Читать книгу Kapuściński non-fiction - Artur Domosławski - Страница 9
ОглавлениеWojna
Mam siedem lat, stoję na łące (wojna zastała nas na wsi we wschodniej Polsce) i wpatruję się w ledwo, ledwo przesuwające się niebem punkty. Wtem w pobliżu, pod lasem, rozlega się straszliwy huk, słyszę, jak z piekielnym łoskotem pękają bomby (o tym, że są to bomby, dowiem się później, bo w tym momencie nie wiem jeszcze, że istnieje coś takiego jak bomba, samo to pojęcie jest obce mnie, dziecku z głuchej prowincji, które nie znało jeszcze radia ani kina, nie umiało czytać ni pisać, a także nie słyszało o istnieniu wojen i śmiercionośnych broni), i widzę wylatujące w górę gigantyczne fontanny ziemi. Chcę pobiec w stronę tego niezwykłego widowiska, ono mnie oszałamia i fascynuje, a nie mam jeszcze wojennych doświadczeń i nie potrafię połączyć w jeden związek, w jeden łańcuch przyczyn i skutków tych srebrno lśniących samolotów, huku bomb, pióropuszy ziemi wylatujących na wysokość drzew i grożącej mi śmierci. Więc zaczynam biec w stronę lasu, w stronę spadających i eksplodujących bomb, ale jakaś ręka chwyta mnie z tyłu za ramię i przewraca na łąkę. „Leż – słyszy rozdygotany głos matki – nie ruszaj się”...
Jest noc i chce mi się spać, ale nie wolno mi spać, musimy iść, musimy uciekać. Dokąd uciekać – nie wiem, ale rozumiem, że ucieczka stała się jakąś wyższą koniecznością, jakąś nową formą życia, ponieważ uciekają wszyscy; wszystkie szosy, drogi, nawet ścieżki polne są pełne wozów, wózków i rowerów, pełne tobołów, walizek, toreb, wiader, pełne przerażonych i błąkających się bezradnie ludzi. Jedni uciekają na wschód, inni na zachód...
Mijamy pobojowiska zasłane porzuconym sprzętem, zbombardowane stacje kolejowe, przewrócone na bok samochody. Czuć prochem, czuć spalenizną, czuć rozkładającym się mięsem. Wszędzie napotykamy trupy koni. Koń – duże, bezbronne zwierzę – nie umie się ukryć, w czasie bombardowania stoi nieruchomo, czeka na śmierć. Na każdym kroku martwe konie, to wprost na drodze, to obok w rowie, to gdzieś dalej w polu. Leżą z nogami uniesionymi do góry, kopytami wygrażają światu. Nigdzie nie widzę zabitych ludzi, bo tych grzebią szybko, tylko ciągle trupy koni karych, gniadych, srokatych, cisawych, jakby to była wojna nie ludzi, a koni...
(Pół wieku później, po przeczytaniu opisu tej scenerii amerykański pisarz John Updike napisze w liście do Kapuścińskiego, że dopiero teraz rozumie znaczenie figury konia w Guernice Picassa).
...kiedy po dniach wędrówki jesteśmy blisko Pińska, kiedy z daleka widać już domy miasta, drzewa pięknego parku i wieże kościołów, na drodze przy samym moście wyrastają nagle marynarze. Ci marynarze mają długie karabiny i ostre, kolczaste bagnety, a na okrągłych czapkach – czerwone gwiazdy... nie chcą wpuścić nas do miasta. Trzymają nas na odległość, nie ruszać się! krzyczą i mierzą z karabinów. Mama, a także inne kobiety i dzieci – bo zebrali nas już całą gromadę – płaczą i proszą o litość. Wołajcie o litość, błagają nas nieprzytomne ze strachu mamy, ale co my, dzieci, możemy jeszcze zrobić, i tak już od dawna klęczymy na drodze, szlochamy i wyciągamy w górę ramiona.
Krzyk, płacz, karabiny i bagnety, wściekłe twarze spoconych i złych marynarzy, jakaś furia, jakaś groza i niepojętość, to wszystko jest tam przy moście nad Piną, w tym świecie, w który wkraczam, mając siedem lat.
W Pińsku nie ma co jeść. Maria Kapuścińska stoi godzinami w oknie, czegoś wypatruje. W oknach sąsiadów Rysiek widzi ludzi, którzy tak samo jak matka wyglądają na ulicę. Czy na coś czekają? Ale na co?
Rysiek z kolegami godzinami wałęsa się po ulicach i podwórkach. Trochę się bawią, ale w gruncie rzeczy liczą, że uda się znaleźć coś do jedzenia.
Czasem przez jakieś drzwi doleci zapach gotującej się zupy. W takich wypadkach jeden z moich kolegów, Waldek, wtyka nos w szparę tych drzwi i zaczyna pośpiesznie, gorączkowo wdychać ten zapach i z rozkoszą gładzić się po brzuchu, jakby siedział przy obficie zastawionym stole, w chwilę później zmarkotnieje i znowu popada w apatię.
Ciągle będzie powracał do wyznania, że wojna – tak jak dla wszystkich, którzy ją przeżyli – była decydującym doświadczeniem; dla dorastającego chłopca – okresem, który ukształtował widzenie człowieka i świata, przypadł między siódmym a trzynastym rokiem jego życia.
