy drugą rundkę, by się upewnić, że gdy budowlańcy przyjdą do pracy, nasze będą na wierzchu. W efekcie tej plakatowej wojny szeregi naszych klientów zaczęły powoli rosnąć.

Wprawdzie Smolana miał więcej miejsca, ale u nas była lepsza atmosfera i lepsza zabawa. To stanowiło nasz atut. Przychodzili też do nas zapaśnicy. Obecnie wrestling to potężna dyscyplina sportu, którą interesuje się telewizja, jednak w tamtych czasach zapaśnicy jeździli od miasta do miasta i walczyli na imprezach. Gdy przyjeżdżali do Monachium, występowali w Circus Krone, gdzie znajdowała się wielka arena. Na walki zapaśników przychodziły tłumy.

Zapaśnicy zawsze szukali miejsc, w których mogliby trenować, i gdy usłyszeli o mnie, zaczęli wybierać naszą siłownię. Trenowałem z takimi facetami jak Harold Sakata z Hawajów, który grał niegodziwego Oddjoba w Goldfingerze, filmie o Jamesie Bondzie z 1964 roku. Jak wielu zawodowych zapaśników, Harold zaczynał od podnoszenia ciężarów – na letniej olimpiadzie w Londynie w 1948 roku zdobył srebrny medal dla Stanów Zjednoczonych. Przychodzili do nas także zapaśnicy węgierscy i francuscy – goście z całego świata. Czasami otwierałem dla nich siłownię w porach, gdy zwykle była zamknięta, a wieczorami chodziłem oglądać, jak walczą. Na wszelkie sposoby chcieli zrobić ze mnie zapaśnika, ale ja miałem inne plany.

Byłem jednak dumny, że nasza siłownia stała się takim małym ONZ-etem, bo chciałem, żeby wszystko, co robię, miało wymiar globalny. Zachodzili do nas również przejeżdżający przez miasto amerykańscy i angielscy kulturyści, a wieść, że Universum Sport Studio to doskonałe miejsce do ćwiczeń, rozeszła się niebawem także wśród stacjonujących w pobliżu amerykańskich żołnierzy.

Szeroka i różnorodna klientela służyła jednocześnie reklamie. Jeśli ktoś mi mówił:

– Hm, byłem w jednej z siłowni należących do Smolany, mają tam lepszy sprzęt niż wy.

– Może rzeczywiście mają jedno pomieszczenie więcej – odpowiadałem. – Ale zastanów się, dlaczego wszyscy wolą przychodzić tutaj. Jeśli amerykański kulturysta przybywa zza oceanu, trenuje u nas. Jeśli żołnierz szuka siłowni, trenuje u nas. Jeśli zawodowy zapaśnik zatrzymuje się w mieście, trenuje u nas. Przychodzą do nas nawet kobiety! – Włączyłem tę gadkę do stałego repertuaru.

Pierwsze sukcesy w Londynie upewniły mnie, że jestem na właściwej drodze i że to, co chcę osiągnąć, nie jest niedorzecznym wymysłem. Utwierdzało mnie w tym przekonaniu każde zwycięstwo. Po udziale w zawodach Mister Universe w 1966 roku zdobyłem jeszcze kilka innych tytułów, między innymi Mister Europe. Podczas Oktoberfest wygrałem rundę w zawodach Lowenbraukeller – podniosłem znajdujący się w tej piwiarni kamienny blok o wadze dwustu pięćdziesięciu trzech kilogramów, i to wyżej niż wszyscy inni zawodnicy tego dnia. Stałem się lokalną sławą.

Wiedziałem, że jestem już faworytem turnieju Mister Universe 1967, lecz to mi nie wystarczało – chciałem odnieść naprawdę wielki triumf. Poprzednio zadziwiłem tam wszystkich swoimi wymiarami i siłą, teraz zamierzałem zaprezentować się jako jeszcze potężniejszy i silniejszy, tak żeby opadły im szczęki.

Całą uwagę i energię skupiłem więc na planie treningów, który opracowałem z Wagiem Bennettem. Od miesięcy większość oszczędności wydawałem na jedzenie oraz witaminy i proteiny w tabletkach, które miały pomagać budować masę mięśniową. W ramach diety piłem napój, który stanowił koszmarne przeciwieństwo piwa: były to same drożdże piwowarskie, mleko i surowe jajka. Śmierdział i smakował tak paskudnie, że Albert się porzygał, gdy raz go spróbował. Ale ja wierzyłem, że napój działa, i może tak było.

Przeczytałem wszystko, co tylko mogłem znaleźć, o metodach treningowych sportowców z Niemiec Wschodnich i Związku Radzieckiego. Coraz częściej krążyły plotki, że ciężarowcy, miotacze i pływacy stosują doping, aby osiągać lepsze wyniki. Gdy tylko odkryłem, że biorą sterydy, poszedłem do lekarza, żeby je wypróbować. Wtedy jeszcze nie wprowadzono zakazu stosowania sterydów anabolicznych i można je było kupić na receptę, choć ludzie mieli wobec nich mieszane uczucia. Kulturyści nie rozmawiali o nich tak swobodnie jak o treningu czy odżywkach, a w mediach toczyła się dyskusja, czy czasopisma kulturystyczne powinny pisać o dopingu, czy ignorować ten trend.

