Читать книгу Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia - Arnold Schwarzenegger - Страница 8

ROZDZIAŁ 6
Leniwe dranie

Оглавление

Joe Weider nazywał twardogłowych kulturystów leniwymi draniami. Z mojego doświadczenia wynika, że słusznie. Typowymi klientami Gold’s Gym byli faceci, którzy mieli pracę: robotnicy budowlani, gliniarze, zawodowi sportowcy, biznesmeni, handlowcy, a później także aktorzy. Natomiast kulturyści, z nielicznymi wyjątkami, byli leniwi. Wielu z nich nie pracowało. Woleli mieć sponsora i wylegiwać się na plaży. Mówili: „Hej, Joe, zafundujesz mi bilet lotniczy na zawody w Nowym Jorku?”, „Hej, Joe, wyznaczysz mi pensję, żebym mógł trenować w siłowni?”, „Hej, Joe, kupisz mi wóz?”. Gdy nie dostawali forsy, która według nich im się należała, wpadali we wściekłość. „Uważaj na Joego, słyszałem od nich. Ten skąpy skurwysyn nie dotrzymuje słowa”. Ja jednak widziałem to zupełnie inaczej. To prawda, że Joe nie lubił rozstawać się z pieniędzmi, ale pochodził z biednego środowiska i musiał walczyć o każdego centa. I nie rozumiałem, dlaczego miałby dawać forsę każdemu kulturyście, który wyciągał po nią łapę.

Joe jak nikt potrafił przemówić do młodych wrażliwych chłopaków. Gdy jako piętnastolatek zainteresowałem się wydawanymi przez niego czasopismami, zastanawiałem się, jak stać się silnym, aby móc się bronić. Co mam zrobić, żeby mieć powodzenie u dziewczyn? Czym się zająć, żeby zarobić na godziwe życie? Joe wciągnął mnie w świat, w którym od razu poczułem się kimś wyjątkowym. Było to stare przesłanie Charlesa Atlasa: „Idź za moim przykładem, a nikt nie będzie ci sypał piaskiem w twarz. Od razu staniesz się wspaniałym facetem, będziesz podrywał dziewczyny i paradował po Venice Beach!”.

Joe nadawał wszystkim czołowym kulturystom przydomki, jakby to byli superbohaterowie. Dave Draper, który trenował w Gold’s, został nazwany Blond Bomber – Blond Bombowiec. Widziałem go w filmie z udziałem Tony’ego Curtisa z 1967 roku Nie daj się usidlić. To jeszcze bardziej podziałało na moją wyobraźnię: oto następny kulturysta, który zagrał w filmie! W czasopismach Weidera publikowano zdjęcia Dave’a chodzącego z deską surfingową po plaży. Wyglądało to super. W tle widać było volkswagena dune buggy z odsłoniętymi kołami, który też wyglądał super. Dave’a otaczały patrzące na niego z podziwem piękne dziewczyny.

Inne zdjęcia w magazynach ukazywały naukowców i techników w białych fartuchach podczas prac nad suplementami odżywczymi w klinice badawczej Weidera. „Klinika badawcza Weidera – mówiłem do siebie – to niewiarygodne!”. Były też fotografie samolotów z wymalowanym z boku wielkim napisem „Weider”. Wyobrażałem sobie przedsiębiorstwo na miarę General Motors, z flotą powietrzną rozwożącą po całym świecie sprzęt i produkty odżywcze Weidera. Artykuły w czasopiśmie, które tłumaczyli mi koledzy, też robiły na mnie wielkie wrażenie. Była w nich mowa o „muskułach rozsadzających ubrania”, o mięśniach naramiennych jak „kule armatnie” i klatkach piersiowych – jak „fortece”.

A oto sześć lat później znalazłem się na Venice Beach, jak Dave Draper! I teraz to mnie towarzyszyły piękne dziewczyny, dune buggy i deska surfingowa. Oczywiście miałem już wtedy świadomość, że Weider kreuje fantastyczny świat – wieżowce, wyrastające wprawdzie z rzeczywistości, lecz sięgające chmur. Owszem, były deski surfingowe, ale kulturyści tak naprawdę nie uprawiali surfingu. Owszem, nie brakowało pięknych dziewczyn, ale były to modelki, którym płacono za sesje fotograficzne. (Choć jedną z nich była żona Joego, Betty, śliczna modelka, której nie musiał płacić). Owszem, istniały odżywki Weidera i rzeczywiście prowadzono nad nimi badania, ale nie było w Los Angeles żadnego wielkiego budynku mieszczącego laboratorium. Owszem, rozprowadzano po świecie produkty Weidera, ale nie miał on żadnych samolotów. Odkrycie, że to wszystko jest rozdmuchane, nie sprawiło, że poczułem zawód. Wystarczająco dużo z tego było prawdą.

Fascynowało mnie, że jestem częścią tego wszystkiego, co więcej, nie mogłem się doczekać, co będzie dalej. Muszę się uszczypnąć, myślałem. Mówiłem kumplom, że najgorszym koszmarem byłoby dla mnie, gdyby przyśniło mi się, że potrząsa mną matka i mówi: „Arnoldzie, zaspałeś! Pora wstawać! Spóźnisz się do pracy. Pospiesz się! Musisz jechać do fabryki”. A ja odpowiadałem: „Nieee! Dlaczego mnie obudziłaś? Miałem niesamowity sen. Chciałbym wiedzieć, jak się skończy”.

Samego Joego niełatwo było polubić. Dorastając w czasach wielkiego kryzysu, on i jego młodszy brat Ben dzięki uporowi i samozaparciu wyrwali się ze slumsów Montrealu i stworzyli swój biznes od zera. Czasopisma Weidera, sprzęt, odżywki i organizowane przez niego zawody stanowiły największe imperium w świecie kulturystyki i przynosiły rocznie około dwudziestu milionów dolarów. Joe i Ben byli facetami, których warto znać, bo w tym środowisku nikomu się nie przelewało. Jedynymi ludźmi żyjącymi z kulturystyki byli organizatorzy imprez i właściciele siłowni, żaden z kulturystów nie był w stanie się z niej utrzymać. Z tego, co słyszałem, tylko mnie płacono za to, że trenuję.