Ci, którzy przeżyli wojnę, nigdy się od niej nie uwolnią. Ona pozostała w nich jako garb myślowy, jako obolała narośl, której nawet tak świetny chirurg jak czas nie będzie w stanie usunąć. Przysłuchajcie się spotkaniu tych, którzy przeżyli wojnę. Kiedy zbiorą się i usiądą wieczorem przy stole. Nieważne, o czym zaczną mówić. Tematów może być tysiąc, ale zakończenie będzie jedno: i będzie nim – wspominanie wojny...
Długo myślałem, że jest to świat jedyny, że tak on wygląda, że tak wygląda życie. To zrozumiałe: lata wojny były dla mnie okresem dzieciństwa, a potem początków dojrzewania, pierwszego rozumienia, narodzin świadomości. Stąd zdawało mi się, że nie pokój, a wojna jest stanem naturalnym, a nawet jedynym, jedyną formą egzystencji, że tułaczka, głód i strach, naloty i pożary, łapanki i egzekucje, kłamstwo i wrzask, pogarda i nienawiść są naturalnym i odwiecznym porządkiem rzeczy, treścią życia, esencją bytu.
Co znaczą te słowa? Że zasadą świata i najbardziej podstawowym uczuciem ludzkim jest strach? Że inny to zagrożenie? Że gdy widzę nieznajomego, najpierw muszę się zastanowić, czy nie zechce pozbawić mnie życia? Jak się chronić? Takie instynkty – chyba jeszcze nie myśli, nie tak sformułowane – musi budzić w siedmio-, ośmio- czy trzynastolatku „naturalny stan wojny”.
Przeglądam teraz różne teksty Kapuścińskiego – te pisane i mówione za granicą, gdy był już sławny – i odkrywam, że wojna wraca w nich nieustannie; choćby jako krótkie wspomnienie, nawiązanie, punkt wyjścia lub dojścia, zawsze znajdzie sobie miejsce. Gdzieś napisał, że wojna redukuje świat do kolorów czarnego i białego, do „najpierwotniejszej walki dwóch sił – dobra i zła”. Jak potem z tego wyjść? Jak się wyleczyć?
Zostawił dwa niezbyt długie teksty wspomnieniowe o latach wojennych. Ćwiczenia pamięci i Pińsk ’39 – rozdział w książce o rozpadzie Związku Radzieckiego, Imperium. Okruchy wspomnień są w Podróżach z Herodotem i Lapidariach. Więcej w tych tekstach impresji niż rekonstrukcji zdarzeń. Niełatwo się zorientować, co było wcześniej, co później; co jest pewnością, co przypuszczeniem, a co czas zamienił w półfantazję. Mnóstwo luk pomiędzy „sfotografowanymi” przez pamięć dziecka chwilami. Teraz uświadamiam sobie, że są tu właściwie same luki wypełnione okruchami wspomnień.
W czasie warsztatów dla adeptów sztuki reportażu literackiego w Meksyku, Buenos Aires i Caracas opowiadał, że gdy zakończyła się II wojna światowa, nie wiedział, co to takiego pokój. – Byłem zaskoczony, że nagle ucichły strzały, z nieba nie spadają bomby, ludzie przestali ginąć, skończył się głód. Wszystko to wydawało mi się dziwne...
Próbuję wykonać buchalterską robotę: co, gdzie, kiedy; w miarę możliwości po kolei. Jedyną osobą, która może w tym pomóc, jest siostra Barbara. W trakcie rozmów ustalam – i nie jest to niespodzianką – że niektóre wydarzenia zapamiętali tak samo lub podobnie, a niektóre zupełnie inaczej. O wielu Kapuściński nigdy nie wspominał. Nie zapamiętał ich? Nie były dlań ważne? Zbyt traumatyczne?
Zestawiam relacje obojga, nawet te, dotyczące błahych zdarzeń, nie mogąc często przesądzić, która jest bliższa prawdy – są to prawdy dwóch dziecięcych pamięci.
Rysiek „fotografuje” wrażenia, język jego wspomnień intensyfikuje je, jest w nich malarzem impresjonistą. Barbara stara się poukładać fakty, zrekonstruować zdarzenia, po kolei – na ile pozwala pamięć i na ile zdołała ustalić szczegóły w rozmowach z rodzicami po wojnie. Część wspomnień spisała odręcznie na parunastu kartkach.
Rekonstruując detale „naturalnego stanu rzeczy”, w jakim dorastali, staram się pamiętać o wszystkim, co wiem o jego późniejszym życiu, a zwłaszcza o pytaniu: W jaki sposób przeżycia czasu wojny i okupacji mogły zaciążyć na postawach, wyborach, zainteresowaniach, poglądach?
Opowieść Barbary
– Wybuch wojny zastaje nas na wsi koło Rejowca, niedaleko Chełma w południowo-wschodniej Polsce. Spędzaliśmy tam wakacje u wujka. (Początek roku szkolnego przypadł na poniedziałek 4 września, dlatego 1 września Maria Kapuścińska z Ryśkiem i Basią była jeszcze poza Pińskiem). Niewiele pamiętam z drogi powrotnej do domu. W Pińsku, który znalazł się pod okupacją sowiecką, Rysiek poszedł do szkoły, ja byłam jeszcze za mała.