Jedyne, co chciałem wiedzieć, to czy czołowi światowi zawodnicy biorą anaboliki. Dowiedziałem się tego, pytając znajomych w Londynie. Nie zamierzałem startować w zawodach z gorszej pozycji. „Zrób wszystko, co można”, taką miałem zasadę. A ponieważ wtedy nie były jeszcze znane zagrożenia – badania nad efektami ubocznymi anabolików dopiero rozpoczęto – nie miałem czym się przejmować. Zresztą nie przejmowałbym się, nawet gdyby zagrożenia istniały. Narciarze zjazdowi i kierowcy Formuły i też wiedzą, że mogą zginąć, a mimo to startują w zawodach. Bo jeśli nie zginiesz, wygrasz. Poza tym miałem dopiero dwadzieścia lat i myślałem, że będę żył wiecznie.

Żeby zdobyć anaboliki, poszedłem po prostu do miejscowego lekarza pierwszego kontaktu.

– Słyszałem, że to wspomaga wzrost mięśni – powiedziałem.

– Owszem, ale nie wiązałbym z tym większych nadziei – odparł.

– Podaje się je pacjentom po operacjach, podczas rehabilitacji.

– A mógłbym spróbować? – spytałem, a on się zgodził. Wypisał skierowanie na zastrzyki co dwa tygodnie i przepisał tabletki.

– Niech pan stosuje to przez trzy miesiące i odstawi w dniu, w którym skończą się zawody.

Anaboliki wywoływały u mnie głód i pragnienie, dzięki czemu przybierałem na wadze, lecz głównie dzięki wodzie, a przecież nie o to chodziło. Nauczyłem się korzystać z tych środków w ostatnich sześciu, ośmiu tygodniach przed większym turniejem, ale efekt ich działania można porównać z ładną opalenizną.

Później, gdy już wycofałem się z kulturystyki, anaboliki stały się poważnym problemem w sporcie. Goście brali dwadzieścia razy większe ich dawki niż my, a gdy na rynku pojawiły się ludzkie hormony wzrostu, sytuacja naprawdę wymknęła się spod kontroli. Zdarzało się, że kulturyści umierali. Od tamtego czasu współpracuję z IFBB (Międzynarodową Federacją Kulturystyki) i innymi organizacjami, żeby zakazać w sporcie wszelkich środków dopingujących.

W rezultacie tych wszystkich udoskonaleń treningu i sposobu odżywiania się, gdy we wrześniu 1967 roku wsiadałem do samolotu, aby polecieć do Londynu, byłem o prawie pięć kilogramów cięższy, bo moja masa mięśniowa się zwiększyła.

Moje drugie zawody o tytuł Mister Universe okazały się takim sukcesem, jak sobie wyobrażałem. Stanąłem do rywalizacji z kulturystami z Republiki Południowej Afryki, Indii, Anglii, Jamajki, Szkocji, Trynidadu, Meksyku, Stanów Zjednoczonych i wielu innych krajów. Po raz pierwszy słyszałem, jak publiczność skanduje: „Ar-nold! Ar-nold!”. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłem. Gdy stanąłem na podium, trzymając trofeum – tak jak w marzeniach – potrafiłem nawet powiedzieć poprawnie kilka słów po angielsku, by pokazać, że mam klasę, i podzielić się swoją radością. Powiedziałem do mikrofonu:

– Zrealizowałem mój życiowy cel. Jestem szczęśliwy, że zostałem Mister Universe. Powtórzę to, bo brzmi fantastycznie. Jestem szczęśliwy, że zostałem Mister Universe! Dziękuję wszystkim w Anglii, którzy mi pomogli. Byli dla mnie bardzo dobrzy. Dziękuję wam wszystkim.

Tytuł Mister Universe umożliwił mi życie, o jakim młody człowiek nawet nie mógł marzyć. Gdy było ciepło, pakowaliśmy się z innymi kulturystami do naszych starych samochodów i jechaliśmy na wieś, gdzie zabawialiśmy się w gladiatorów – piekliśmy mięso, piliśmy wino i kochaliśmy się z dziewczynami. Wieczorami spędzałem czas w międzynarodowym towarzystwie, z właścicielami barów, muzykami, barmankami – jedna z moich dziewczyn była striptizerką, inna Cyganką.

Jednak szalałem, gdy była pora na szaleństwo, a kiedy trzeba było ćwiczyć, stawiałem się w siłowni. Nie opuściłem ani jednego treningu.

Reg Park obiecał, że gdy zostanę Mister Universe, zaprosi mnie do RPA na występy i imprezy promocyjne. Rankiem po zawodach wysłałem więc do niego telegram: Wygrałem. Kiedy mam przyjechać? Reg nie rzucał słów na wiatr. Przysłał mi bilet na samolot i latem 1967 roku spędziłem trzy tygodnie w Johannesburgu z nim, jego żoną Mareon i ich dziećmi, Jonem Jonem i Jeunesse. Reg i ja objechaliśmy całą Republikę Południowej Afryki, byliśmy w Pretorii i Kapsztadzie, gdzie występowaliśmy.