Joe i Ben nieustannie rozwijali swój biznes i nie przejmowali się, że wkraczają na cudzy teren. W 1946 roku powołali do istnienia International Federation of Body Building (IFBB), aby stanąć do rywalizacji z American Athletic Union (AAU), kontrolującą podnoszenie ciężarów i kulturystykę w Ameryce Północnej, i z National Amateur Body-Builders’ Association (NABBA), która sprawowała nadzór nad kulturystyką w Wielkiej Brytanii. Doprowadzili do konfliktu, organizując zawody o tytuł Mister America, do tej pory odbywające się pod egidą AAU, i Mister Universe, które z kolei były działką NABBA. Tak jak w boksie, powielenie tych tytułów spowodowało duże zamieszanie w świecie kulturystyki, ale jednocześnie wspomogło jej rozwój.

Joe także jako pierwszy zaoferował nagrodę pieniężną dla zwycięzcy zawodów kulturystycznych. Gdy w 1965 roku powołał do życia turniej Mister Olympia, nagrodą było tysiąc dolarów i srebrny talerz z wygrawerowanym napisem. W każdych innych zawodach, takich jak Mister Universe, dostawało się tylko trofeum. Turnieje organizowane przez Joego oferowały także najlepsze umowy dla uczestników. Opłacał hotel i przelot samolotem. Zawsze jednak wstrzymywał się z wręczeniem biletu powrotnego, dopóki zawodnik po imprezie nie wziął udziału w sesji fotograficznej, pozując dla jego fotografów. Joe wolałby fotografować kulturystów przed imprezą, ale z reguły nie byli przygotowani, tak że tylko Franco Columbu i ja wyrażaliśmy zgodę. Odpowiadało nam to, bo do zdjęcia musieliśmy być w dobrej formie i mieliśmy okazję poćwiczyć pozy.

Sam turniej Mister Olympia był dowodem geniuszu promocyjnego Joego. Chodziło w nim o wytypowanie mistrza mistrzów i żeby dostać zaproszenie do udziału w zawodach, należało być obecnym albo byłym Mister Universe. Joe dobrze zarabiał na mnożeniu tytułów! Nic dziwnego, że bracia Weiderowie doprowadzali innych do szału. W ramach ostatniej kampanii zabiegali w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim o uznanie kulturystyki za sport międzynarodowy.

Podobało mi się, że Joe Weider jest spryciarzem. Miał czasopisma. Miał własną federację. Miał wiedzę. Chciał upowszechniać kulturystykę i robił zamieszanie. Oferował mi coś, czego potrzebowałem, i zdawał sobie sprawę, że ja z kolei oferuję mu coś, czego on potrzebuje.

Poza tym nie byłem leniwym draniem. Gdy przyjechałem do Kalifornii, powiedziałem mu od razu: „Nie chcę zbijać bąków. Nie chcę brać od ciebie forsy za nic. Daj mi coś do roboty, żebym mógł się uczyć”.

Joe miał sklep przy Piątej Ulicy w Santa Monica, w którym sprzedawał odżywki i sprzęt do podnoszenia ciężarów. Zapytałem więc, czy mógłbym tam pracować.

– Chcę pomagać klientom – tłumaczyłem. – Dzięki temu mógłbym się uczyć biznesu i ćwiczyć angielski, poza tym lubię kontakt z ludźmi.

Joemu bardzo się to spodobało.

– Widzisz, Arnoldzie – powiedział do mnie z tym swoim kanadyjskim akcentem – ty chcesz pracować, chcesz się rozwijać. Jesteś Niemcem, maszyną, niesamowitym facetem. Nie tak jak te leniwe dranie.

Byłem pod wrażeniem tego, jak Joe kombinuje. Konsekwentnie zaczął tworzyć wokół mnie mit: że jestem, jak powiedział, niemiecką maszyną, niezawodną, godną zaufania, która nie nawala. I zamierzał użyć całej swojej wiedzy i wpływów, żeby ta maszyna ożyła i chodziła jak potwór doktora Frankensteina. Wydawało mi się to bardzo zabawne. Nie miałem mu za złe, że traktuje mnie jak własne dzieło, bo to znaczyło, że mnie kocha. Zresztą służyło mojemu celowi: chciałem zostać mistrzem świata, a im bardziej Joe utwierdzał się w takim myśleniu o mnie, tym bardziej był hojny.

Od samego początku wydawało mi się, że patrzy na mnie jak na syna, którego nie miał. Czułem, że stwarza mi to wyjątkową okazję, by się kształcić. Mój własny ojciec nauczył mnie dyscypliny, wpoił, że trzeba być twardym i dzielnym, ale nie powiedział mi, jak odnieść sukces w biznesie. Zawsze szukałem mentorów, którzy podjęliby moją edukację tam, gdzie zakończył ją ojciec. Mieć przy sobie Joego – to było jak mieć ojca, który doceniał moje wysiłki.

Firma wciąż mieściła się na wschodzie, w Union City w stanie New Jersey, lecz Weiderowie budowali już nową siedzibę w San Fernando Valley. Joe jeździł tam co kilka tygodni na kontrolę. Zabierał mnie na spotkania z ekipą budowlaną i trzymał przy sobie, żebym mógł obserwować, jak się robi interesy. Jeśli chodzi o wydawniczą część przedsiębiorstwa, zawsze szukał lepszych i tańszych drukarzy i ściągał mnie na rozmowy z nimi. Odwiedzałem go w Nowym Jorku i tam również uczestniczyłem w spotkaniach. Gdy mój angielski się poprawił, Joe wziął mnie w podróż służbową do Japonii, żebym zobaczył, jak prowadzi negocjacje za oceanem, i przekonał się, jak ważna jest dystrybucja – nie tylko w prasie, ale i innych branżach.