W szkole od pierwszej lekcji uczymy się alfabetu rosyjskiego. Zaczynamy od litery „s”. Jak to od „s”? pyta ktoś z głębi klasy. Przecież powinno być od „a”! Dzieci, mówi zgnębionym głosem pan nauczyciel (który jest Polakiem), spójrzcie na okładkę naszej książki. Jaka jest pierwsza litera na tej okładce? „S”! Petruś, który jest Białorusinem, może przeczytać cały napis: Stalin Woprosy leninizma. Jest to jedyna książka, z której uczymy się rosyjskiego, jedyny egzemplarz tej książki...
Wszystkie dzieci będą należały do Pioniera! Któregoś dnia zajeżdża na podwórko szkolne samochód... Ktoś mówi, że to NKWD... Otóż ci z NKWD przywieźli dla nas białe koszule i czerwone chusty. Jeżeli będą ważne święta... każde dziecko przyjdzie w tej koszuli i chuście...(Imperium).
– Wkrótce zaczyna się mówić o wywózkach na Syberię. Mieli być wywożeni polscy nauczyciele i policjanci. Ojciec, który był nauczycielem i oficerem rezerwy, decyduje się na ucieczkę, to znaczy przejście przez zieloną granicę do Generalnego Gubernatorstwa – pod okupację niemiecką. Wyrusza o zmierzchu, najpierw do swojego kolegi Olka Onichimowskiego, też nauczyciela, który mieszka niedaleko stacji kolejowej; mają uciekać razem.
Tej samej nocy NKWD przychodzi po ojca. Są uzbrojeni w karabiny zakończone bagnetami. Krzyczą do mamy, gdzie jest mąż? Rysiek biega co pięć minut do łazienki, pewnie lepiej niż ja rozumiał, co się dzieje, i bardziej się bał – miałam sześć lat, on siedem. Na koniec, chyba ze złości, że nie zastali ojca, NKWD-yści dziurawią bagnetami reprodukcję obrazu Matejki Batory pod Pskowem, która wisi na ścianie. Mamie dają spokój. Następnego dnia dowiadujemy się, że ojciec był tamtej nocy w Pińsku, bo nie zdążyli z Olkiem na pociąg. Szczęśliwie zanocował u kolegi.
Wpada ich kilku, czerwonoarmistów i cywilów, wdzierają się tak nerwowo i błyskawicznie, jakby ścigały ich rozwścieczone wilki. Od razu karabiny w nas wymierzone. Strach wielki: a jeżeli strzelą? A jeżeli zabiją?... I do mamy – muż kuda? A mama, blada jak papier, rozkłada drżące ręce i mówi, że nie wie... Czego szukają? Mówią, że broni. Ale jaka u nas może być broń? Mój zepsuty kapiszonowiec, z którym chodziłem walczyć z Indianami... Chcą zabrać mamę. Zabrać za karę czy jak? Grożą jej pięściami i okropnie klną. Idi! krzyczy żołnierz do mamy i chce wypchnąć ją kolbą na dwór w ciemną noc. Ale wtedy moja młodsza siostra rzuca się nagle na żołnierza i zaczyna go bić, gryźć i kopać, rzuca się w jakimś szale, furii, obłędzie. Jest w tym taka nieoczekiwana, zaskakująca determinacja, taka drapieżna nieustępliwość, zawziętość i ostateczność, że jeden z czerwonoarmistów, pewnie najstarszy, pewnie komandir, waha się przez chwilę, w końcu nakłada czapkę, zapina kaburę pistoletu i mówi do swoich ludzi – paszli! (Imperium).
– Przez kolejne noce nie spaliśmy, czekaliśmy, że enkawudyści przyjdą ponownie.
Zaczęły się wywózki całych rodzin. Taki los spotkał rodzinę mojej koleżanki z sąsiedztwa, Sabiny, córki policjanta. O piątej rano pod ich dom podjechała furmanka z żołnierzami. Żołnierze ładowali rzeczy na furmankę, a mamie Sabiny pozwolili ugotować trochę kaszy na drogę. Usłyszałam hałas i poprosiłam mamę, czy mogę do nich pójść. Mama chyba nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie mi grozi, i zgodziła się.
Pociąg, którym mieli ich wywieźć, składał się z kilkunastu wagonów i załadowanie ich ludźmi trwało kilka dni. Udało nam się z Ryśkiem i naszą nianią Masią przemycić kilka razy ugotowaną kaszę. Była zima i straszny mróz, ze 30 stopni. Zanim pociąg ruszył, młodsza siostra Sabiny zamarzła.
W szkole, w czasie przerw, albo kiedy wracamy gromadą do domu, mówi się o wywózkach. Nie ma teraz ciekawszego tematu... (Imperium).
– Pamiętam, że cały czas mówiło się o jedzeniu, że trzeba coś zdobyć albo kiedy coś przywiozą. Którejś nocy wypadło na mnie, musiałam stanąć w kolejce po stłuczki jajek. Ludzie wypchnęli mnie z tłumu, nie zdobyłam nic i na dodatek stłukłam gliniany garnek.
Kiedyś, głodni i zdesperowani, powlekliśmy się do żołnierzy pilnujących koszar. Towariszcz, powiedział Hubert, daj pokuszat’ i zrobił ręką gest wkładania do ust kawałka chleba... W końcu jeden z wartowników sięgnął do kieszeni i zamiast chleba wyciągnął płócienny woreczek i podał nam bez słowa. W środku były ciemnobrunatne, niemal czarne, drobno pokrajane łodygi liści tytoniowych. Czerwonoarmista dał nam również kawałek gazety, pokazał, jak skręcić z niej stożek i wsypać wilgotnej, cuchnącej, tytoniowej kaszy...