Aż do tamtej pory nie miałem nawet mglistego pojęcia, czym naprawdę jest sukces w kulturystyce, filmie i biznesie. Widok szczęśliwej rodziny Rega i jego dostatniego życia zainspirował mnie tak samo jak jego rola Herkulesa. Reg pochodził z klasy robotniczej z Leeds; w Ameryce był gwiazdorem kulturystyki. W latach pięćdziesiątych zakochał się w Mareon; zabrał ją do Anglii i ożenił się z nią. Jednak Leeds działało na nią przygnębiająco, więc przenieśli się do RPA, gdzie założył sieć siłowni. Biznes prosperował doskonale. Ich dom, który nazwali Olimpem, wznosił się nad miastem, miał basen i ogrody. Wnętrze było przestronne, piękne i wygodne, ozdobione dziełami sztuki. Chociaż uwielbiałem życie w Monachium – treningi, imprezy, bijatyki i uganianie się za dziewczynami – pobyt u Parków uświadomił mi, że powinienem sięgnąć wyżej.

Reg codziennie budził mnie o piątej rano, a o wpół do szóstej byliśmy już w jego siłowni przy Kirk Street 42 i trenowaliśmy. Nigdy nie wstawałem o takiej porze, ale wtedy poznałem zalety wczesnego treningu, przed rozpoczęciem dnia, gdy człowiek nie ma jeszcze innych zajęć i nikt od niego niczego nie chce. Reg udzielił mi także ważnej lekcji dotyczącej ograniczeń psychicznych. Podczas treningu doszedłem do tego, że podnosiłem sto trzydzieści sześć kilogramów we wspięciu na palce, więcej niż jakikolwiek znany mi kulturysta. Myślałem, że zbliżam się do granicy ludzkich możliwości. Byłem więc zdumiony, kiedy zobaczyłem, że Reg podnosi czterysta pięćdziesiąt kilogramów.

– Ograniczenia masz w głowie – tłumaczył. – Zastanów się: to mniejsze obciążenie niż podczas chodzenia. Ważysz sto szesnaście kilogramów, więc podnosisz prawie tyle samo we wspięciu na palce przy każdym kroku. Podczas prawdziwego treningu musisz podnosić więcej. – I miał rację. Limit, o którym myślałem, był czysto psychologiczny. Od chwili gdy zobaczyłem, jak ktoś inny podnosi takie ciężary, sam zacząłem robić postępy w ćwiczeniach.

To świadczyło o przewadze umysłu nad ciałem. W podnoszeniu ciężarów, a konkretnie w rwaniu, przez wiele lat istniała bariera dwustu dwudziestu sześciu kilogramów – tak jak czterominutowa mila, czyli przebiegnięcie mili w czasie krótszym niż cztery minuty, co udało się dopiero Rogerowi Bannisterowi w 1954 roku. Ale gdy tylko wielki rosyjski sztangista Wasilij Aleksiejew wyrwał w 1970 roku dwieście dwadzieścia siedem kilogramów, ustanawiając nowy rekord świata, trzej inni zawodnicy w ciągu następnego roku podnieśli jeszcze więcej.

To samo zjawisko zaobserwowałem podczas treningów z moim partnerem Frankiem Columbu. Wiele lat później pewnego popołudnia robiliśmy na zmianę przysiady z obciążeniem w Gold’s Gym w Kalifornii. Ja zrobiłem sześć powtórzeń z dwustu dwudziestoma sześcioma kilogramami. Chociaż Franco był lepszy ode mnie w przysiadach, już po czterech powtórzeniach odłożył sztangę.

– Jestem wykończony – oświadczył.

Wtedy zauważyłem, że na salę wchodzą dwie dziewczyny z plaży, i podszedłem do nich, żeby się przywitać. Wróciłem i powiedziałem do Franca:

– One nie wierzą, że potrafisz zrobić przysiad z obciążeniem dwustu dwudziestu sześciu kilo.

Wiedziałem, że lubi się popisywać, szczególnie przed dziewczynami. I oczywiście powiedział:

– Już ja im pokażę. Tylko popatrz.

Podniósł dwieście dwadzieścia sześć kilogramów i zrobił dziesięć powtórzeń. Starał się przy tym, by wyglądało to tak, że robi to bez wysiłku. Jego uda pewnie wyły: „Co jest, kurwa?!”. Co więc się zmieniło? Nastawienie. W sporcie łatwo zapomnieć o sile umysłu, ale od tamtej pory wiem, jak jest ważna.

Gdy wróciłem do Monachium, czekało mnie nowe wyzwanie: jak wykorzystać tytuł Mister Universe, żeby przyciągnąć do siłowni klientów. Kulturystyka była wówczas tak mało znaną dziedziną sportu i uchodziła za takie dziwactwo, że o zdobyciu przeze mnie mistrzostwa świata poza siłownią niewiele się mówiło. Większą sławę zyskałem, podnosząc ciężki kamień w piwiarni.