Joe stale podkreślał, jak ważne jest robienie interesów w skali globalnej, nie tylko w jednym kraju. Wiedział, że w tym właśnie leży przyszłość. Podczas każdej podróży załatwiał różne sprawy, w Japonii na przykład spotkaliśmy się z tamtejszą federacją kulturystyki i Joe doradzał im, jak podnieść poziom organizowanych przez nią zawodów. Długie loty samolotem z Joem zawsze były inspirujące. Mówił wtedy o interesach, sztuce, antykach, sporcie. Studiował historię powszechną, a w szczególności historię Żydów. Wiedział też dużo o psychologii. Musiał chyba chodzić do psychoanalityka.

Byłem w siódmym niebie, bo zawsze czułem, że moją przyszłością jest biznes. Niezależnie od tego, czym akurat się zajmowałem, w zakamarkach umysłu pojawiała mi się myśl: Czy do tego jestem stworzony? Dlaczego tu jestem? Wiedziałem, że czeka mnie coś wyjątkowego, ale co to miało być? Szczytem marzeń było dla mnie zostać biznesmenem. A teraz ten facet, mój szef, zabierał mnie w podróże służbowe i uczył wszystkiego, co mogło mi się przydać. Może skończy się na tym, że będę wprowadzał na rynek i sprzedawał suplementy diety, sprzęt gospodarstwa domowego i urządzenia sportowe, zostanę właścicielem sieci siłowni i zacznę kierować całym imperium biznesowym, jak Reg Park, ale na skalę światową. To by dopiero było! Miałem świadomość, że patrzę na biznes inaczej niż pozostali kulturyści. Gdyby Weider zaproponował któremuś z nich, żeby pojechał z nim do Japonii, ten by odpowiedział: „A tam, do Japonii. Jakie oni tam mogą mieć siłownie? Wolę trenować”, albo coś równie głupiego. Więc może moim przeznaczeniem było zostać Weiderem następnego pokolenia? Joe najwyraźniej bardzo lubił mnie uczyć. Mawiał: „Naprawdę cię wciągnęło!”.

Uczyłem się od niego nie tylko, jak robić interesy. Joe kolekcjonował piękne meble i dzieła sztuki, co wydało mi się fascynujące. Gdy zatrzymałem się w jego nowojorskim mieszkaniu, obejrzałem wszystkie znajdujące się tam antyki i obrazy. Joe opowiadał mi o aukcjach i mówił: „To kupiłem za tyle. A teraz jest warte tyle”.

Wtedy zorientowałem się, że stare meble mogą z czasem zyskać na wartości. Wcześniej patrzyłem na nie jak na rupiecie, takie jak te, które mieliśmy w Austrii. A teraz Joe mówił: „Spójrz na to, pochodzi z okresu empire. To mahoń. Widzisz łabędzie wyrzeźbione na podłokietnikach? To emblemat żony Napoleona, Józefiny. A widzisz tego mosiężnego sfinksa wstawionego z tyłu? Francuzi uwielbiali motywy egipskie”.

Zacząłem z nim chodzić na aukcje dzieł sztuki w Nowym Jorku, do Sotheby’s, Christie’s i innych domów aukcyjnych.

Jedną z najcenniejszych zdobyczy Joego był fotel Napoleona. Trzymał go w pokoju gościnnym. Gdy nocowałem tam pierwszy raz, przestrzegał mnie nerwowo: „Jest bardzo delikatny i bardzo, bardzo drogi. Pamiętaj, nie siadaj na nim ani nawet go nie dotykaj, dobra?”.

Zamierzałem obchodzić się z fotelem ostrożnie, ale wieczorem, kiedy zdejmowałem spodnie, stopa zaplątała mi się w nogawkę, straciłem równowagę i runąłem na niego jak długi. Mebel rozpadł się pod moim ciężarem – wyglądał, jakby eksplodował. Poszedłem do Joego i powiedziałem:

– Chodź, coś zobaczysz. Rozwaliłem fotel.

Wpadł do pokoju, a gdy zobaczył na dywanie kawałki fotela, o mało nie zemdlał. A potem zaczął przeklinać.

– Ty draniu! Wiesz, ile on kosztował?!

Szybko jednak umilkł, bo uświadomił sobie, że nie wypada aż tak lamentować nad meblem. Krzesło to krzesło, jeśli się połamie, można je skleić. Przecież nie zginęło, tylko rozpadło się w miejscach, gdzie było posklejane, na łączeniach. Po prostu rozleciało się, kiedy na nie upadłem.

Oczywiście czułem się winny, lecz nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem:

– To niewiarygodne, stłukłem sobie kolano, stłukłem sobie żebro, a ty nawet nie spytałeś: „Nic ci się nie stało?” ani nie powiedziałeś: „Nie przejmuj się, bardziej martwię się o ciebie”. Miałeś być dla mnie jak ojciec! A ciebie interesuje tylko ten fotel.

Wtedy Joe poczuł się naprawdę strasznie.

– O Chryste, masz rację – odparł. – I spójrz na to. Ale tandetę zrobili. – I zaczął pomstować na stolarzy Napoleona, którzy wykonali fotel, i ich z kolei wyzywać od drani.

Po wizycie w Nowym Jorku poleciałem do Chicago, żeby obejrzeć zawody Mister America, organizowane przez AAU, i przez tydzień trenowałem z Sergiem Olivą. Jesienią mieliśmy ze sobą rywalizować, nie wpłynęło to jednak na nasze stosunki i był dla mnie bardzo miły. On i jego żona zaprosili mnie do siebie na kolację i wtedy pierwszy raz zetknąłem się z kulturą czarnych Kubańczyków. Sergio miał barwny język i ciekawy sposób ubierania się, do żony odnosił się inaczej niż którykolwiek z moich znajomych, zresztą oboje mieli temperament i często na siebie krzyczeli. Mimo to był prawdziwym dżentelmenem.