Zaczęliśmy palić. Dym drapał w gardle i szczypał w oczy. Świat zaczął wirować, kołysać się i stawać na głowie. Wymiotowałem, a czaszka pękała mi od bólu. Ale ssące, tępe uczucie głodu zelżało, osłabło... (Imperium).
– Mama nasza była kochana, nigdy nie dostawaliśmy w skórę, ale jeden raz kiedy sama wróciła z kolejki po stłuczki, zbiła nas. Może była zrozpaczona i sfrustrowana, że niczego nie dostała? Poszło o papierosy. Gdy nie było jej w domu, znaleźliśmy z Ryśkiem pudełko i wypaliliśmy wszystkie – chyba sto sztuk. Pety i popiół wrzucaliśmy za łóżko, sądząc, że w ten sposób mama niczego nie zauważy. Była naprawdę na nas zła, nigdy potem nie pamiętam jej takiej.
– Było już wtedy cieplej, pewnie początek wiosny 1940 roku, i wyjechaliśmy z Pińska na zawsze. Ogłosili, że kto chce, może przejść na stronę niemiecką, zabierając ze sobą 30 kilo bagażu. Mama nie wahała się ani chwili, mimo że zostawiała urządzony dom, do którego – musiała zdawać sobie sprawę – nigdy nie wróci. Wsadziła mnie i Ryśka na furmankę – i ruszyliśmy w drogę. Pamiętam potem jazdę pociągiem. Zanim przeszliśmy przez granicę, pojechaliśmy najpierw do Przemyśla, gdzie mieszkali rodzice ojca. Dziadek był względnie sprawny, ale babcia od lat miała sparaliżowane obie ręce i wymagała troski w czasie uciążliwej podróży.
Na granicy sowiecko-niemieckiej trzeba oddać pieniądze, biżuterię, wszelkie kosztowności. Po niemieckiej stronie – golą głowy, bo Niemcy uważali, że wszyscy jadący ze wschodu mają wszy. Najpierw polewają nam głowy jakąś białą papką, a potem strzygą. Chłopców na łyso, dziewczynki – na krótko. Pamiętam kobietę z małym chłopczykiem, młodszym ode mnie, może czteroletnim, który miał śliczne kręcone blond włosy. Mama nauczyła go wierszyka po niemiecku, wierząc, że ocali jego fryzurę. Chłopiec wierszyk wyrecytował, a chwilę potem maszynka ogoliła mu głowę do skóry.
Nie pamiętam, jak spotkaliśmy ojca, w każdym razie zamieszkaliśmy wszyscy razem w Sierakowie pod Warszawą. To był piętrowy dom, na dole jedna izba, w której ojciec prowadził jednoklasową szkołę; był w niej jedynym nauczycielem. Trzynaście schodków wyżej – dwa pokoje ze ściętymi ścianami dachu: w jednym spali dziadkowie i ja z Ryśkiem, w drugim – rodzice.
Ojciec był surowym nauczycielem, walił uczniów linijką po rękach; mnie kazał przepisywać po 20 razy jakieś słowo, które źle napisałam.
Czy cierpieliśmy głód? Wtedy nie, choć było ciężko, wszyscy chodziliśmy chudzi. W domu był duży żeliwny garnek, w którym mama gotowała zupę. Zupa była codziennie, mieszkaliśmy w końcu na wsi. Dzieci przynosiły jako „opłatę” za szkołę a to litr mleka, a to ziemniaki... Czasem nie starczało zupy dla wszystkich i mama mówiła wtedy, że nie jest głodna.
Głód przyszedł tu za nami z Pińska, ciągle szukałem, gdzie by co zjeść, skórkę chleba, marchewkę, byle co. Kiedyś ojciec, nie mając innego wyjścia, powiedział w klasie: „Dzieci, kto chce jutro przyjść do szkoły, musi przynieść jednego kartofla”... Nazajutrz połowa klasy nie przyszła w ogóle. Niektóre dzieci przyniosły pół, inne ćwierć kartofla. Cały kartofel był wielkim skarbem... (Ćwiczenia pamięci).
– Rysiek z kolegami wymyślili zabawę polegającą na tym, że do metalowej rurki nasypywało się prochu i rurkę rzucało z całej siły o sufit – tak to zapamiętałam. Następował ognisty wybuch – na szczęście nie poparzyło nam twarzy, ani oczu; mogła być z tego tragedia.
Mniej więcej po roku pobytu w Sierakowie przeprowadzamy się do Izabelina, gdzie mamy wspaniałe jak na tamte czasy warunki: dom z dwoma pokojami, kuchnią, przedpokojem i werandą. Mamy też ogród, w którym uprawiamy warzywa, kilka drzew owocowych – jabłonie, śliwy, a w drewnianej przybudówce – króliki i kury, co oznacza, że mamy na co dzień jajka. Tata jeździ do szkoły do Sierakowa na rowerze; mama opiekuje się miejscowymi dziećmi, za co dostaje marmoladę i miód. Rysiek i ja chodzimy do szkoły w Izabelinie...
