Читать книгу Bohater wieków - Brandon Sanderson - Страница 21

8

Оглавление

Pierwszego dnia po wyjściu z Vetitan Vin i Elend zamordowali setkę wieśniaków. A przynajmniej Vin tak się czuła.

Siedziała na gnijącym pniaku pośrodku obozu, przyglądając się, jak słońce opada ku odległemu horyzontowi. Wiedziała, co się zdarzy. Wokół niej w ciszy opadał popiół. I pojawiły się mgły.

Kiedyś – nie tak dawno temu – mgły pojawiały się jedynie w nocy. Jednakże w ciągu roku po śmierci Ostatniego Imperatora wszystko się zmieniło. Jakby tysiąc lat uwięzienia w ciemnościach sprawiło, że mgły stały się niespokojne.

I tak oto zaczęły pojawiać się w ciągu dnia. Czasami przypływały wielkimi przetaczającymi się falami, pojawiając się znikąd i znikając równie szybko. Zazwyczaj jednak po prostu pojawiały się w powietrzu niczym tysiąc zjaw, kłębiąc się i wzrastając. Rozrastające się pasma mgły, przypominające pnącza pędy, które skradały się po niebie. Każdego dnia znikały odrobinę później o poranku i każdego dnia pojawiały się odrobinę wcześniej wieczorem. Wkrótce, być może jeszcze przed końcem roku, na stałe pokryją ziemię. A to oznaczało problem, ponieważ od tamtej nocy, gdy Vin przyjęła moc Studni Wstąpienia, mgły zabijały.

Elend nie mógł uwierzyć w opowieści Sazeda sprzed dwóch lat, gdy Terrisanin przybył do Luthadel z przerażającymi doniesieniami o zastraszonych wieśniakach i mgłach, które zabijały. Vin również zakładała, że Sazed się mylił. W głębi duszy żałowała, że nie może dalej trzymać się tego złudzenia, gdy patrzyła na czekających mieszkańców miasteczka, tulących się do siebie na szerokiej równinie, otoczonych przez żołnierzy i kolossy.

Zaczęli umierać w chwili, gdy pojawiły się mgły. Choć większość ludzi pozostawała nietknięta, mgły wybierały przypadkowe jednostki, wywołując w nich drgawki. Ci padali na ziemię, a ich rodziny i przyjaciele przyglądali się wstrząśnięci i przerażeni.

Vin wciąż reagowała przerażeniem. Oraz frustracją. Kelsier twierdził, że mgły są sojusznikiem – że będą ją chronić i dadzą jej moc. Wierzyła w to do chwili, gdy zaczęły się jej wydawać obce, ukrywając duchy i zbrodnicze zamiary.

– Nienawidzę was – wyszeptała, gdy mgły nie przerywały swojej makabrycznej działalności.

Czuła się tak, jakby patrzyła na starego znajomego, który wybiera obcych z tłumu i podrzyna im gardła, jednemu po drugim. I nic nie mogła na to poradzić. Uczeni Elenda próbowali wszystkiego – kaptury powstrzymujące przed wdychaniem oparów, czekanie z wyjściem na zewnątrz do chwili, gdy mgły objawią się w pełni, wciąganie ludzi do środka w chwili, gdy zaczynali się trząść. Zwierzęta z jakiegoś powodu były odporne, lecz każdy człowiek był potencjalnie podatny. Jeśli ktoś wychodził z domu we mgłę, ryzykował życie i nic nie mogło temu zapobiec.

Wkrótce wszystko się skończyło. Mgły wywoływały ataki u mniej niż jednego na sześciu, a umierała niewielka ich część. Poza tym wystarczyło tylko raz zaryzykować kontakt z nową mgłą i człowiek stawał się odporny. Większość z chorych powracała do zdrowia. Co jednak nie było pocieszeniem dla rodzin tych, którzy umarli.

Siedziała na pniaku, wpatrując się w mgły, wciąż podświetlane blaskiem zachodzącego słońca. Paradoksalnie, widziała gorzej niż gdyby panowała całkowita ciemność. Nie mogła spalać dużo cyny, gdyż słońce by ją oślepiło – bez niej jednak nie mogła przebić wzrokiem mgieł.

I w ten sposób przypomniała sobie, dlaczego kiedyś bała się mgieł. Mogła sięgnąć wzrokiem nie dalej niż na dziesięć stóp i widziała tylko cienie. Bezkształtne postacie biegły z krzykiem w różne strony. Sylwetki klęczały lub stały przerażone. Dźwięk był zdradziecki, odbijał się echem od niewidocznych obiektów, krzyki pochodziły od widmowych źródeł.

Vin siedziała pośród nich, popiół spadał wokół niej niczym spalone łzy. Spuściła głowę.

– Lordzie Fatrenie! – zawołał Elend.

Vin uniosła głowę. Niegdyś w jego głosie nie było tyle władzy. Wydawało się, że od tego czasu minęło wiele lat. Wyłonił się spośród mgieł, ubrany w swój drugi biały mundur – ten wciąż czysty. Jego twarz była nieruchoma w obliczu wszystkich śmierci. Czuła jego allomantyczny dotyk na tych, którzy go otaczali – jego Uspokajanie złagodzi cierpienia ludzi, choć nie Odpychał tak mocno, jak by mógł. Z rozmów wiedziała, że nie uważa za słuszne usuwanie całego smutku z powodu śmierci najbliższych.

– Milordzie! – odezwał się Fatren i Vin zobaczyła, jak mężczyzna się zbliża. – To katastrofa!