Przyjechałem tam zresztą z tajną misją: sądziłem, że dobrze będzie przeniknąć do obozu przeciwnika i dowiedzieć się, jak patrzy na świat! Jak został mistrzem? Jak się odżywia, jak żyje, co można przejąć z jego treningu? Jak ćwiczy pozowanie? Jak podchodzi do zawodów? Żadna z tych informacji nie wystarczyłaby, żeby go pokonać, ale razem mogły mnie zmotywować i uzmysłowić mi, czego potrzebuję, żeby wygrać. Może udałoby mi się znaleźć u niego jakiś słaby punkt i to wykorzystać? Uważałem, że sport polega nie tylko na walce fizycznej, ale i psychologicznej.

Dowiedziałem się przede wszystkim, że Sergio tyra jeszcze ciężej ode mnie. Pracował na pełny etat w stalowni, a po całym dniu spędzonym w żarze pieców szedł do Duncan YMCA i trenował przez kilka godzin. Należał do facetów, którzy łatwo się nie dają. Codziennie na początek treningu wykonywał dziesięć serii po dwadzieścia podciągnięć na drążku. To nie miało służyć ćwiczeniu pleców, było tylko rozgrzewką. Podczas wyciskania na ławce podnosił sztangę do połowy, nie prostując łokci. Dzięki temu mięśnie piersiowe były nieustannie napięte i prezentowały się naprawdę pięknie. Dużo się też od niego nauczyłem, jeśli chodzi o pozowanie.

Jednak zrozumiałem również, że to, co sprawdzało się u Sergia, niekoniecznie musi sprawdzać się u mnie. Diametralnie różniliśmy się od siebie. Ja miałem doskonałe bicepsy i mięśnie grzbietu, a on z kolei wspaniałe przednie mięśnie naramienne, piersiowe i tricepsy. Żeby go pokonać, musiałbym popracować ostro właśnie nad tymi partiami, wykonując więcej serii poszczególnych ćwiczeń. Miał też nade mną przewagę w postaci wieloletniego doświadczenia i wielkiego naturalnego potencjału – był prawdziwym zwierzęciem. Ale przede wszystkim zainspirowała mnie jego pasja. Powiedziałem sobie, że będę musiał dać z siebie więcej.

Wiedziałem, kto mi w tym pomoże. Miałem w Kalifornii światowej klasy partnerów do treningu, jednak niemal od chwili, gdy postawiłem tam stopę, namawiałem Joego, żeby ściągnął do Ameryki mojego kumpla Franca. Brakowało mi wielu kolegów z Monachium, którzy chyba się zastanawiali, dlaczego przepadłem na tak długo w Kalifornii. Ale najbardziej tęskniłem za Frankiem, bo byliśmy jak bracia, a poza tym dobrze mi się z nim ćwiczyło. Franco był cudzoziemcem jak ja, nawet w Monachium myśleliśmy jak imigranci i odczuwaliśmy podobnego rodzaju głód. Jedyną nadzieję dawała nam ciężka praca. Uznałem, że Ameryka będzie dla Franca świetnym rozwiązaniem, tak jak dla mnie.

Joe nie uległby sentymentalnym argumentom, więc odwołałem się do jego zmysłu handlowego:

– Sprowadź Franca, a zyskasz ekipę profesjonalnych kulturystów.

I to na całe lata! Będziesz miał w swojej stajni najlepszego zawodnika wagi ciężkiej w kategorii wysokich… czyli mnie… i najlepszego zawodnika wagi lekkiej w kategorii niskich.

Wyjaśniłem, że niezależnie od kategorii Franco jest najsilniejszym trójboistą na świecie (to była prawda, potrafił podnieść w martwym ciągu cztery razy tyle, ile sam ważył) i że przechodzi na kulturystykę.

Po drugie, dowodziłem Joemu, Franco jest dla mnie idealnym partnerem treningowym i gdybym z nim pracował, stałbym się prawdziwą gwiazdą kulturystyki. A po trzecie, Franco to pracowity facet, który nie będzie tylko wylegiwał się na plaży. W przeszłości pasł owce, był murarzem i kierowcą taksówki.

– Na pewno nie jest leniwym draniem – przekonywałem Joego.

– Sam zobaczysz.

Joe zwlekał z decyzją. Gdy tylko wspominałem o Francu, zachowywał się tak, jakby pierwszy raz o nim słyszał, więc musiałem przedstawiać swoje argumenty od nowa. Ale w połowie 1969 roku wreszcie ustąpił: zgodził się zaprosić Franca i płacić mu sześćdziesiąt pięć dolarów tygodniowo, tak jak mnie. I od razu zaczął się chwalić, że sprowadza z Europy fantastycznego sztangistę wagi lekkiej. Tylko że nie miał pamięci do nazwisk i nie mógł zapamiętać mojego przyjaciela.

– Zgadnijcie, kogo tu teraz ściągam – rzucił kiedyś przy lunchu. – Francisca Franco!

Był tam wtedy Artie Zeller, fotograf, który rok wcześniej odebrał mnie z lotniska.

– Franco to ten hiszpański dyktator – zwrócił mu uwagę.

– Pomyliłem się. Facet ma na nazwisko Kolumb.

– Jesteś pewny? – zapytał Artie. – Kolumb to ten, który odkrył Amerykę.

– Nie, poczekajcie, chciałem powiedzieć: Franco Nero.

– Ten to z kolei włoski aktor. Grywa w westernach.

– Arnoldzie! To kogo my tu ściągamy, do licha? – zapytał mnie w końcu Joe.

– Franca Columbu.

– Chryste. A to łobuz! Ci Włosi! Dlaczego oni mają takie dziwaczne nazwiska? Wszystkie brzmią tak samo.