Albert wpadł jednak na pewien pomysł. Gdybyśmy poprosili dziennikarzy, żeby napisali artykuł o zdobyciu przeze mnie tytułu Mister Universe, pomyśleliby, że zwariowaliśmy. Kazał mi więc w mroźny dzień przejść się po mieście w slipach kulturystycznych. A potem zadzwonił do kilku znajomych dziennikarzy i powiedział: „Pamiętasz Schwarzeneggera, tego, który wygrał zawody w podnoszeniu kamienia? Zdobył tytuł Mister Universe i chodzi po Stachus tylko w majtkach”.

Paru redaktorów uznało to za tak zabawne, że wysłali fotoreporterów. Oprowadziłem ich po całym mieście: od rynku po Hauptbahnhof, gdzie specjalnie zatrzymywałem się na pogawędki ze starszymi paniami, aby pokazać, że jestem człowiekiem miłym i przyjaźnie nastawionym, a nie potworem. To samo robią przecież politycy, ale jak na kulturystę, było to niezwykłe zachowanie. Mimo zimna doskonale się bawiłem. Następnego dnia jedna z gazet opublikowała moje zdjęcie – stoję w slipach na budowie, a jakiś grubo ubrany robotnik gapi się na mnie, nie kryjąc zdumienia.

Po ponad roku pracy i robieniu takich numerów udało nam się podwoić liczbę klientów. Było ich teraz trzystu – tyle że miasto miało ponad milion mieszkańców. Albert nazywał kulturystykę subkulturą subkultury. Prowadziliśmy długie rozmowy, zastanawiając się, dlaczego ten sport jest tak mało popularny. Uznaliśmy, że odpowiedź musi kryć się w mentalności samych kulturystów – to samotnicy, którzy chcą się schować pod pancerzem mięśni. Wszystko więc robią ukradkiem, trenują w lochach i wychodzą na powierzchnię tylko wtedy, gdy mięśnie dają im już poczucie bezpieczeństwa. Historia zna słynnych siłaczy, jak urodzony w Prusach Eugen Sandow, często nazywany ojcem współczesnej kulturystyki, albo Alois Swoboda, jednak od początku XX wieku nie było nikogo takiego jak oni. Żaden ze współczesnych kulturystów nie był aż takim showmanem, żeby trening siłowy stał się popularny.

Zawody organizowane w Monachium były przygnębiającym tego potwierdzeniem. Wprawdzie nie odbywały się w piwiarniach, jak kiedyś występy siłaczy, ale w siłowniach, w których były tylko gołe ściany, goła podłoga i kilka tuzinów krzeseł, albo w salach widowiskowych na pustej scenie. A było to przecież Monachium, duże miasto, pełne ludzi, tętniące życiem, żądne rozrywek. Wyjątek stanowiły zawody o tytuł Mister Germany, odbywające się corocznie w Bürgerbräukeller, piwiarni, w której stołowali się robotnicy.

Albert i ja wpadliśmy więc na pomysł, żeby nadać zawodom kulturystycznym wyższą rangę. Uzbieraliśmy trochę pieniędzy i kupiliśmy prawa do organizacji turnieju o tytuł Mister Europe 1968. Potem zwróciliśmy się do właścicieli Schwabinger Brau, eleganckiej starej piwiarni w dobrej dzielnicy, i zapytaliśmy: „Gdybyśmy tak zorganizowali tu zawody kulturystyczne?”.

Nietypowe miejsce pomogło nam rozreklamować imprezę i ściągnąć tysiąc widzów, podczas gdy poprzedniego roku przyszło zaledwie kilkuset. Oczywiście zaprosiliśmy prasę i zadbaliśmy o to, by dziennikarze mieli pojęcie, co oglądają, i potem napisali, co trzeba.

Wszystko to mogło okazać się klapą. Mogliśmy sprzedać za mało biletów albo ktoś mógł wywołać awanturę, wskakując na scenę i waląc Mister Europe w łeb kuflem. Jednak w piwiarni, nad głowami pijących piwo i stukających się kuflami, zapanowały niewiarygodny entuzjazm i ożywienie. Nasza impreza wyznaczyła nowe standardy w niemieckiej kulturystyce.

Tamte zawody wywarły duży wpływ na kulturystów ze wschodniej Europy, ponieważ zbiegły się z radziecką inwazją na Czechosłowację. Dwudziestego pierwszego sierpnia, niespełna miesiąc przed turniejem, na teren tego państwa wjechały czołgi mające zdławić demokratyczne reformy, wprowadzone podczas tak zwanej praskiej wiosny na początku 1968 roku. Na tę wieść skontaktowaliśmy się z tamtejszymi kulturystami i pojechaliśmy po nich na granicę. Czesi byli tamtego roku wyjątkowo liczni na zawodach, ponieważ wykorzystali je jako pretekst do ucieczki. Później powyjeżdżali z Monachium do Kanady albo Stanów Zjednoczonych.

***

Zastanawiałem się, kiedy wreszcie wyjadę do Ameryki. To pytanie wciąż kołatało się w mojej głowie. W wojsku na przykład, gdy dowiedziałem się, że kierowców czołgów wysyłają na dodatkowe szkolenie do Stanów Zjednoczonych, zacząłem nawet fantazjować o pozostaniu w kamaszach. Problem oczywiście polegał na tym, że po zakończeniu szkolenia w Ameryce musiałbym wrócić do Austrii i nadal służyć w wojsku.

