Читать книгу Bohater wieków - Brandon Sanderson - Страница 15

4

Оглавление

Sazed, główny ambasador Nowego Imperium, czytał leżący przed nim arkusz papieru. Zasady ludu Canzi. O pięknie śmiertelności, wadze śmierci i niezbędnej roli ludzkiego ciała jako części boskiej całości.

Słowa te napisał własną ręką, przekopiował je z jednej z feruchemicznych metalmyśli, w których przechowywał zawartość tysiąca ksiąg. Pod nagłówkiem, wypełniając ściśniętym pismem niemal cały arkusz, wypisał podstawowe wierzenia Canzi i zasady ich religii.

Oparł się wygodniej na krześle, uniósł papier i po raz kolejny przyjrzał się swoim notatkom. Od dobrego dnia skupiał się na tej religii i chciał podjąć decyzję na jej temat. Nawet przed tym dniem dużo wiedział na temat wierzeń Canzi, gdyż badał je – podobnie jak inne wiary z okresu przed Wstąpieniem – przez większość życia. Religie były jego namiętnością, punktem kluczowym badań.

A później nadszedł dzień, kiedy uświadomił sobie, że cała jego nauka była bez znaczenia.

Religia Canzi jest sprzeczna wewnętrznie, uznał, robiąc piórem notatkę na marginesie. Wyjaśnia, że wszystkie istoty są częścią „boskiej całości”, i sugeruje, że każde ciało jest dziełem sztuki stworzonym przez ducha, który pragnie żyć na tym świecie.

Jednakże, zgodnie z inną z jej zasad, źli są karani ciałami, które nie działają poprawnie. Zdaniem Sazeda, wstrętna doktryna. Ci, którzy urodzili się z ułomnościami umysłowymi lub fizycznymi, zasługiwali na współczucie, być może na litość, lecz nie pogardę. Poza tym, które z ideałów religii były prawdziwe? To, że duchy wybierały i tworzyły sobie ciała zgodnie z własną wolą, czy te, że były karane ciałem wybranym dla nich? A co z wpływem pochodzenia na rysy i temperament dziecka?

Pokiwał głową i zrobił notatkę na dole arkusza papieru. „Logicznie niespójna. Wyraźnie nieprawdziwa”.

– Co ty tu masz? – spytał Breeze.

Sazed uniósł wzrok. Breeze siedział przy niewielkim stoliku, popijając wino i zajadając winogrona. Miał na sobie typowy strój szlachetnie urodzonego, łącznie z ciemnym surdutem, jaskrawoczerwoną kamizelką i laską pojedynkową, którą lubił gestykulować, kiedy mówił. Odzyskał większość wagi utraconej podczas oblężenia Luthadel i późniejszych dni, i znów można go było określić jako korpulentnego.

Sazed spuścił wzrok. Starannie dołączył arkusz do setki innych w teczce, po czym zamknął obitą płótnem okładkę i zawiązał sznurki.

– To nic ważnego, lordzie Breeze – stwierdził.

Breeze popijał wino.

– Nic ważnego? Zawsze masz koło siebie te papiery. Kiedy tylko masz wolną chwilę, wyjmujesz jeden z nich.

Sazed położył teczkę obok krzesła. Jak to wyjaśnić? Na każdym arkuszu znajdował się zarys jednej z ponad trzystu religii, jakie opisali Opiekunowie. Każda była obecnie „martwa”, gdyż Ostatni Imperator wykorzenił je na początku swoich rządów, ponad tysiąc lat temu.

Przed rokiem ukochana Sazeda umarła. Teraz chciał wiedzieć... nie, musiał wiedzieć... czy religie świata miały dla niego odpowiedź. Odnajdzie prawdę albo wyeliminuje każde z wierzeń.

Breeze wciąż się w niego wpatrywał.

– Wolałbym raczej o tym nie rozmawiać, lordzie Breeze – powiedział w końcu Sazed.

– Jak sobie życzysz – odparł Breeze, unosząc kubek. – Może mógłbyś wykorzystać swoje feruchemiczne moce, by podsłuchać rozmowę w sąsiedniej komnacie...

– Nie sądzę, by to było uprzejme.

Breeze się uśmiechnął.

