Читать книгу Kapuściński non-fiction - Artur Domosławski - Страница 6
ОглавлениеPrzede wszystkim rzuca się w oczy uśmiech. Zawsze uśmiech, wszędzie uśmiech. Jakby ta twarz nigdy nie była smutna, zmartwiona, wściekła. Jeśli bez uśmiechu, to raczej zamyślona, skupiona. Zakłopotana. – Nie przeszkadzam? – pytał, kiedy niezapowiedziany, albo i nawet umówiony, wpadał do redakcji, zachodził do czyjegoś biurka, gabinetu. I znów uśmiech: przepraszający, lekko zawstydzony. Uśmiech obronny, otwierający drogę do odwrotu.
Ileż razy słyszałem, że z podobnym uśmiechem, wylewnością witał przyjaciela, którego znał od pół wieku, znajomą, którą widywał od czasu do czasu, redaktora, z którym trzeba się było układać, i nieznajomą studentkę, która przychodziła pokazać pracę magisterską o jego twórczości?
– Ach, jakiż on skromny.
– Zawsze tak uważnie wysłucha.
– O tak, przyjaźnimy się.
Każdy, kto z nim rozmawiał, miał takie wrażenie.
Dlatego na początku tej podróży po jego życiu zaskakuje mnie, gdy niektórzy ze starych znajomych z trudem wyłuskują z pamięci anegdoty, sytuacje i kończą opowieść, zanim opowieść, na którą czekam, w ogóle się zacznie.
– O Boże, znaliśmy się kilkadziesiąt lat, a ja tak mało o nim wiem, tyle co nic. Jakie to smutne!
Po każdym spotkaniu mieli wrażenie, że odbyli fascynującą, niezapomnianą rozmowę. Teraz uświadamiają sobie, że oni mówili. On milczał. I słuchał.
– Uśmiech, o którym pan mówi, był maską, która z upływem lat stała się jego naturą – mówi stara przyjaciółka, a znała go naprawdę dobrze. – Skromność? To też maska. Różne rzeczy można o nim powiedzieć, ale nie to, że był skromny. Wysoko się cenił, uważał, że ma do powiedzenia rzeczy, o których inni nie mają pojęcia.
Zgadzamy się, że za skromność brano jego łagodność, życzliwość. To, że się nie wywyższał.
Mówię, że nie wiem, od czego zacząć opowieść o nim; być może będą to impresje na temat uśmiechu. Bo gdy ktoś ma taki sam uśmiech dla wszystkich, to nie może to być sama życzliwość; musi być w tym coś jeszcze, nie sądzi pani?
– Uśmiechem rozbrajał świat, który mógł go skrzywdzić. – Tych żołnierzy, co go przepuszczali przez strefy zakazane w Afryce, a mogli rozstrzelać. Partyjnych decydentów, którzy go wysyłali w świat. Potencjalnych zawistników, których w dziennikarskim zawodzie niemało. – Niech pan zbada, czy on się tego uśmiechu nie nauczył w czasie wojny. Czy uśmiech mu kiedyś nie uratował życia?
Zgoda, mówi jeden z najbliższych przyjaciół, któremu powtarzam tę rozmowę, ale czy tylko o to chodzi? Zawsze miałem wrażenie, mówi, że żył w świecie sekretów, że skrywał wiele tajemnic – przed przyjaciółmi, najbliższymi, przed samym sobą; tak, tak, sekrety ma się również przed sobą. Jakie miał sekrety? Osobiste, polityczne, pisarskie. Mimo światowej sławy, która powinna mu dać pewność siebie, głęboki oddech, był czymś przygnieciony. Widziałem to w jego spojrzeniu, kroku; ten uśmiech, ta miękkość, to sprawianie wrażenia, że wszystkich się lubi i słucha, nawet gdy opowiadają głupstwa.
Tajemnice Ryszarda Kapuścińskiego. Czy tak powinienem zatytułować książkę o człowieku nazywanym „reporterem XX wieku”, moim mentorze i szczególnym przyjacielu, bliskim i nie do końca bliskim, którego – często mam wrażenie – lepiej poznaję dopiero teraz?
Tak, gadaliśmy intensywnie przez ostatnich dziewięć lat jego życia, zawsze w królestwie na poddaszu domu przy ulicy Prokuratorskiej na warszawskiej Ochocie. Byłem tam ze sto razy, lecz wtedy – co widzę po czasie – poznałem mniejszą cząstkę pana Ryszarda, Ryszarda, Ryśka, niż mi się zdawało. Rozmawialiśmy o podróżach, z których każdy z nas wracał, o planowanych wkrótce i trochę później; o mądrych książkach i głupich rządach; co tam w polityce i co słychać w gazecie; że nigdy, przenigdy nie wolno porzucić pasji, nawet kiedy ktoś próbuje nam ją wybijać z głowy. Sporo o ludziach: maestro Kapuściński uwielbiał plotkować.