Pojechałem po Franca na lotnisko moim białym volkswagenem. Wyposażyłem wóz w rajdową kierownicę i prezentował się wspaniale. Wpadłem na pomysł, żeby powitać przyjaciela w Ameryce ciastkiem z marihuaną i w ten sposób uczcić jego przyjazd. Frank Zane, kulturysta, który pokonał mnie w Miami i stał się moim dobrym kolegą, piekł takie ciastka i często dawał mi jedno. To będzie ubaw, pomyślałem. Odbiorę Franca, a on na pewno będzie głodny po długim locie, więc zjemy ciastko na pół. Nie chciałem dać Francowi całego, bo nie wiedziałem, jak zareaguje na nie jego organizm.

Kiedy Franco wsiadł do samochodu, zapytałem:

– Jesteś głodny?

– Umieram z głodu.

– Na szczęście mam przy sobie ciastko. Zjemy je na spółkę.

– I zawiozłem go do Artiego, którego żona, Josie, była Szwajcarką. Sądziłem, że Franco poczuje się swobodniej wśród ludzi, którzy znają niemiecki, on jednak przez pierwszą godzinę leżał na dywanie i chichotał.

– Zawsze jest taki skory do śmiechu? – zapytał mnie Artie.

– Musiał strzelić sobie piwo albo coś takiego – wyjaśniłem. – Ale faktycznie to zabawny facet.

– O tak, prześmieszny. – Artie i Josie także nie mogli powstrzymać się od śmiechu.

Kilka dni później zapytałem Franca:

– Wiesz, dlaczego było ci tak wesoło?

I opowiedziałem mu o ciastku.

– Wiedziałem, że coś w nim było! – wykrzyknął. – Musisz mnie nim jeszcze kiedyś poczęstować, pycha!

Okazało się jednak, że organizm Franca źle zareagował na szczepionkę przeciwko ospie wietrznej, której poddał się przed wyjazdem z Monachium. Spuchło mu ramię, miał gorączkę i dreszcze, stracił apetyt. Trwało to kilka tygodni. Co parę godzin podawałem mu napoje proteinowe, bałem się jednak, że umrze, więc w końcu sprowadziłem lekarza, który orzekł, że Franco dojdzie do siebie.

Zrobiłem Francowi taką reklamę, że Joe Weider nie mógł się doczekać, kiedy go pozna i zobaczy jego muskulaturę. Jednak mój przyjaciel schudł z siedemdziesięciu siedmiu kilogramów do około sześćdziesięciu. Gdy przychodził Joe, polecałem Francowi chować się do łazienki, a Joemu mówiłem: „A, Franco! Nie ma go, znowu poszedł do Gold’s, żeby potrenować”. Albo: „Tak, tak, on też bardzo chce cię poznać, ale zależy mu, żeby dobrze wyglądać, więc poszedł na plażę się poopalać”.

Franco miał mieszkać razem ze mną, jednak miałem tylko jedną sypialnię, więc spał na rozkładanej kanapie w salonie. Panowała tam taka ciasnota, że nawet nie było gdzie powiesić plakatów. Jednak w Monachium mieszkałem w schowku w siłowni, więc teraz takie mieszkanie stanowiło dla mnie luksus. Franco podchodził do tego tak samo. Mieliśmy salon i sypialnię, no i zasłony. Plaża znajdowała się trzy przecznice dalej. W łazience były umywalka, klozet, wanna z prysznicem, i to znacznie nowocześniejsze niż w Europie. Miejsca było mało, ale czuliśmy, że jesteśmy u siebie.

Wiele razy odwiedzałem Franca w jego pokoju w Monachium. Zawsze bardzo dbał o czystość, wiedziałem więc, że będzie dobrym współlokatorem. W naszym mieszkaniu panował idealny porządek. Regularnie odkurzaliśmy, od razu po posiłkach zmywaliśmy naczynia, żeby nie stały w zlewie; i zawsze ścieliliśmy łóżko, po wojskowemu. Obaj mieliśmy zwyczaj wcześnie wstawać i sprzątać po sobie przed wyjściem. Gdy człowiek robi coś regularnie, wchodzi mu to w krew i kosztuje coraz mniej wysiłku. Nasze lokum było czystsze niż mieszkania wszystkich moich znajomych, których odwiedzałem, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Zwłaszcza kobiet, które żyły jak prosięta.

Franco gotował, a ja zmywałem, taka była umowa. Szybko znalazł w okolicy wszystkie włoskie sklepiki, w których kupował makaron, ziemniaki, mięso. Na supermarkety kręcił nosem.

– Ach, ci Amerykanie – narzekał. – Trzeba chodzić do małych sklepów, włoskich sklepów.

Stale przynosił do domu jakieś małe paczki albo słoiki i stwierdzał:

– Kupisz to tylko u Włocha.

Dobrze nam się żyło w tym mieszkaniu – dopóki właściciel nas nie wyrzucił. Któregoś dnia zapukał do drzwi i powiedział, że mamy się wynieść, bo to jednoosobowy lokal. Wówczas w południowej Kalifornii dwaj faceci zajmujący mieszkanie z jedną sypialnią wydawali się podejrzani. Wyjaśniłem, że Franco śpi na kanapie w salonie, lecz facet nie chciał ustąpić.

– To mieszkaniu dla jednego lokatora.

I tak myśleliśmy o większym lokum, więc specjalnie się nie przejęliśmy. Znaleźliśmy niedaleko piękne mieszkanie z dwiema sypialniami i przeprowadziliśmy się do niego.

Było tam dużo miejsca na ścianach, ale nie mieliśmy ich czym udekorować, nie stać mnie było na kupowanie obrazów. Jednak któregoś dnia w Tijuanie zobaczyłem plakat przedstawiający kowboja z dwoma koltami. Kosztował tylko pięć dolarów, więc go kupiłem. Po powrocie do domu przykleiłem plakat taśmą do ściany. Wyglądał wspaniale.