– Mój drogi Terrisaninie, tylko ty możesz najechać miasto, a następnie martwić się „uprzejmością” wobec dyktatora, któremu grozisz.

Sazed spuścił wzrok, czując niejakie zawstydzenie. Nie mógł jednak zaprzeczyć uwagom Breeze’a. Choć obaj nie przyprowadzili armii do miasta Lekal, to rzeczywiście mieli zamiar je podbić. Po prostu zamierzali to zrobić za pomocą kartki papieru, nie miecza.

Wszystko zależało od tego, co się działo w sąsiedniej komnacie. Czy król podpisze traktat, czy też nie? Sazed i Breeze mogli jedynie czekać. Kusiło go, żeby wyjąć teczkę i przejrzeć kolejną religię na stercie. Przez ponad dzień rozważał Canzi, a teraz, gdy podjął decyzję, pragnął przejść do następnego arkusza. Przez ostatni rok przejrzał około dwóch trzecich religii. Pozostała mu już niecała setka, choć ta liczba była raczej bliższa dwustu, jeśli uwzględni wszystkie odłamy i sekty.

Był blisko. W ciągu kolejnych kilku miesięcy zajmie się resztą religii. Pragnął nad każdą uczciwie się zastanowić. Z pewnością jedna z pozostałych uderzy go jako zawierająca kwintesencję prawdy, której szukał. Z pewnością jedna z nich powie mu, co się stało z duchem Tindwyl bez wewnętrznych sprzeczności w kilku różnych miejscach.

Na razie jednak czułby się skrępowany, czytając w obecności Breeze’a. Dlatego też zmusił się do siedzenia i cierpliwego czekania.

Komnata, w której się znajdowali, była bogato zdobiona, zgodnie z najlepszymi wzorcami starej imperialnej arystokracji. Sazed nie był przyzwyczajony do takich ozdób, już nie. Elend sprzedał lub spalił większość wystawnych dekoracji – jego lud potrzebował jedzenia i ciepła podczas zimy. Wydawało się, że król Lekal tego nie zrobił, choć być może dlatego, że zimy na południu były łagodniejsze.

Sazed wyjrzał przez okno, obok którego siedział. Miasto Lekal nie miało prawdziwego pałacu – jeszcze przed dwoma laty była to jedynie wiejska posiadłość. Z okien rezydencji można było jednak oglądać rozwijające się miasto – które w tej chwili bardziej przypominało dużą dzielnicę biedoty niż prawdziwe miasto.

Mimo to, owa dzielnica biedoty panowała nad ziemiami, które znajdowały się niebezpiecznie blisko granic Elenda. Potrzebowali lojalności króla Lekala. I dlatego Elend wysłał kontyngent – w tym Sazeda, swojego głównego ambasadora – by zapewnić sobie współpracę władcy miasta Lekal. Ten człowiek naradzał się w sąsiedniej komnacie ze swoimi doradcami, próbując zadecydować, czy podpisać traktat – który uczyniłby ich poddanymi Elenda Venture.

Główny ambasador Nowego Imperium...

Sazed niezbyt lubił swój nowy tytuł, sugerował on bowiem, że jest obywatelem imperium. Terrisanie, jego lud, przysięgali, że nigdy więcej nie będą mieli panów. Przeżyli tysiąc lat ucisku, hodowani jak zwierzęta i przemienieni w doskonałych, uległych służących. Dopiero upadek Ostatniego Imperium dał Terrisanom możliwość samostanowienia.

Na razie nie szło im z tym najlepiej. Oczywiście nie pomogło im to, że Stalowi Inkwizytorzy wymordowali całą radę, która nimi rządziła, pozostawiając lud Sazeda bez władzy i przywództwa.

W pewnym sensie i tak jesteśmy hipokrytami, pomyślał. Ostatni Imperator był Terrisaninem. Jeden z naszych uczynił nam te straszne rzeczy. Jakim prawem mamy się upierać, by nie nazywać żadnego obcego naszym panem? To nie cudzoziemiec zniszczył nasz lud, naszą kulturę i religię.