Nigdy jednak nie spytałem, jak się robiło karierę w Polsce Ludowej; za jakie sznurki trzeba było pociągnąć, do kogo się uśmiechnąć, jaką cenę zapłacić. Czułem, że nie lubi pytań o swoją przeszłość, a gdy rozmowa toczyła się nieuchronnie w tę stronę, zręcznie zmieniał wątek. Czasem rzucał, że demokracja czy nie demokracja, a konformizmy i stadne myślenia są podobne, choć czasy różne. Nie wypytywałem, po której był stronie w czasie polskich przełomów ostatniego półwiecza, co robił, co myślał. Czego szukał, pchając się do Konga po zamordowaniu Lumumby, jadąc w sam środek rewolucji w imię Allaha czy przemierzając zbuntowaną Polskę epoki karnawału 1980–1981 – to wszystko wydawało mi się najbardziej zrozumiałe, choć teraz chyba rozumiem więcej. Nie zagadałem, czy czegoś czasem nie podkolorował, nie zmyślił, co mu zarzucali niektórzy krytycy za granicą. Czy czuje się spełniony? (Sądziłem, że tak).
Teraz gdy przesiaduję w jego domowym archiwum, w bibliotekach i archiwach, gdy jeżdżę jego śladami po Afryce, Ameryce Łacińskiej, a przede wszystkim gdy rozmawiam z przyjaciółmi, znajomymi, ludźmi, którzy byli świadkami różnych epizodów jego życia, odkrywam Kapuścińskiego, jakiego znałem słabo, a często wcale. Czy ktoś, kto go kiedykolwiek widział, słuchał, spotkał uwierzyłby, że ten łagodny, uśmiechnięty zawsze mężczyzna złapał kiedyś za fraki pewnego urzędnika, przyparł do ściany i wykrzyczał w szarpaninie: – Jak śmiesz, ty skurwysynu! (Wrócę do tej historii później).
Często odkrywamy go razem: wymieniając obserwacje, próbując nazywać rzeczy ledwie przeczuwane. W jakimś stopniu wszyscy moi rozmówcy są współautorami tej książki, nawet jeśli nie zgodzą się z jej efektem finalnym lub jego fragmentami.
Niektórzy, co znali go blisko, i znają niejeden sekret, dopytują: – A to będzie biografia czy święty obrazek?
Przyjaciółka, niegdyś w nim zakochana, mówi: – Mam nadzieję, że nie pisze pan hagiografii. Rysiek to był wspaniały, barwny facet: reporter, podróżnik, pisarz, mąż, ojciec. Kochanek. Skomplikowany człowiek, żyjący w poplątanych czasach, w kilku epokach, w różnych światach.
– Bez obaw. Wiele mu zawdzięczam, ale nie biorę udziału w „procesie beatyfikacji”.
Oboje uśmiechamy się. Bo czy podziw i przyjaźń muszą zabijać dociekliwość?
Chyba nie pomagają. Nie chcę udawać – mam z tym problem i będę się z nim zmagał przez cały czas pisania.
Ciągle szukam tonu dla opowieści, wymyślam jej architekturę. Czy narracyjne wynalazki mistrza przyjdą z odsieczą?
Największy nieporządek panuje na dużym okrągłym stole: fotografie różnych formatów, kasety magnetofonowe... A jeszcze plakaty i albumy, płyty i książki zbierane, podarowane przez ludzi, cała dokumentacja czasu... Teraz na myśl, że powinienem zabrać się do robienia porządków, ogarnia mnie niechęć i bezgraniczne znużenie...
W ramach porządków ustawiłem na parapecie kilkanaście tekturowych segregatorów, ponaklejałem etykietki: „Pińsk i wojna”, „Liceum, studia, pierwsze wiersze”, „ZMP, PZPR, stalinizm, rewizjonizm”, gdzieś dalej „Kontrowersje afrykańskie”, „Fiction – non-fiction”. Zanim zabiorę się do ostatecznej selekcji notatek, wycinków, książek, przeglądam fotografie – robię to prawie zawsze, nim usiądę do pisania większego tekstu. Fotografia porusza jakąś strunę, której słowo nie uruchomi. (Wpadam w pułapkę, bo przekonuję się, że Kapuściński uwodzi uśmiechem także ze zdjęć; a stan uwiedzenia nie sprzyja dociekaniom).
...siedzę sam w pustym pokoju, przeglądam leżące na stole fotografie i zapiski, słucham nagranych na taśmy rozmów.
Spróbuję zacząć tak...