Niedługo potem przyszedł do nas Artie. Gdy tylko zobaczył kowboja z plakatu, zaczął prychać i robić miny.

– Uch, co za głupek – rzucił.

– O czym ty mówisz? – zapytałem.

– Jezu, o Reaganie.

– To wspaniały plakat. Znalazłem go w Tijuanie.

– A wiesz, kogo przedstawia?

– Uhm, tam na dole jest napisane „Ronald Reagan”.

– To gubernator stanu Kalifornia.

– Naprawdę?! – zawołałem. – Niesamowite. To jeszcze lepiej. Mam na ścianie gubernatora stanu Kalifornia.

– Taaa, kiedyś grywał w westernach – wyjaśnił Artie.

Gdy Franco został moim partnerem do treningu, mogłem skupić się na zawodach kulturystycznych, w których zamierzałem startować. Chciałem za wszelką cenę wygrać w turnieju IFBB o tytuł Mister Universe, którego nie udało mi się zdobyć w Miami. Przegrana z Frankiem Zane’em wciąż tak mnie bolała, że zależało mi nie tylko na zwycięstwie, pragnąłem wygrać w takim stylu, żeby ludzie zapomnieli o moich poprzednich porażkach.

Potem miałem zamiar polecieć do Londynu i znów wygrać w tamtejszych zawodach Mister Universe. Wtedy, w wieku dwudziestu czterech lat, miałbym na koncie cztery tytuły Mister Universe, zdobyte po obu stronach Atlantyku. Do tej pory nikt nie osiągnął więcej w tej dyscyplinie sportu. To dałoby mi rozpęd, który w swoim odczuciu straciłem, odzyskałbym nimb skazanego na sukces, dzięki któremu znalazłem się w blasku reflektorów i który tak działał ludziom na wyobraźnię. A co najważniejsze, byłby to jasny przekaz, że w świecie kulturystyki liczą się tylko dwaj mistrzowie: Sergio Oliva i ja. Zamierzałem przeskoczyć z szóstej czy ósmej pozycji na pierwszą albo drugą. Musiałem zrobić wszystko, aby do tego doprowadzić, po to przecież przyjechałem do Ameryki. Gdybym to osiągnął i umocnił swojąpozycję w kulturystyce, znalazłbym się w drodze na szczyt. I nikt nie mógłby mnie powstrzymać.

Następnym wielkim celem byłoby pokonanie Sergia Olivy i zdobycie tytułu Mister Olympia. Nie zamierzałem popełnić tego samego błędu co w Miami, gdy myślałem, że wygram bez trudu. Trenowałem tak ciężko, jak tylko mogłem.

Organizacja zawodów Mister Universe w Miami była eksperymentem i w 1969 roku Weiderowie przenieśli je z powrotem do Nowego Jorku. Żeby podgrzać atmosferę, postanowili urządzić turnieje Mister America i Mister Olympia tego samego dnia, w sąsiednich salach Brooklińskiej Akademii Muzycznej, największej hali widowiskowej na Brooklynie.

Przez cały rok byłem promowany wraz z innymi czołowymi kulturystami na łamach czasopism Joego, ale zawody Mister Universe były moim pierwszym większym turniejem od poprzedniej jesieni. Nie mogłem się doczekać, kiedy się przekonam, jak moje świeżo zamerykanizowane ciało zostanie ocenione przez sędziów i fanów. Zawody przebiegły nawet lepiej, niż planowałem. W jednej z najtrudniejszych kategorii pobiłem wszystkich konkurentów na głowę. Tysiące powtórzeń na urządzeniach Joego Golda pomogły mi zdefiniować mięśnie tak dobrze, że ani wysocy, ani niscy zawodnicy nie stanowili dla mnie zagrożenia. Poza tym miałem już kalifornijską opaleniznę!

Wygrałem z taką przewagą, że znowu zacząłem myśleć o udziale w zawodach Mister Olympia. A co, jeśli nie doceniłem postępów, jakich dokonałem? Gdybym pokonał Sergia, byłbym królem!

Rankiem w dzień zawodów Sergio pojawił się w swoich szpanerskich ciuchach: szytym na miarę kraciastym garniturze z kamizelką, ciemnym krawacie, czarnych skórzanych butach, modnym kapeluszu i z mnóstwem biżuterii. Docinaliśmy sobie przez chwię, oglądając eliminacje zawodów Mister America.

– Hej, Monster, jak tam forma? – spytałem.

– Oj, mały, dziś wieczorem coś zobaczysz, ja ci to mówię – odparł.

– Zobaczysz, ale nie uwierzysz. Nikt nie uwierzy.

Wreszcie zaczęliśmy rozgrzewać się za kulisami. Sergio słynął z długich rozgrzewek przed występem. Wkładał wtedy długi rzeźnicki fartuch, żeby rywale nie widzieli jego mięśni. Kiedy przyszła pora, żeby wkroczyć na scenę, zdjął fartuch i ruszył przede mną korytarzem. Oczywiście wiedział, że na niego patrzę. Jakby od niechcenia podniósł ramię i zaprezentował najszerszy grzbietu takich rozmiarów, jakich w życiu nie widziałem. Był wielkości diabła morskiego. To samo zrobił drugim ramieniem. Miał tak szerokie plecy, że niemal zasłonił nimi całe światło w korytarzu. Wywarło to na mnie efekt psychologiczny. Zrozumiałem, że z nim nie wygram.