Trzymałem się więc pierwotnej wizji: przyjdzie list czy telegram z zaproszeniem do Ameryki. Ja tylko muszę się starać i dawać z siebie wszystko, bo jeśli Reg Park dostał się tam, dając z siebie wszystko, to mnie też się uda. On i Steve Reeves byli dla mnie punktem odniesienia przy ocenie postępów. Zacząłem trenować bardzo wcześnie, wcześniej niż Reg, bo już w wieku piętnastu lat, podczas gdy on zaczynał jako siedemnastolatek, tuż przed pójściem do wojska. Zdobywając tytuł Mister Universe w wieku dwudziestu lat, wszedłem przebojem do świata kulturystyki, ponieważ pobiłem wieloletni rekord Rega, który zwyciężył w tych zawodach, mając lat dwadzieścia trzy.

W pierwszym okresie mojej fascynacji kulturystyką wyobrażałem sobie, że zdobycie tytułu Mister Universe przyniesie mi nieśmiertelną sławę. W rzeczywistości jednak sytuacja na scenie kulturystycznej bardzo się skomplikowała. Jak we współczesnym boksie, w kulturystyce pojawiły się rozmaite federacje, które współzawodniczyły ze sobą o kontrolę nad tym sportem. Organizowały zawody przyciągające kulturystyczną elitę: Mister Universe w Wielkiej Brytanii, Mister World w Stanach Zjednoczonych i wreszcie Mister Olympia, nowy turniej mający wytypować najlepszego zawodowego kulturystę na świecie. Fani musieli uważnie śledzić wszystkie te wydarzenia, aby orientować się, co słychać w świecie kulturystyki, a dla mnie zasadnicze znaczenie miało to, że w danym turnieju nie brali udziału wszyscy czołowi kulturyści. Na przykład niektórzy amerykańscy mistrzowie nie uczestniczyli w zawodach o tytuł Mister Universe w Londynie, tylko w ich amerykańskim odpowiedniku. Żeby stać się niekwestionowanym mistrzem świata, kulturysta musiał więc zwyciężyć w zawodach organizowanych przez wszystkie federacje. Dopiero gdy zmierzył się ze wszystkimi rywalami i ich pokonał, mógł być uznany za najlepszego. Reg Park w swoim czasie był najlepszy tylko dlatego, że zdobył tytuł Mister Universe trzy razy w ciągu czternastu lat. Bill Pearl, wspaniały kulturysta z Kalifornii, został trzykrotnie Mister Universe, a poza tym także Mister America i Mister USA. Steve Reeves był Mister America, Mister Universe i Mister World. Pragnąłem nie tylko pobić ich rekordy, ale też ustanowić własne; jeśli ktoś mógł wygrać trzy razy w zawodach o tytuł Mister Universe, to ja chciałem dokonać tego sześć razy. Byłem młody i czułem, że mam ogromne możliwości.

Takie miałem marzenia, gdy przygotowywałem się do londyńskich zawodów Mister Universe w 1968 roku. Żeby wyjechać do Ameryki, musiałem dominować na europejskiej scenie kulturystycznej. Tytuł Mister Universe w kategorii amatorów, który zdobyłem rok wcześniej, stanowił doskonały start, choć automatycznie przeniósł mnie do klasy zawodowców, otwierając nowe pole do rywalizacji. Musiałem więc jeszcze raz pojechać do Londynu i zdobyć tytuł mistrzowski jako zawodowiec, i to w jeszcze bardziej efektownym stylu niż jako amator. Wtedy stałbym się dwukrotnym Mister Universe i ruszyłbym do przodu.

Nic nie mogło mi w tym przeszkodzić: rozrywki, praca, podróże, dziewczyny, organizacja zawodów o tytuł Mister Europe. Oczywiście znajdowałem na to wszystko czas, ale najważniejsze były dla mnie treningi: ćwiczyłem ostro po cztery-pięć godzin dziennie, sześć dni w tygodniu.

Choć korzystałem ze wskazówek Waga Bennetta i Rega Parka, cel moich treningów pozostał ten sam co dotychczas. Wciąż zmieniałem się fizycznie i chciałem wykorzystać swoją naturalną przewagę: konstrukcję fizyczną, pozwalającą uzyskać większą masę niż w przypadku facetów, z którymi miałem się zmierzyć. Zamierzałem pokazać się w Victoria Palace jako jeszcze potężniejszy i silniejszy niż rok temu i zmieść konkurencję. Przy wzroście stu osiemdziesięciu ośmiu centymetrów oraz wadze stu trzynastu kilogramów robiłem większe wrażenie niż kiedykolwiek do tej pory.

Dzień poprzedzający zawody nie zaczął się dobrze. Po drodze na lotnisko wpadłem do siłowni, spodziewając się, że Rolf Putziger wypłaci mi pensję i będę miał pieniądze na wydatki w Londynie. Ale on zamiast tego wręczył mi kartkę i długopis.