– Przed naszym domem często „parkuje” kilkanaście rowerów. Odbywają się tu zebrania konspiracyjne – ojciec należy do Armii Krajowej – co jest, niestety, widoczne dla każdego. I niebezpieczne. Nasz sąsiad Grothe, właściciel sklepu, był volksdeutschem. Miał żonę, trzy córki i z jedną z nich, Izą, przyjaźniłam się. Któregoś dnia, gdy wróciłam od niej, w domu Grothego zaczęła się akcja. AK wydała na niego wyrok śmierci, na szczęście nie wyznaczyli do jego wykonania ojca. Słyszeliśmy krzyki i wołanie o pomoc. Nie mogliśmy nic zrobić. Później dowiedzieliśmy się, że broniąc się, Grothe wylał kwas na jednego z napastników i zabarykadował się w sklepie. Zastrzelili go przez drzwi.
Następnego dnia zaczął się koszmar. Do wsi przyjechała ciężarówka pełna żandarmów. Samochody, motory, psy, jeden wielki wrzask. Wyciągnęli z domu sąsiada, Wojtka Borzęckiego, to był w okolicy ktoś; przystojny pan, chodzący w bryczesach i butach z wysokimi cholewami; hrabia chyba. Zaczęli go torturować na oczach wszystkich. Wbijali mu gwoździe pod paznokcie, a on wył tak, że jeszcze dzisiaj słyszę to wycie. Patrzymy na to z Ryśkiem przyklejeni do okna. Potem wyciągają nauczyciela Franciszka Piętę. Wożą go samochodem po wsi, zdzierają skórę z twarzy i posypują solą. Klęczymy z mamą i modlimy się w przyspieszonym tempie, jakby szybka modlitwa miała przynieść mu szybciej pomoc.
Boimy się o ojca. Pojechał rano do Sierakowa i nie wraca. Okazało się, że Niemcy zrobili obławę w całej okolicy. W Sierakowie, gdy zamykał szkołę, czekali już na niego. Z tego, co potem opowiadał, gdzieś przy krzyżu przydrożnym podzielili zebranych mężczyzn na dwie grupy. Jednych zabrali ze sobą, ojciec na szczęście znalazł się w grupie, którą puścili wolno. W trakcie selekcji udało mu się wyrzucić na ziemię i zasypać nogą małe bibułki z tajnymi informacjami.
Gdy wraca do domu, jest już noc. Nie zmrużyliśmy dotąd oka, jesteśmy przerażeni. Tamtej nocy rodzice podejmują decyzję, że trzeba uciekać. Rano ojciec jedzie do pracy do Sierakowa, ale już nie wraca – potem prosto do Warszawy. Przez następne miesiące nocuje w różnych miejscach, po znajomych. Co noc ma kłopot, bo musi organizować sobie nocleg gdzie indziej.
Nocą przychodzą partyzanci... Kiedyś przyszli, jak zawsze, nocą. Była jesień i padał deszcz. Rozmawiali o czymś z matką szeptem (ojca nie widziałem od miesiąca i nie zobaczyłem już do końca wojny – ukrywał się). Musieliśmy szybko ubrać się i wyjść: w okolicy była obława, wywozili do obozów całe wsie. Uciekliśmy do Warszawy, do wyznaczonej kryjówki. Pierwszy raz byłem w dużym mieście, pierwszy raz zobaczyłem tramwaj, wysokie kilkupiętrowe kamienice, rzędy dużych sklepów (Ćwiczenia pamięci).
– Rysiek i ja z mamą zamieszkujemy na kilka miesięcy u przyjaciółki rodziców z Warszawy, Jadwigi Skupiewskiej. Ojciec czasem wpada na noc, ale zwykle go nie ma. Gdzie dokładnie było to mieszkanie, nie wiem; zapamiętałam kamienicę z podwórkiem-studnią. Nie wolno nam podchodzić do okna, bo przebywanie u kogoś bez meldunku jest surowo zakazane. Ryzykowaliśmy więc i my, i przyjaciele, którzy udzielili nam schronienia.
Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie (zbliżała się zima roku 1942 – A.D.), na Krochmalnej, koło bramy getta, u państwa Skupiewskich. Pan Skupiewski robił chałupniczo mydełka toaletowe, wszystkie w jednym, zielonym kolorze. – Dam ci mydełka w komis – powiedział – jak sprzedasz 400, będziesz miał na buty, a dług mi oddasz po wojnie. Bo wtedy jeszcze wierzono, że wojna skończy się zaraz. Doradził mi, żebym handlował na linii kolejki elektrycznej Warszawa – Otwock, bo tam jeżdżą letnicy, którzy czasem chcą się umyć, więc mydło kupią. Usłuchałem. Miałem dziesięć lat, a wypłakałem wtedy połowę łez życia, ponieważ nikt tych mydełek nie chciał kupić. Przez cały tydzień chodzenia nie sprzedawałem nic albo na przykład jedno. Raz sprzedałem trzy, i wróciłem do domu pąsowy ze szczęścia.
Po naciśnięciu dzwonka zaczynałem się żarliwie modlić: Boże, żeby tylko kupili, żeby kupili choć jedno! Właściwie uprawiałem rodzaj żebractwa, próbując wzbudzić litość. Wchodziłem do mieszkania i mówiłem: – Niech pani kupi ode mnie mydełko. Kosztuje tylko złotówkę, idzie zima, a nie mam na buty. Czasem to skutkowało, a czasem nie, bo kręciło się dużo innych dzieci, które próbowały jakoś się urządzić – a to ukraść, a to kogoś naciągnąć, a to czymś pohandlować.
