Читать книгу Kapuściński non-fiction - Artur Domosławski - Страница 7
ОглавлениеDagerotypy
To jedna z ostatnich fotografii. Kapuściński otoczony wianuszkiem młodych, oczywiście z uśmiechem. Są to dziewczyny i chłopcy z Liceum im. Leonarda da Vinci i Uniwersytetu Trydenckiego. 17 października 2006 roku w górskiej gospodzie niedaleko włoskiego miasta Bolzano. Jedna z uczestniczek, Anna, spytała, czy zgodzi się odpowiedzieć na osobiste pytanie. Kapuściński kokieteryjnie: że nie ma nic, czego by o nim nie napisano, nie ma już tajemnic. (Teraz, po prawie trzyletniej podróży po jego życiu wiem, że napisano wiele o jego twórczości, lecz o nim samym prawie nic). Dziewczyna jest przygotowana, cytuje Kapuścińskiemu jego wiersz:
Tylko okryci zgrzebnym płótnem
potrafią przyjąć w sobie
cierpienie drugiego
podzielić jego ból
i pyta, dlaczego poświęcił się pisaniu o ludziach biednych. Kapuściński – że ludzi zamożnych żyje na świecie dwadzieścia procent, reszta to ubodzy. Że należycie do tych wybranych, jesteście wyróżnieni. Żyjecie w raju, lecz większość nie ma doń dostępu. Dzieli się życiowymi odkryciami: człowiek może być ubogi nie dlatego, że jest głodny, albo że nie posiada dóbr, lecz dlatego, że go lekceważą, pogardzają nim. „Ubóstwo to stan niemożności wypowiedzenia się”. Dlatego mówi w ich imieniu. Ktoś musi.
Ten prometejski manifest to jego ostatnia publiczna wypowiedź w takim duchu. Kapuściński jest już wtedy przesycony pesymizmem i przeczuciem zbliżającego się końca. Kilka dni później odmawia przyjacielowi spotkania przy kawie – mieli przyjść jacyś ciekawi, lecz nieznajomi ludzie. „Przychodzi taki moment w życiu, kiedy już nie możemy przyjąć nowych twarzy” – notuje potem. Na spotkanie z nieznajomymi musiałby „umeblować twarz”, przykleić uśmiech, a nie ma już ani ochoty, ani sił.
Zdjęcie zrobione kilka lat wcześniej, Oviedo – rok 2003, Kapuściński ciągle w niezłej formie: odbiera Nagrodę Księcia Asturii w dziedzinie humanistyki i komunikacji społecznej, nazwaną Noblem świata iberoamerykańskiego (jakiż był z niej dumny!). Jest oszołomiony. Spełniony, doceniony. Gdy dziękuje księciu Filipowi, z trudem ukrywa wzruszenie. Jury napisało w uzasadnieniu, że dał świadectwo niezależności reportera; że przez pół wieku z narażeniem życia i zdrowia obserwował wojny i konflikty na kilku kontynentach. Nie zabrakło uznania, że stał po stronie skrzywdzonych.
Dumą napełniało go to, że nagrodę odbierał razem z księdzem Gustavem Gutierrezem z Peru, ojcem teologii wyzwolenia, obrońcą wykluczonych i krytykiem społecznych nierówności. Trzydziestoparoletniego Kapuścińskiego, który pracował w Ameryce Łacińskiej jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej, fascynował buntowniczy ruch. Wtedy księdza Gutierreza nie spotkał. Dla korespondenta z biednej, socjalistycznej Polski, o ograniczonych funduszach, dotarcie do gwiazdy intelektualnej, jaką był w tamtym czasie Gutiérrez, musiało być niełatwe. Po ponad trzech dekadach odbierał nagrodę wspólnie z bohaterem swojego romansu.
A tu fotografie z wielkimi pióra. Cała seria z noblistą Gabrielem Garcíą Márquezem podczas warsztatów dziennikarskich w Meksyku. García Márquez zaprosił go jako mistrza fachu, by poprowadził warsztaty dla reporterów z Ameryki Łacińskiej. Pamiętam, że Kapuścińskiemu tak bardzo zależało, żeby „Gazeta Wyborcza” zilustrowała jedną z tych fotografii wywiad z nim o przemianach w Ameryce Łacińskiej, że o mało nie wycofał tekstu rozmowy z druku na krótko przed deadline’em, gdy okazało się, że zdjęcie nie mieści się na stronie. (– Ten wywiad jest nic niewart! Do kosza z nim, skoro nie wiadomo, z jakiej okazji znalazłem się w Meksyku! – krzyczał w chłopięcej złości. Uspokoił się, gdy powiedziałem, że obok tekstu naszej rozmowy znajdzie się jednak nota o jego warsztatach z Garcíą Márquezem i ich wspólna fotografia).