– Podpisz tutaj, to dostaniesz pieniądze – polecił.

Był to kontrakt, mówiący, że zostaje moim agentem i będzie dostawał działkę z tego, co w przyszłości zarobię! Otrząsnąłem się z szoku na tyle, że kategorycznie odmówiłem, jednak wychodząc z siłowni, nie mogłem dojść do siebie. W kieszeni miałem niewiele forsy i nie wiedziałem, czy właśnie nie straciłem roboty. Żebym mógł polecieć do Londynu, Albert musiał mi pożyczyć pięćset marek. Oczywiście podróż zakończyła się znacznie lepiej, niż się zaczęła, bo następnego dnia po raz drugi zdobyłem tytuł Mister Universe. W magazynach kulturystycznych ukazały się moje zdjęcia: lewą ręką unosiłem dziewczynę w bikini, a prawą prężyłem, żeby pokazać biceps. Ale najlepsze ze wszystkiego było to, że w hotelu zastałem telegram od Joego Weidera.

Gratuluję zwycięstwa, pisał. Jesteś nową młodą sensacją. Zostaniesz największym kulturystą w historii. Zapraszał mnie na następny weekend do Ameryki, gdzie miałem wziąć udział w organizowanych przez jego federację zawodach Mister Universe w Miami. Pokrywamy koszty, informował. Pułkownik Schuster wyjaśni szczegóły.

Byłem podekscytowany, że dostałem telegram od niekwestionowanego twórcy mistrzów kulturystyki. Jako największy impresario kulturystów w Ameryce, Joe Weider był jednocześnie największym impresariem kulturystów na świecie. Zbudował międzynarodowe imperium kulturystyczne, które obejmowało organizację pokazów, czasopisma, sprzęt i odżywki. Zbliżałem się do realizacji mojego marzenia; nie tylko byłem mistrzem, ale też miałem wyjechać do Ameryki. Nie mogłem się doczekać, kiedy zadzwonię do rodziców i powiem im o swoim sukcesie. Nie spodziewałem się tego, istniała jednak szansa, że zgarnę tytuł Mister Universe po raz trzeci! W wieku dwudziestu jeden lat! To byłoby niewiarygodne! Byłem w doskonałej formie, miałem swoje pięć minut. Pomyślałem, że rzucę Miami na kolana.

Pułkownik Schuster był facetem średniego wzrostu, noszącym garnitur jak biznesmen. Stopnia pułkownika dosłużył się w Gwardii Narodowej Stanów Zjednoczonych, a obecnie zarabiał na życie jako europejski przedstawiciel firmy Weidera. Przyjechał do mnie do hotelu, wręczył mi bilet lotniczy, lecz okazało się, że nie mam amerykańskiej wizy.

Zatrzymałem się u Schustera i czekałem, obgryzając ze zdenerwowania paznokcie, podczas gdy pułkownik zwrócił się do ambasady i pociągał za sznurki. Formalności zajęły tydzień. Starałem się jakoś zabić czas, ale nie odżywiałem się, jak należy, i nie miałem dostępu do siłowni, w której mógłbym trenować pięć godzin dziennie. Chodziłem do magazynu towarowego Weidera, gdzie trzymali sztangi i hantle, i ćwiczyłem. Nie mogłem się jednak skupić – to nie było to samo.

Kiedy wszedłem na pokład samolotu, cała frustracja uleciała. Przesiadałem się w Nowym Jorku i gdy samolot krążył nad miastem, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem drapacze chmur, Zatokę Nowojorską i Statuę Wolności – to był fantastyczny widok. Jeśli chodzi o Miami, nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać, a kiedy przyleciałem, padał deszcz. Ale to miasto też robiło wrażenie: nie tylko budynki i palmy, lecz także upały w październiku. Bardzo podobały mi się odwiedzane przez turystów miejsca, tętniące południowoamerykańską muzyką. A mieszanka Latynosów, czarnych i białych wydała mi się fascynująca. Stykałem się z czymś takim w kręgach kulturystycznych, ale w Austrii, gdy dorastałem – nigdy.

Joe Weider już dziesięć lat wcześniej powołał do istnienia amerykański odpowiednik turnieju Mister Universe, żeby spopularyzować kulturystykę w Stanach Zjednoczonych, ale po raz pierwszy zawody organizowano Na Florydzie. Odbywały się w Miami Beach Auditorium, wielkiej nowoczesnej sali mieszczącej dwa tysiące siedmiuset widzów, w której kręcono popularny program telewizyjny Jackie Gleason Show. Ominęły mnie wydarzenia poprzedzające całą imprezę – wywiady, koktajle, reportaże filmowe i telewizyjne oraz kampanie promocyjne – ale i tak widziałem, że jest zakrojona na wielką skalę, w stylu amerykańskim. Wszędzie można było zobaczyć żywe legendy kulturystyki, jak Dave Draper czy Chuck Sipes. Każdy zdobył zarówno tytuł Mister America, jak i Mister Universe.

Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy mistrza świata w kulturystyce, Sergia Olivę. Był Kubańczykiem, który wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, i jako pierwszy przedstawiciel mniejszości etnicznej wygrał w zawodach Mister America, Mister World, Mister International, Mister Universe i Mister Olympia. W poprzednim tygodniu drugi raz z rzędu zdobył tytuł Mister Olympia. Chociaż jeszcze nie zaliczałem się do jego ligi, Oliva wiedział, że wkrótce zostaniemy rywalami. „On jest bardzo, bardzo dobry, powiedział o mnie reporterowi. Przyszły rok będzie ciężki, ale nie mam nic przeciwko temu. Nie lubię rywalizować z dzieciakami”. Gdy to usłyszałem, pomyślałem sobie: No to zaczynają się psychologiczne gierki.

W turnieju startowało dwudziestu czterech zawodników, podzielonych na grupy „wysokich” i „niskich”. W odbywających się przed południem eliminacjach bez trudu pokonałem wszystkich „wysokich”. Najlepszy wśród „niskich” okazał się tamtego roku Mister America, Frank Zane, będący w szczytowej formie. Tydzień wcześniej zwyciężył w zawodach Mister America, odbywających się w Nowym Jorku. Ja byłem równie potężny i silny jak w Londynie, miałem dobrą sylwetkę i imponującą masę. Ale po tygodniu bezczynnego czekania na wizę przybrałem trochę na wadze, co oznaczało, że podczas pozowania moje ciało nie było tak wyrzeźbione i gładkie jak jeszcze niedawno. Co gorsza, Zane, proporcjonalny i umięśniony, o idealnej rzeźbie, był mocno opalony, podczas gdy ja byłem blady jak papier. Przed rozpoczęciem wieczornego finału bił mnie na punkty o głowę.

Gdy jednak tamtego wieczoru stanąłem przed widownią, poczułem, że wyglądam dwa razy lepiej, ponieważ po całym dniu pozowania i prężenia mięśni straciłem kilka kilogramów. Dzięki temu Frank Zane i ja szliśmy łeb w łeb i aż do finałowego głosowania sędziów nie było wiadomo, który z nas wygra. Jednak dzięki wyższym notowaniom, uzyskanym wcześniej tego dnia, zwyciężył Frank. Stałem na scenie, starając się nie zdradzać konsternacji, gdy nagrodę odbierał facet niższy ode mnie o kilkanaście centymetrów i ważący ponad dwadzieścia kilogramów mniej.

To był dla mnie cios. Znalazłem się w wymarzonej Ameryce, jednak w Miami przegrałem walkę o tytuł Mister Universe, i to z niższym i lżejszym gościem. Uznałem, że zawody musiały być ustawione, bo nie był aż tak dobry. Wprawdzie mogłem mieć lepszą rzeźbę, ale żeby wygrał ten chudy kurdupel?!

Wpadłem w rozpacz. Prawie nigdy nie tracę pogody ducha, lecz wtedy mnie opuściła. Byłem w obcym kraju, z dala od rodziny i przyjaciół, otoczony przez dziwnych ludzi, których języka nie znałem. Jak to się stało, że się tam znalazłem? Czułem się bardzo zagubiony. Wszystko, co miałem, mieściło się w małej sportowej torbie, prawdopodobnie straciłem pracę. Nie miałem pieniędzy. Nie wiedziałem, jak wrócę do domu.

Ale najgorsze było to, że przegrałem. Wielki Joe Weider ściągnął mnie zza Atlantyku, żeby dać mi szansę, a ja zamiast z niej skorzystać, skompromitowałem się. Dzieliłem pokój z Royem Callenderem, czarnym kulturystą z Anglii, który również startował w londyńskim turnieju. Był bardzo miły, starał się mnie pocieszyć. Jako znacznie dojrzalszy niż ja mówił o sprawach, których nie bardzo rozumiałem, czyli o emocjach.

– Uhm, rzeczywiście, to przykre przegrać po wielkim zwycięstwie w Londynie – powiedział. – Ale pomyśl, że za rok znowu wygrasz i wszyscy zapomną, że teraz nie było najlepiej.

Pierwszy raz troskę okazał mi mężczyzna. Sądziłem, że to specjalność kobiet, mojej matki i innych. Lecz oto współczuł mi mężczyzna – i to było poruszające. Do tej pory myślałem, że płaczą tylko baby, ale skończyło się na tym, że ryczałem przez wiele godzin. Przyniosło mi to wielką ulgę.

Gdy obudziłem się następnego ranka, czułem się dużo lepiej. Do pokoju wpadało światło słoneczne i dzwonił stojący przy łóżku telefon.

– Arnold! – usłyszałem w słuchawce chrapliwy głos. – Tu Joe Weider. Jestem przy basenie. Może zejdziesz na dół i zamówisz sobie coś na śniadanie? Chciałbym przeprowadzić z tobą wywiad dla mojego czasopisma. Zamierzamy poświęcić ci następny numer, opisać, jak trenujesz…

Zszedłem nad basen i zobaczyłem Joego: siedział w pasiastym szlafroku przy stole, na którym stała maszyna do pisania. Nie wierzyłem własnym oczom. Wychowałem się na wydawanych przez niego czasopismach, w których zawsze kreował się na trenera mistrzów, to on opracował nowe metody treningu, właściwie stworzył bodybuilding i wszystkie jego gwiazdy. Był moim idolem, a teraz siedziałem z nim nad basenem w Miami! Nagle wszystkie nocne lęki zniknęły. Znowu poczułem się ważny.