Przyszły jesienne chłody, zimno szczypało mnie w stopy, tak że aż bolały, musiałem skończyć z handlem. Miałem 300 złotych, ale pan Skupiewski hojną ręką dołożył mi 100. Kupiliśmy z mamą buty. Jeżeli owinęło się nogę flanelową onucą i jeszcze okręciło gazetą, można było w nich chodzić nawet w duże mrozy (Podróże z Herodotem).
– Przenosimy się do Świdra pod Warszawą, po drugiej stronie Wisły. Jest to dom z czterema mieszkaniami, zajmujemy jedno z nich. Chodzimy z Ryśkiem do szkoły w Otwocku, siedem kilometrów w jedną stronę, prawie na głodniaka; rano wypijamy ledwie kubek kawy zbożowej. W szkole na obiad nasz przysmak – miska gorącej zupy. Po powrocie do domu i odrobieniu lekcji mama zwykle mówi: dzieci, spać, nie będzie dziś kolacji. Tak to trwało prawie do końca wojny.
Ojciec pracuje wtedy jako poborca podatkowy w Karczewie – paręnaście, może więcej kilometrów od Świdra – pod fałszywym nazwiskiem. Odwiedza nas raz w tygodniu i przynosi czasem kawałek kiełbasy. Są to prezenty, którymi wykupywali się ludzie niemający pieniędzy; prosili, żeby przyszedł po należności za jakiś czas.
Potem ojciec próbuje pracować jako „złota rączka”, człowiek od każdej roboty. Ogłasza na przykład, że lutuje garnki, ale nikt nie chce korzystać z jego usług. Ludzie nie mają pieniędzy, ani jedzenia, żeby zapłacić mu za pracę. Ojciec szyje mi sukienki, robi nam buty...
Przez całą wojnę moim marzeniem są buty. Mieć buty. Ale jak je zdobyć? Co zrobić, żeby mieć buty? W lecie chodzę boso i skórę na stopach mam twardą jak rzemień. Na początku wojny ojciec zrobił mi buty z filcu, ale ojciec nie jest szewcem i buty wyglądają pokracznie, poza tym urosłem i są już ciasne. Marzę o butach mocnych, masywnych, podkutych, które uderzając o bruk, wydają donośny, wyrazisty odgłos... Mocny but był symbolem prestiżu i władzy, symbolem panowania; lichy, podarty but był oznaką poniżenia, piętnem człowieka, któremu odebrano wszelką godność i skazano na nieludzką egzystencję. Mieć mocne buty znaczyło być mocnym, a nawet po prostu być (Ćwiczenia pamięci).
– Inne wspomnienia? Pamiętam tragiczną historię Żydówki ukrywającej się w jednym z czterech mieszkań naszego domu. Douczała mnie matematyki, Ryśka chyba nie, bo nie miał z matematyką kłopotów. Dzieliliśmy się z nią zupą. Miała piękne futro i jakaś znajoma chciała je od niej dostać? kupić? Żydówka nie zgodziła się. Kiedyś poszła do tej znajomej w futrze i nie wróciła. Czy tamta wydała ją za futro? Tak się potem mówiło...
Powstanie warszawskie to dolatujące od strony Warszawy kawałki spalonego papieru i śmierć wujka w walce.
Zbliżają się Sowieci, Niemcy zabierają wszystkich chłopców od 16. roku życia do kopania okopów. Zabrani do tej pracy już nie wracają... Taki los spotkał Janka, którego własny ojciec, nasz dozorca, wypchnął, bo sam bał się iść. Dzięki Bogu, Rysiek ma ledwie 12 lat, nie wygląda za tęgo i zostawiają go w spokoju.
Mieszkamy blisko linii frontu, słyszymy odgłosy walk. Często schodzimy do piwnicy, która służy nam za schron. Wszyscy modlą się o to, żeby jakaś bomba nie trafiła w dom, i Pan Bóg nas wysłuchuje...
Rysiek jest w tamtym czasie bardzo religijny; taki pozostanie do końca wojny, i chyba rok albo dwa później też. Jeszcze w Izabelinie służył do mszy jako ministrant. Kiedyś zauważyłam przy naszym łóżku kałużę śliny. – To dlatego, żeby być na czczo do komunii świętej – wyjaśnił mi bardzo przejęty.
W 1944 zostałem ministrantem. Mój ksiądz był kapelanem szpitala polowego. Rzędy zamaskowanych namiotów stały ukryte w sosnowym lesie po lewej stronie Wisły. W czasie powstania warszawskiego, nim ruszyła ofensywa styczniowa, trwała tu gorączkowa, męcząca krzątanina. Z frontu, który w pobliżu huczał i dymił, przyjeżdżały pędem samochody-sanitarki. Przywoziły rannych, często nieprzytomnych, ułożonych w pośpiechu i nieładzie, jeden na drugim, jakby to były worki ze zbożem (tyle że worki ociekające krwią). Sanitariusze, sami już ze zmęczenia półżywi, wyjmowali rannych i kładli na trawie, następnie brali gumowego węża i polewali ich silnym strumieniem zimnej wody. Kto z rannych zaczynał dawać oznaki życia, tego nieśli do namiotu, w którym mieściła się sala operacyjna (przed namiotem, wprost na ziemi leżała codziennie świeża sterta amputowanych rąk i nóg), kto zaś nie poruszył się więcej, tego nieśli do wielkiego grobu, jaki mieścił się na tyłach szpitala. Tam właśnie nad niekończącą się mogiłą stałem godzinami obok księdza, trzymając mu brewiarz i kropielnicę. Powtarzałem za nim modlitwę za zmarłych. Każdemu poległemu mówiliśmy – Amen, dziesiątki razy dziennie – Amen, w pośpiechu, bo gdzieś obok, za lasem, maszyna śmierci pracowała bez wytchnienia. Aż wreszcie kiedyś zrobiło się pusto i cicho – ustał ruch sanitarek, zniknęły namioty (szpital odjechał na zachód), w lesie zostały krzyże (Ćwiczenia pamięci).