I tak oto Sazed pełnił funkcję głównego ambasadora Elenda Venture. Elend był przyjacielem, człowiekiem, którego szanował bardziej niż kogokolwiek. W oczach Sazeda nawet sam Ocalały nie miał takiej siły charakteru, jak Elend Venture. Cesarz nie próbował zdobyć władzy nad Terrisanami, nawet kiedy przyjął uchodźców na swoje ziemie. Sazed nie był pewien, czy jego rodacy są wolni, ale z pewnością mieli ogromny dług wobec Elenda Venture. Z radością pełnił funkcję jego ambasadora.

Nawet jeśli czuł, że powinien robić coś innego. Na przykład przewodzić swojemu ludowi.

Nie, pomyślał, spoglądając na teczkę. Nie. Nie może im przewodzić człowiek pozbawiony wiary. Najpierw muszę znaleźć prawdę. Jeśli istnieje.

– Z pewnością zajmuje im to dużo czasu – powiedział Breeze, zjadając winogrono. – Można by pomyśleć, że po tym wszystkim, co im powiedzieliśmy, żeby dotrzeć do tego punktu, powinni już wiedzieć, czy mają zamiar podpisać traktat.

Sazed spojrzał w stronę rzeźbionych drzwi po drugiej stronie komnaty. Co zadecyduje król Lekal? Czy naprawdę ma wybór?

– Jak sądzisz, lordzie Breeze, czy postąpiliśmy dobrze? – spytał Sazed.

Breeze prychnął.

– Dobro i zło się nie liczą. Gdybyśmy my nie przybyli, żeby zastraszyć króla Lekala, zrobiłby to ktoś inny. Tu chodzi o konieczność strategiczną. Albo przynajmniej ja tak to postrzegam... może jestem bardziej wyrachowany niż inni.

Sazed spojrzał na przysadzistego mężczyznę. Breeze był Uspokajaczem – w rzeczy samej, był najbardziej bezwstydnym, ostentacyjnym Uspokajaczem, jakiego Sazed kiedykolwiek poznał. Większość Uspokajaczy korzystała ze swoich mocy z ostrożnością i delikatnością, kierując emocjami wyłącznie w najbardziej dogodnych chwilach. Breeze jednak bawił się uczuciami wszystkich wokół. Sazed nawet w tej chwili czuł dotknięcie mężczyzny na swoich uczuciach – choć tylko dlatego, że wiedział, czego się spodziewać.

– Jeśli mi wybaczysz tę uwagę, lordzie Breeze – powiedział Sazed – to wiedz, nie oszukujesz mnie z taką łatwością, jak ci się wydaje.

Breeze uniósł brew.

– Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem – mówił dalej Terrisanin. – Bardzo starasz się to ukryć. Wszem wobec pokazujesz swoją bezduszność i egoizm. Tyle że dla tych, którzy patrzą na to, co robisz, a nie tylko na to, co mówisz, jesteś o wiele bardziej przejrzysty.

Breeze spochmurniał, a Sazed poczuł odrobinę zadowolenia, że udało mu się go zaskoczyć. Najwyraźniej nie spodziewał się, że Sazed będzie mówił tak otwarcie.

– Mój drogi – powiedział Uspokajacz, pociągając łyk wina – jestem rozczarowany. Czy przed chwilą nie wspominałeś o uprzejmości? Nie jest wcale uprzejmie wyjawiać mroczną tajemnicę starego, zrzędliwego pesymisty.

– Mroczną tajemnicę? – powtórzył Sazed. – Że masz dobre serce?

– To cecha, której bardzo starałem się pozbyć – powiedział lekkim tonem Breeze. – Niestety, okazałem się zbyt słaby. A teraz, by całkowicie zmienić temat... który uważam za stanowczo zbyt niewygodny... powrócę do twojego wcześniejszego pytania. Pytasz, czy postępujemy dobrze? To znaczy w czym? Zmuszając króla Lekala do uznania zwierzchności Elenda?

Sazed pokiwał głową.

– Cóż – stwierdził Breeze – muszę powiedzieć, że tak, robimy dobrze. Nasz traktat zapewni Lekalowi ochronę armii Elenda.

– Kosztem jego swobody samostanowienia.

– Phi – mruknął Uspokajacz, machnąwszy ręką. – Obaj wiemy, że Elend jest o wiele lepszym władcą, niż Lekal mógłby się kiedykolwiek stać. Na Ostatniego Imperatora, większość z jego ludzi mieszka w na wpół ukończonych szopach!