Joe był po czterdziestce, miał bokobrody i ciemne włosy. Nie był wysoki – raczej średniego wzrostu – ale dobrze zbudowany. Wiedziałem z czasopism, że codziennie ćwiczy. Miał charakterystyczny głos: mocny i przenikliwy, w dodatku dziwnie wymawiał samogłoski, inaczej niż wszystkie znane mi anglojęzyczne osoby. Później dowiedziałem się, że jest Kanadyjczykiem.

Pytał mnie o wszystko, co miało związek z treningiem. Rozmawialiśmy przez wiele godzin. Chociaż ze względu na słabą znajomość angielskiego mówiłem powoli, zorientował się, że mam do powiedzenia więcej niż inni kulturyści. Opowiedziałem mu o ćwiczeniach w lesie i zabawach w gladiatorów. Słuchał z zainteresowaniem. Wypytywał mnie o techniki, które stosowałem: rozłożony na dwa-trzy etapy dziennie trening, sztuczki, które wymyśliliśmy z Frankiem, żeby „szokować” mięśnie. Ja tymczasem wciąż się szczypałem, żeby sprawdzić, czy nie śnię. Myślałem w głębi ducha: Szkoda, że nie widzą mnie kumple z Monachium i Grazu. Siedzę z panem Joem Weiderem i odpowiadam na jego pytania dotyczące treningu!

Koło południa podjął decyzję.

– Nie wracaj do Europy – powiedział. – Powinieneś tu zostać.

Zaproponował, że opłaci mi podróż do Kalifornii, załatwi mieszkanie i da pieniądze na życie, żebym przez rok mógł skupić się na treningu. A jesienią znów wystartuję w zawodach. Jego czasopisma będą śledzić moje postępy, a on znajdzie mi tłumaczy, żebym sam mógł pisać o swoich programach treningowych i przedstawiać pomysły.

Joe udzielił mi mnóstwo rad, które miały mi pomóc dostać się na szczyt. Stwierdził, że skupiam się nie na tym, na czym trzeba, że nawet w przypadku wysokiego mężczyzny siła i wymiary to nie wszystko. Że muszę jeszcze popracować nad rzeźbą. I że choć niektóre części ciała mam fantastyczne, to grzbiet, brzuch i nogi pozostawiają wiele do życzenia. Powinienem poćwiczyć pozowanie. Program treningu był oczywiście jego specjalnością i nie mógł się już doczekać, kiedy zacznie ze mną pracować.

– Będziesz największy – oświadczył. – Poczekaj, a się przekonasz.

Tamtego popołudnia w siłowni znowu zacząłem się zastanawiać nad moją przegraną z Frankiem Zane’em. Ale gdy przestałem się nad sobą użalać, doszedłem do innych wniosków niż poprzedniego wieczoru. Wciąż uważałem, że sędziowie byli niesprawiedliwi, lecz odkryłem, że boli mnie co innego: nawaliłem, sądziłem jednak, że nie zawiodło moje ciało, ale moja wizja i wola walki. Przegrana z Chetem Yortonem w Londynie w 1966 roku nie była aż tak przykra, bo przygotowałem się najlepiej, jak mogłem, to po prostu nie był mój rok. Tu jednak stało się coś innego. Nie byłem w dobrej formie. Powinienem był tydzień przed zawodami przejść na dietę i nie jeść tak często ryby z frytkami, znaleźć sposób, żeby więcej trenować, nawet bez dostępu do sprzętu. Mogłem na przykład robić tysiąc brzuszków albo innych ćwiczeń, żeby się przygotować. Powinienem był popracować nad pozowaniem. Mniejsza o sędziów, nie zrobiłem wszystkiego, co mogłem, żeby się przygotować. Byłem pewny, że uda mi się wygrać na fali zwycięstwa w Londynie. Myślałem, że skoro zdobyłem tytuł Mister Universe, to mogę sobie odpuścić. Bzdury.

Te wszystkie refleksje sprawiły, że się wściekłem. Chociaż zostałeś Mister Universe w kategorii zawodowców, wciąż jesteś pieprzonym amatorem, powiedziałem sobie. To, co się stało, nie powinno było się stać. Takie rzeczy zdarzają się amatorom. Jesteś amatorem, Arnoldzie.

Postanowiłem, że jeśli mam zostać w Ameryce, nie mogę zachowywać się jak amator. Teraz miała się zacząć prawdziwa gra. Czekało mnie mnóstwo pracy. I musiałem zabrać się do sprawy jak profesjonalista. Już nigdy więcej nie chciałem czuć się tak jak w Miami. Jeśli miałem pokonać Sergia Olivę i jemu podobnych, musiałem z tym skończyć. Przysiągłem sobie, że jeśli kiedyś przegram, opuszczę scenę z szerokim uśmiechem, bo będę miał poczucie, że zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby się przygotować.

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia

Подняться наверх