Gdy pozowaliśmy, najpierw ja, potem on, publiczność oszalała – ludzie krzyczeli i tupali. Potem sędziowie, którzy ogłosili, że nie mogą podjąć decyzji, poprosili nas z powrotem na scenę, żebyśmy zaprezentowali pozy jednocześnie. Ktoś zawołał: „Do pozowania!”, ale przez chwilę żaden z nas się nie ruszył – próbowaliśmy przetrzymać się nawzajem i zmusić tego drugiego, by zaczął pierwszy. W końcu uśmiechnąłem się i przybrałem jedną ze swoich najlepszych póz, demonstrując podwójny biceps przodem. To wywołało ryk na widowni. Sergio w odpowiedzi zaprezentował swoją tradycyjną zwycięską pozę i uniósł ramiona nad głowę. Publiczność zaczęła skandować: „Ser-gio! Ser-gio!”. Wtedy ja pokazałem klatkę piersiową, on chciał zrobić to samo, ale zmienił zamiar i przeszedł do most muscular (kapturów przodem), najbardziej efektownej pozy w kulturystyce. Znowu wzbudził entuzjazm. Na to wykonałem moją najlepszą pozę – bicepsy tyłem w skręcie tułowia – ale to nie wystarczyło, żeby zmienić bieg rzeczy. Po prostu Sergio miał nade mną przewagę.

Uśmiechałem się i pozowałem dalej. Robiłem to, po co tam przyjechałem, i byłem znacznie lepszy niż przed rokiem. Pokonałem wszystkich z wyjątkiem jego. Mogłem sobie powiedzieć: „Doskonale się spisałeś, Arnoldzie, dni Sergia są policzone”. Ale na razie był mistrzem i kiedy sędziowie ogłosili jego zwycięstwo, serdecznie uściskałem go na scenie. Uważałem, że zasłużył na całe to uznanie. Ja byłem znacznie młodszy i wiedziałem, że niebawem zostanę numerem jeden, a wtedy mnie będą wszyscy gratulowali. Tymczasem jednak to było jego pięć minut. Był ode mnie lepszy.

***

Jesienią Joe Weider przeszedł do realizacji drugiego etapu mojego amerykańskiego marzenia: o tym, żeby dostać się do filmu. Kiedy rozeszła się wieść, że jacyś producenci potrzebują kulturysty do głównej roli w filmie, polecił mnie.

To, co wydarzyło się w związku z Herkulesem w Nowym Jorku, było jak jedna z hollywoodzkich bajek. Schodzisz ze statku, idziesz ulicą, ktoś cię zatrzymuje i mówi: „To ty! Potrzebujemy właśnie kogoś takiego”, a następnie proponuje ci rolę w filmie. Cały czas słyszy się takie historie, ale nikt nie wie, czy są prawdziwe.

Właściwie rolę tę proponowano byłemu Mister America, Dennisowi Tinerinowi, którego pokonałem w 1967 roku podczas moich pierwszych zawodów o tytuł Mister Universe. Dennis był prawdziwym mistrzem, odbił się i zdobył tytuł Mister Universe w kategorii amatorów w 1968 roku. Joe jednak nie chciał, żeby dostał tę rolę, ponieważ Dennis współpracował z innymi federacjami kulturystycznymi. Zadzwonił więc do producentów i powiedział im, że byłem w Wiedniu aktorem szekspirowskim, dlatego powinni zrezygnować z Dennisa i wziąć mnie.

– Wiem, że Tinerino zdobył tytuł Mister Universe, ale Schwarzenegger zdobył go trzy razy – oświadczył. – Dostaniecie najlepszego kulturystę na świecie. Schwarzenegger to młody facet. Jest nadzwyczajny. Świetnie prezentuje się na scenie.

W Austrii nie ma aktorów szekspirowskich. Nie wiedziałem, o czym Joe gada, ale powiedział, że jest moim agentem, i nie pozwolił im ze mną rozmawiać. Martwił się, że nie mówię jeszcze dość dobrze po angielsku, więc gdy chcieli się ze mną spotkać, odparł: „Nie, Arnolda nie ma. Niedługo wróci”. Bardzo mnie to rozbawiło. W końcu poszliśmy razem na spotkanie z producentami, lecz Joe przestrzegł mnie, żebym nie mówił za dużo. I zanim się połapałem, dostałem tę robotę. Joe umiał się targować.

Po zawodach Mister Olympia Franco i ja polecieliśmy do Londynu, gdzie ponownie wygrałem w zawodach NABBA o tytuł Mister Universe i tym samym ustanowiłem rekord: byłem pierwszym kulturystą, który czterokrotnie zdobył to trofeum. Potem wróciłem do Nowego Jorku, żeby zostać nowym Herkulesem.

Herkules w Nowym Jorku był niskobudżetową parodią filmów spod znaku miecza i sandałów. Fabuła przedstawiała się mniej więcej tak: Herkulesowi nudzi się na Olimpie, ale ojciec, Zeus, zabrania mu wyjechać. Jednak w wyniku przypadkowego uderzenia pioruna Herkules zostaje strącony na ziemię, do współczesnego Nowego Jorku. Tam poznaje faceta imieniem Pretzie, fajtłapę, który w Central Parku sprzedaje z wózka precle. Pretzie pomaga Herkulesowi odnaleźć się w nowym dla niego świecie, gdy ten wchodzi w konflikt z gangsterami, walczy z niedźwiedziem grizzly, mknie rydwanem przez Times Square, zstępuje do piekła, próbuje kupić lunch z automatu i wdaje się w romans z atrakcyjną córką naukowca specjalizującego się w mitologii. Kiedy Herkules usiłuje się przystosować do życia w wielkim mieście, Zeus traci cierpliwość i wysyła na ziemię innych bogów, żeby sprowadzili go z powrotem na Olimp.

Przeniesienie Herkulesa do Nowego Jorku to dobry pomysł i film był naprawdę śmieszny, zwłaszcza Arnold Stang, komik, który grał Pretziego. On był drobny, a ja potężny. Muszę przyznać, że to doświadczenie mnie przytłoczyło. Myślałem, że jeśli już, to dostanę się do filmu dopiero po trzydziestce. A tu, jako dwudziestodwulatek, zagrałem w Ameryce Herkulesa. Ilu ludziom udaje się zrealizować takie marzenie? „Powinieneś być szczęśliwy!” – mówiłem sobie.