Z notatek i rozmów (3)
Jedna z hipotez w sprawie „psychologiczne dziedzictwo wojny”: wojna uformowała przeświadczenie, że ci, co się wychylają, ci odważni, obrywają pierwsi.
– Odważne dzieci wojny zginęły, mniej odważne – miały większe szanse przeżyć. To takie proste. Doświadczenie wojny, widok śmierci, cierpienia, biedowanie, głód, strach – to wszystko zmienia na zawsze postawę człowieka, jego nastawienie do życia.
To fragment moich notatek z rozmowy z Wiktorem Osiatyńskim, jednym z najbliższych przyjaciół Kapuścińskiego. Zaprzyjaźnili się w latach siedemdziesiątych, gdy obaj pracowali w tygodniku „Kultura”.
Mówiąc o dzieciach odważnych i mniej odważnych, Osiatyński nie odnosi refleksji wprost do przyjaciela, sugeruje raczej możliwy klucz.
– Nie oceniam ludzi, których młodość przypadła na czasy wojny i potem stalinizmu. Nie wiem, jak sam bym przeżył tamten czas ani jak się zachował.
Dalej mówi: – Nie był człowiekiem wielkiej odwagi, choć kilka razy potrafił powiedzieć „nie”. Na przykład, gdy po wprowadzeniu stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku rzucił legitymację PZPR – musiało to być dla niego trudne. Nie mam powodu, czy raczej dowodów, żeby podważać jego opowieści o tym, jak go miano kilka razy rozstrzeliwać, gdy był korespondentem w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Lecz nigdy też nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że swoją odwagę tworzył w literaturze. Wiedział, że jest inny.
W 1961 roku w Kongu, gdy robiło się niebezpiecznie, Kapuściński barykadował się raczej w pokoju hotelowym, niż wychodził na ulice – tak opowiada jednemu ze wspólnych przyjaciół Dušan Provazník, czeski dziennikarz i tłumacz Kapuścińskiego. Dla ścisłości: Provazník barykadował się razem z Kapuścińskim.
Spojrzałem na Dušana: stał blady z lękiem w oczach, a myślę, że też stałem blady i z lękiem w oczach. Teraz nasłuchiwaliśmy, czy stukot butów i łomotanie kolbami w drzwi zbliża się w naszą stronę, i nerwowo, w pośpiechu, zaczęliśmy ubierać się, bo źle jest znaleźć się przed umundurowanymi ludźmi w piżamie czy koszuli, to od razu stawia człowieka w gorszej sytuacji. Ten na ulicy krzyczał dalej i bardzo krwawił. Tymczasem żandarmi wypchnęli z hotelu jeszcze kilku białych, nawet nie wiedziałem, skąd się ci ludzie wzięli, bo nasz hotel był z reguły pusty.
Na chwilę ratuje nas przypadek, a mianowicie to, że do naszych pokojów wchodziło się nie z korytarza, ale ze znajdującego się na końcu budynku tarasu, a żandarmi nie zadali sobie trudu przeszukania wszystkich kątów... Ponieważ nie było sensu siedzieć bezczynnie w pokoju, zeszliśmy na dół do hallu, myśląc, że ktoś pojawi się i powie, co słychać... Nagle przed hotel zajechał jeep i wyskoczyła z niego zgraja młodych ludzi z automatami w ręku. Była to najwyraźniej bojówka, szwadron zemsty. Tak, wystarczyło spojrzeć na te twarze: szukali krwi. Wpadli do hallu jak burza i otoczyli nas, przystawiając lufy do głowy. Wtedy naprawdę pomyślałem: koniec. Nie ruszyłem się. Siedziałem nieruchomy nie z powodu żadnej odwagi, ale z przyczyny czysto technicznej – czułem, że mam ciało z ołowiu, tak ciężkie, że nie będę w stanie go ruszyć (Wojna futbolowa).
Doświadczenie niedostatków, cierpienia, wojennej grozy ma też swój paradoksalny rewers: czyni znośniejszą adaptację w ciężkich warunkach pracy korespondenta – w czasie wojen, rewolucji, zamieszek na różnych kontynentach, gdy nie ma co jeść i śpi się byle gdzie. Nie chodzi o to, że Kapuścińskiemu było łatwiej niż innym reporterom, ani że cierpiał mniej, lecz o to, że miał prawdopodobnie inną „wewnętrzną granicę” odporności, zdolności przystosowania się, być może także strachu, aniżeli dziennikarze, którzy wojny nie powąchali w dzieciństwie, wychowali się w dobrobycie i względnym spokoju.
– Rysiek nigdy się do tego otwarcie nie przyznawał, ale obrazy wojny fascynowały go. Ja odczuwam dokładnie to samo – opowiada Mirosław Ikonowicz, przyjaciel z tego samego pokolenia. Poznali się w czasie studiów na wydziale historii Uniwersytetu Warszawskiego; przez lata pracowali dla tej samej agencji prasowej. Ikonowicz, tak samo jak Kapuściński, był korespondentem w czasie wojny domowej w Angoli.