– Owszem, ale musisz przyznać, że go zastraszyliśmy.

Breeze się skrzywił.

– Na tym polega polityka. Sazedzie, kuzyn tego człowieka posłał armię kolossów, by zniszczyć Luthadel! Ma szczęście, że Elend w odpowiedzi nie zrównał całego miasta z ziemią. Mamy większe armie, więcej zasobów i lepszych Allomantów. Tym ludziom będzie się żyło lepiej, kiedy Lekal podpisze traktat. Co się z tobą dzieje, mój drogi? Jeszcze dwa dni temu przy stole negocjacyjnym sam wysuwałeś takie argumenty.

– Przepraszam, lordzie Breeze – odparł Sazed. – Wydaje mi się... że jestem ostatnio przekorny.

Breeze milczał przez chwilę.

– Wciąż boli, prawda? – spytał.

Ten człowiek stanowczo zbyt dobrze rozumie uczucia innych, pomyślał Sazed.

– Tak – wyszeptał w końcu.

– Przestanie – stwierdził Breeze. – Kiedyś.

Naprawdę? – pomyślał Sazed, odwracając wzrok. Minął rok, a on wciąż czuł... jakby już wszystko zawsze było nie tak. Czasami zastanawiał się, czy zatopienie w religiach nie było sposobem ucieczki przed bólem.

Jeśli tak, to wybrał kiepski sposób na poradzenie sobie z sytuacją, ból bowiem czekał na niego zawsze. Zawiódł. Nie, to wiara go zawiodła. Nic mu nie pozostało.

Po prostu. Wszystko. Zniknęło.

– Posłuchaj – powiedział Breeze – siedzenie tutaj i czekanie, aż Lekal podejmie decyzję, najwyraźniej wywołuje w nas niepewność. Może porozmawiamy o czymś innym? Może opowiesz mi o jednej z tych religii, które znasz na pamięć. Od miesięcy nie próbowałeś mnie nawrócić!

– Od ponad roku nie noszę miedziomyśli, Breeze.

– Ale z pewnością coś pamiętasz. Dlaczego nie spróbujesz mnie nawrócić? Wiesz, w imię starych dobrych czasów i tak dalej.

– Nie sądzę, Breeze.

Wydawało mu się to czymś w rodzaju zdrady. Jako Opiekun – terrisański Feruchemik – umiał przechowywać wspomnienia w kawałkach miedzi, a później po nie sięgać. W czasach Ostatniego Imperium podobni Sazedowi wiele wycierpieli, by zebrać ogromne zasoby wiedzy, i to nie tylko na temat religii. Zbierali wszystkie odłamki informacji, jakie udało im się znaleźć o czasach przed Ostatnim Imperatorem. Zapamiętywali je i przekazywali innym, dla zachowania dokładności polegając na Feruchemii.

Nie odnaleźli jednak jednej rzeczy, której szukali najbardziej gorliwie, od której zaczęli swoją misję – religii Terris. Została zupełnie wymazana przez Ostatniego Imperatora w pierwszym stuleciu jego rządów.

Mimo to, tak wielu umierało, pracowało i krwawiło, by Sazed mógł otrzymać ogromne zasoby, które odziedziczył. A on je zdjął. Po odzyskaniu swoich notatek na temat każdej religii, zapisaniu ich na kartkach, które teraz nosił w teczce, zdjął wszystkie swoje metalmyśli i schował je.

Po prostu... nie miały już znaczenia. Czasami nic nie miało. Próbował nie zastanawiać się na tym zbyt długo, lecz w jego głowie ukrywała się myśl, straszliwa i niemożliwa do odegnania. Czuł się splamiony, niegodny. O ile Sazed wiedział, był ostatnim żyjącym Feruchemikiem. Nie mieli na razie możliwości przeprowadzenia poszukiwań, lecz w ciągu roku żadni Opiekunowie nie dotarli na ziemie Elenda. Został tylko Sazed. A on, jak każdy terrisański lokaj, został w dzieciństwie wykastrowany. Dziedziczna moc Feruchemii może umrzeć razem z nim. Pozostanie niewielki ślad pośród Terrisan, ale biorąc pod uwagę wysiłki Ostatniego Imperatora, by go usunąć, i śmierć Synodu... sytuacja nie wyglądała dobrze.