Inne zdjęcie – z kolacji z Salmanem Rushdiem, lata osiemdziesiąte, Nowy Jork, a może Londyn. Po przeczytaniu książki Kapuścińskiego o wojnie w Angoli Rushdie, zafascynowany opisami odpływającego, drewnianego miasta, napisał, że wielu reporterów widziało drewniane miasto, lecz tylko jeden Kapuściński je dostrzegł. Nazwał go „deszyfrantem” zaszyfrowanego mrocznego stulecia.
Jedna fotografia zwraca moją uwagę nie ze względu na siebie samą, lecz późniejszy tekst związany z uwiecznioną na niej chwilą. Kawiarnia pod chmurką, San Sebastian, rok 1996. Kapuściński z księdzem Józefem Tischnerem, Adamem Michnikiem i Jorge Ruizem, warszawskim korespondentem agencji EFE. Cała czwórka brała udział w seminariach letniego uniwersytetu w Kraju Basków. Michnik napisał po śmierci Kapuścińskiego, że spytał go wtedy, kiedy przestał wierzyć w komunizm. Kapuściński odrzekł, że decydujący był rok pięćdziesiąty szósty, lecz na zawsze został po stronie biednych, przegranych.
Na tym zdjęciu nie ma daty. Nie ma też Kapuścińskiego, sam je pstryknął, lecz mówi ono więcej niż niejeden portret. Jest na nim stolik, na którym leżą różne niezbędniki na kolejną podróż: książki (jeden z tytułów zaskakuje: Africa for Beginners), notatniki, portfeliki, aparat fotograficzny, pastylki, buteleczki kropli nasercowych i amolu, jakieś teczki. Nazywam to zdjęcie „życie w podróży”.
Pastylki i buteleczki z kroplami przypomniały mi o innej fotografii, którą widziałem w domu znajomych Kapuścińskiego – Agnieszki i Andrzeja Krzysztofa Wróblewskich. Jest na niej chyba szczuplejszy niż na wszystkich innych zdjęciach z tamtego czasu – a może to tylko autosugestia? Wrzesień 1964, Paryż. Przechodząc obok jednej z setek kawiarni, znajomi zauważają na stoliku książkę po polsku. Po chwili zjawia się Kapuściński, który gdzieś odszedł na chwilę. Jest tutaj z żoną Alicją i zbiera siły po przebytych w Afryce chorobach: malarii mózgowej i gruźlicy. Jeden z nielicznych urlopów, bo odpoczywać nie umiał – nudził się, wakacyjna bezczynność irytowała go. Wracając nocą z kawiarni, zgubili się. Kapuściński pamiętał, że obok kempingu, na którym mieli nocować, była stacja benzynowa. Całkowity brak zmysłu topograficznego; błądzili do świtu. (– Jak on sobie dawał radę w tej Afryce? – łapią się za głowę znajomi).
Dopiero teraz dociera do mnie, że zdjęcia są ułożone od końca, a mam opowiadać – sam chcę zrozumieć – skąd, z jakiego miejsca, w jaki sposób i jaką drogą dotarł do uczennic i studentów spod Bolzano, do Garcíi Márqueza i Salmana Rushdiego, do wiary i niewiary w socjalizm – a także o stu innych sprawach.
Nim więc reporter wyruszy w podróż, wspinając się po skalistych ścieżkach, przedzierając przez wrogi busz, nim trafi do nieufnych wobec białego Afrykańczyków, odkryje cuda pomieszanego świata podbitych i zdobywców, nim zbada tajemnice buntów i rewolucji, pozna sto innych miejsc i ujrzy tysiąc niepojętych rzeczy, jest Pińsk, dom przy ulicy Błotnej, drewniany konik, a na nim mały Rysio wykrzywiający buzię w uśmiech, grymas zniecierpliwienia albo obrony przed świecącymi w oczy promieniami słońca.