– Wojna, rewolucja, niebezpieczne miejsca były mu potrzebne do „życia na granicy”. Porównałbym tę jego – i moją też – potrzebę do potrzeb ludzi, którzy uprawiają sporty ekstremalne. Choć mówił, że nie szuka dodatkowej adrenaliny, to sądzę, że ta potrzeba głęboko w nim tkwiła, nieraz o tym rozmawialiśmy...
„Rysiek nie lubił się konfrontować” – jeszcze jedna notatka z rozmów o nim.
Na ile można w tę niechęć do konfrontacji wplątywać doświadczenia wojny? Czy w takim znaczeniu, że gdy dochodzi do konfliktu, utarczki, zderzenia można dostać po głowie? Lecz z drugiej strony – przez całe życie zawodowe pchał się przecież tam, gdzie niebezpiecznie.
Zostawiam te pytania bez odpowiedzi; będę do nich wracał. Do kwestii osobistej odwagi też. Notuję na marginesie: „Ustalić, co się da w sprawie kilku niedoszłych rozstrzelań Kapuścińskiego”, o których opowiadał w książkach i wywiadach.
Wojna i buty. Znajoma Kapuścińskiego, Danuta Rycerz, tłumaczka, opowiada, że zawsze zwracał uwagę na jej buty. Podziwiał je i oglądał z jakimś nabożeństwem. Dzięki wojennej obsesji na punkcie (braku) butów potrafił zauważyć i odczuwać coś, czego zapewne nie dostrzegali i nie odczuwali inni.
Na przykład w czasie podróży do Indii, gdy widzi rzesze ludzi bez butów, odzywa się w nim poczucie wspólnoty pojawia „nastrój, jaki odczuwamy, wracając do domu dzieciństwa”.
Pomysł, żeby stworzyć fragment opowieści o wojnie poprzez opis butów – zaskakujący, oryginalny:
Chłopcy, którzy przydają elegancji żołnierskim butom, wiedzą o wojnie wszystko. Buty strasznie zakurzone – były ciężkie walki. Buty zakurzone ot, tak tylko – spokój na froncie. Buty mokre, jakby wyjęte z wody – fedaini walczą na Hermonie, gdzie jest śnieg. Buty cuchnące ropą, umazane w smarze – musiał być bój pancerny, czołgiści mieli ciężki dzień.
Buty – to komunikaty wojenne (Wojna futbolowa).
Na pytanie „jak wojna uformowała Kapuścińskiego?” Hanna Krall odpowiada krótko: – Był dzieckiem wojny i jak wielu z jego pokolenia wojna uczyniła go zachłannym na życie.
Postscriptum: nieścisłości i kontrowersje
Po ukazaniu się Imperium czytelnicy-pińszczanie prostowali, niekiedy podważali niektóre szczegóły relacji Kapuścińskiego o ich mieście pod okupacją radziecką. Jeden z nich pisał, że posługiwano się rosyjskim elementarzem (Bukwarem), a nie – jak napisał Kapuściński – książką Stalina Woprosy leninizma. Że do organizacji pionierów przyjmowano tylko Rosjan, i to też nie wszystkich. Że polskie dzieci mogły należeć do pionierów, o ile rodzice przyjęli od razu obywatelstwo ZSRR. Albo – że białe koszule i czerwone chusty pionierzy dostawali od swojej organizacji (a nie od NKWD w szkole).
Ktoś inny twierdził, że zniknięcia kolegów z klasy jesienią 1939 roku nie były wynikiem wywózek polskich rodzin na wschód, gdyż pierwsze wywózki miały miejsce dopiero w lutym 1940 roku. Zniknięcia były wynikiem częstego przechodzenia Polaków spod okupacji radzieckiej pod okupację niemiecką. (To samo uczynili wiosną 1940 roku Kapuścińscy).
Pamięć, zwłaszcza pamięć dziecka, wymieszana z wiedzą uzyskaną po latach nie może być dokładna; zawsze jest subiektywna, w nieunikniony sposób zamazuje granice między twardymi faktami a impresjami, rodzinymi opowieściami, plotkami. Czy istnieje zresztą inna prawda, jaką człowiek jest w stanie opowiedzieć o samym sobie?
Być może Kapuściński pomylił szczegóły. Być może jego pamięć zakodowała te same wydarzenia inaczej niż pamięć jego pińskich recenzentów. Może w szkole, do której uczęszczał autor „sprostowania”, korzystano z Bukwara, a nie z książki Woprosy leninizma, z której uczono Kapuścińskiego. W życiorysach dołączanych do podań o przyjęcie na studia (1950), potem do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (1952) Kapuściński pisał, że należał do organizacji pionierów – a to jeden z podważanych szczegółów jego wspomnień. Nie sposób dziś ustalić, czy rzeczywiście należał.
Tak, pytanie, czy Kapuściński ubarwiał własną biografię, jest zasadne. W toku lektur, rozmów, zestawień faktów, dat i całej biograficznej buchalterii trafiam na ślady, które nie pozwalają uciec od wątpliwości.
Czy opowiadając o swoim życiu, „pisał” jeszcze jedną książkę? Czy Ryszard Kapuściński – bohater książek Ryszarda Kapuścińskiego (wszak jest on bohaterem prawie wszystkich swoich książek) – to postać rzeczywista? W jakim stopniu także literacka? Czy Kapuściński tworzył własną legendę? Jak? Po co?