Metalmyśli pozostały zapakowane, zabierał je wszędzie ze sobą, ale z nich nie korzystał. Wątpił, by miał kiedykolwiek do nich sięgnąć.

– I jak? – spytał Breeze. Podniósł się i podszedł bliżej, po czym oparł się o okno obok Sazeda. – Nie opowiesz mi o religii? Która to będzie? Ta, w której ludzie tworzyli mapy? Ta, która oddawała cześć roślinom? Z pewnością masz taką, w której wielbią wino. Ona mogłaby mi się spodobać.

– Proszę, lordzie Breeze – powiedział Sazed, wyglądając na miasto. Padał popiół. Ostatnio ciągle padał. – Nie chcę o tym rozmawiać.

– Co? Jak to możliwe?

– Gdyby istniał Bóg, Breeze – stwierdził Terrisanin – jak myślisz, czy pozwoliłby, żeby Ostatni Imperator zabił tylu ludzi? Czy pozwoliłby, żeby świat stał się takim miejscem, jakim jest teraz? Nie będę nauczał ciebie... ani nikogo innego... religii, która nie potrafi odpowiedzieć na moje pytania. Już nigdy.

Breeze milczał.

Sazed położył rękę na brzuchu. Słowa Breeze’a go raniły. Przypominały mu tamten straszliwy czas przed rokiem, gdy została zabita Tindwyl. Kiedy Sazed walczył z Marshem przy Studni Wstąpienia i sam omal nie zginął. Nawet przez ubranie czuł blizny na brzuchu, gdzie Marsh uderzył go woreczkiem metalowych pierścieni, przebijając skórę Sazeda i niemal go zabijając.

Wykorzystał feruchemiczną moc tych właśnie pierścieni, by uratować życie i uleczyć ciało, zatapiając je wewnątrz siebie. Niedługo potem jednak odzyskał trochę zdrowia i kazał chirurgowi usunąć pierścienie z ciała. Mimo sprzeciwów Vin, że ukrycie ich w środku daje mu przewagę, Sazed martwił się, że trzymanie ich wewnątrz ciała jest niebezpieczne dla zdrowia. Poza tym chciał się ich pozbyć.

Breeze wyjrzał przez okno.

– Zawsze byłeś najlepszym z nas, Sazedzie – powiedział cicho. – Ponieważ w coś wierzyłeś.

– Przykro mi, lordzie Breeze. Nie chciałem cię rozczarować.

– Ależ wcale mnie nie rozczarowujesz – sprzeciwił się Breeze. – Ponieważ nie wierzę w to, co powiedziałeś. Bycie ateistą nie leży w twojej naturze, Sazedzie. Czuję, że nie będziesz w tym dobry... to do ciebie nie pasuje. W końcu ci się odmieni.

Sazed znów wyjrzał przez okno. Jak na Terrisanina, był arogancki, ale nie miał ochoty się dłużej kłócić.

– Nigdy ci nie podziękowałem – powiedział Breeze.

– Za co, lordzie Breeze?

– Za wyciągnięcie mnie z samego siebie – odparł. – Za zmuszenie mnie do wstania, rok temu, i ruszenia dalej. Gdybyś mi nie pomógł, nie wiem, czy kiedykolwiek pogodziłbym się z tym... co się wydarzyło.

Sazed pokiwał głową. Mimo to, jego myśli były pełne goryczy. Tak, widziałeś zniszczenie i śmierć, przyjacielu. Ale kobieta, którą ty kochasz, wciąż żyje. Ja też mógłbym powrócić, gdybym jej nie utracił. Wróciłbym do siebie, tak jak ty.

Drzwi się otworzyły.

Sazed i Breeze odwrócili się. Do środka wszedł jeden z doradców, niosąc ozdobny arkusz pergaminu. Król Lekal podpisał traktat na dole. Jego podpis był malutki, niemal ściśnięty, na przeznaczonym na niego dużym miejscu. Wiedział, że został pokonany.

Doradca położył traktat na stole i się wycofał.

Bohater wieków

Подняться наверх