Równocześnie jednak myślałem: Nie jestem jeszcze gotowy. Nic nie wiem o aktorstwie!

Gdybym miał jakiekolwiek aktorskie doświadczenie, byłoby mi znacznie łatwiej. Producenci zatrudnili nauczyciela gry aktorskiej i specjalistę od wymowy, ale dwa tygodnie pracy pod ich kierunkiem niewiele dały, bo słabo znałem angielski i nie miałem doświadczenia.

Nie radziłem sobie. Nie miałem pojęcia, czego się ode mnie oczekuje. Nie rozumiałem nawet wszystkich zdań w scenariuszu.

Facet, który grał Zeusa, był starym wiarusem, występującym w operach mydlanych, nazywał się Ernest Graves. Pamiętam, że podczas kręcenia jednej ze scen wybuchnąłem śmiechem, bo gdy się odezwał, przemawiał donośnym „boskim głosem”, zupełnie innym od tego, którym mówił wcześniej w przyczepie, gdy nas charakteryzowano. Naprawdę wczuł się w rolę i bardzo mnie to rozśmieszyło. Ale, oczywiście, aktor nie powinien śmiać się na planie. Powinien wspierać partnerów i kupować to, co mówią. Na tym polega współpraca. Kiedy nie jest się filmowanym, gdy kamera robi najazd na coś za tobą, nie wychodzisz z roli, grasz dalej, starając się, aby filmowany aktor dał z siebie wszystko. To bardzo ważne, lecz wtedy nie miałem o tym pojęcia. Kiedy coś mnie rozbawiło, śmiałem się, i już.

Przedostatniego dnia zdjęć wreszcie zorientowałem się, czym jest aktorstwo. Kręciliśmy łzawą scenę: pożegnanie Herkulesa i Pretziego. I naprawdę się wczułem, tak jak to opisują aktorzy. Później podszedł do mnie reżyser i powiedział:

– Dostałem gęsiej skórki, gdy na ciebie patrzyłem.

– Uhm, dziwne uczucie – mruknąłem. – Naprawdę czułem tę scenę.

– Będziesz dobry. Myślę, że zrobisz karierę w filmie, bo naprawdę zacząłeś łapać, o co chodzi.

Jeden z producentów zapytał, czy mogą zmienić mi nazwisko na Arnold Strong – „Schwarzenegger” jest nie do wymówienia, twierdził, to śmieszne nazwisko, a poza tym umieszczenie Arnolda Stronga i Arnolda Stanga na plakacie będzie zabawne. Podczas montażu filmu podłożyli mi głos innego aktora, bo miałem zbyt wyraźny obcy akcent, żeby ktokolwiek mógł mnie zrozumieć. Pewnie najlepsze w Herkulesie było to, że przez wiele lat nie pokazano go w USA. Firma producencka zbankrutowała, więc film na jakiś czas trafił na półkę.

Mimo to zagranie roli Herkulesa przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. I dostawałem tysiąc dolarów tygodniowo. A najlepsze ze wszystkiego było to, że mogłem wysłać fotosy z filmu rodzicom i napisać: Widzicie? Mówiłem wam, że mi się uda. Przyjechałem do Ameryki, zdobyłem tytuł Mister Universe, a teraz gram w filmie.

***

Wróciłem do Kalifornii jako szczęśliwy facet. Joe Weider obiecał, że będzie mnie wspierał przez rok, i ten czas dobiegał końca. Ale nie było wątpliwości, że zechce mnie zatrzymać. W miarę jak odnosiłem kolejne sukcesy, wymyślał coraz to nowe sposoby, żeby prezentować mnie w swoich czasopismach i obsadzać w reklamach. Zapytał, czy wziąłbym magnetofon i przeprowadził wywiady z innymi kulturystami. Nie musiałem nic pisać, tylko nagrywać, a potem redaktorzy na podstawie tych nagrań napisaliby serię artykułów, zapoznających czytelników z kulisami kulturystyki. Miałem jedynie rozmawiać z kolegami o ich treningu, diecie, branych przez nich witaminach i tak dalej. Faceci przyszli z wizytą, a Franco ugotował dla nich wielką włoską kolację – rzecz jasna, na koszt Joego, bo poszły całe galony wina. Gdy wszyscy się rozluźnili, przyniosłem magnetofon. Jednak nie wiadomo dlaczego, nie rozmawialiśmy o treningach ani odżywianiu się.

– Chcemy wiedzieć wszystko o waszych dziewczynach – zagaiłem.

– Zadawaliście się kiedykolwiek z chłopakami? Co robicie w łóżku?

Oczy Joego robiły się coraz większe i większe, gdy następnego dnia odtworzyliśmy mu to nagranie.

– Cholera! Cholera jasna! – wybuchnął. – Idioci! Pajace! Nic z tego nie nadaje się do wykorzystania!

Franco i ja ryczeliśmy ze śmiechu, ale potem obiecałem, że przeprowadzę wywiady jeszcze raz.

Zacząłem nagrywać kulturystów pojedynczo. Generalnie większość z nich nie miała żadnych interesujących spostrzeżeń ani metod treningu. Zauważyłem jednak, że redaktorzy Joego potrafili zrobić materiał z byle czego, więc po kilku rozmowach kończyłem wywiad, jeśli zaczynał mnie nudzić, i oddawałem Joemu coraz krótsze nagrania. Marudził, ale naprawdę zależało mu na tych wywiadach, a ja mówiłem niewinnie:

– Co poradzę, że ci goście nie mają nic ciekawego do powiedzenia.

Kilka ostatnich wywiadów trwało pięć, osiem minut i Joe w końcu machnął ręką.

– Do licha. Oddaj mi magnetofon.

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia

Подняться наверх