– Tak naprawdę sytuacja nie wygląda aż tak źle, lordzie Fatrenie – powiedział Elend. – Jak wyjaśniałem, większość tych, którzy upadli, wyzdrowieje.

Fatren stanął obok pniaka Vin. Tam odwrócił się i wpatrzył w mgły, wsłuchując się w płacz i jęki cierpienia swoich ludzi.

– Nie wierzę, że to zrobiliśmy. Nie mogę... nie mogę uwierzyć, że przekonałeś mnie do wystawienia ich na mgły.

– Twoi ludzie musieli zostać zaszczepieni, Fatrenie – stwierdził Elend.

To była prawda. Nie mieli namiotów dla wszystkich mieszkańców miasteczka, co oznaczało, że pozostały im dwie możliwości. Zostawić ich w umierającej osadzie albo zmusić do wyruszenia na północ – kazać wyjść w mgłę i zobaczyć, kto umrze. To było straszne i brutalne, ale i tak by do tego doszło. Mimo że Vin znała sens tego, co zrobili, i tak czuła się paskudnie.

– Jakimi potworami się staliśmy? – spytał ściszonym głosem Fatren.

– Takimi, jakimi musieliśmy się stać – odparł Elend. – Policz ich. Dowiedz się, ilu umarło. Uspokój żyjących i obiecaj, że mgły już ich nie skrzywdzą.

– Tak, milordzie – powiedział Fatren i odszedł.

Vin odprowadziła go wzrokiem.

– Zamordowaliśmy ich, Elendzie – wyszeptała. – Powiedzieliśmy im, że nic im się nie stanie. Zmusiliśmy ich do opuszczenia wioski i wyjścia tu, na śmierć.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział Venture, kładąc dłoń na jej ramieniu. – To lepsze niż powolna śmierć w tamtej osadzie.

– Mogliśmy dać im wybór.

Elend pokręcił głową.

– Nie ma wyboru. Za kilka miesięcy ich miasteczko zakryją mgły. Musieliby zostać w domach i umrzeć z głodu albo wyjść we mgłę. Lepiej, jeśli zabierzemy ich do Środkowego Dominium, gdzie dzień wolny od mgieł jest na tyle długi, by uprawiać rolę.

– Prawda nie sprawia, że jest łatwiej.

Elend stał pośród mgieł, otaczał go popiół.

– Owszem – zgodził się. – Zbiorę kolossy, niech pochowają zabitych.

– A porażeni?

Ci, których mgły zaatakowały, ale nie zabiły, przez kilka dni, może nawet dłużej, będą chorzy i odrętwiali. Jeśli typowe proporcje zostały zachowane, do tej kategorii zaliczało się niemal tysiąc wieśniaków.

– Kiedy jutro wyruszymy, każę kolossom ich nieść. Gdy dotrzemy do kanału, najpewniej uda nam się umieścić większość z nich na barkach.

***

Vin nie lubiła czuć się odsłonięta. Spędziła dzieciństwo, kryjąc się po kątach, a okres dojrzewania w roli cichego nocnego skrytobójcy. Dlatego nie mogła nie czuć się odsłonięta, gdy podróżowała z pięcioma tysiącami zmęczonych wieśniaków jednym z najbardziej oczywistych szlaków Południowego Dominium.

Odeszła kawałek od mieszkańców – nigdy nie jeździła konno – i próbowała znaleźć sobie coś, co odwróci jej uwagę od śmierci poprzedniego wieczoru. Niestety, Elend jechał z Fatrenem i innymi przywódcami miasta, próbując naprawić ich stosunki. Co oznaczało, że była sama.

Za wyjątkiem samotnego kolossa.

Potężna bestia człapała obok niej. Vin trzymała go przy sobie częściowo dla wygody – wiedziała, że dzięki temu wieśniacy będą zachowywać dystans. Choć miała dużą ochotę na odwrócenie uwagi, nie chciała widzieć ich zdradzonych, przerażonych spojrzeń. Nie w tej chwili.

Nikt nie rozumiał kolossów, a już Vin najmniej. Odkryła, jak nad nimi zapanować, wykorzystując ukryty allomantyczny bodziec. Niestety, przez tysiąc lat swoich rządów Ostatni Imperator trzymał kolossy z dala od ludzkości, nie wyjawiając wiele na ich temat, poza ich brutalną sprawnością w walce i prostą, zwierzęcą naturą.

Nawet w tej chwili Vin czuła, jak jej koloss się szarpie, próbuje się uwolnić. Nie lubił być kontrolowany – chciał ją zaatakować. Na szczęście, nie mógł tego zrobić – panowała nad nim i będzie nad nim panować, na jawie i we śnie, niezależnie od tego czy spalała metale, dopóki ktoś go jej nie ukradnie.

Mimo tej więzi Vin nie rozumiała stwora. Uniosła wzrok i odkryła, że koloss wpatruje się w nią czerwonymi oczyma. Jego skóra była naciągnięta na twarzy, nos niemal spłaszczony. W pobliżu prawego oka skóra się rozerwała, pęknięcie biegło do kącika ust. Fałd niebieskiej skóry zwisał luźno, odsłaniając czerwone mięśnie i zakrwawione zęby.

– Nie patrz na mnie – powiedziała powoli istota. Mówiła niewyraźnie, częściowo z powodu naciągniętej skóry warg.

– Co? – spytała Vin.

– Nie myślisz, że jestem człowiekiem – powiedział koloss powoli, z namysłem... tak jak inne, które słyszała. Zupełnie, jakby musieli się zastanowić nad każdym słowem.

– Nie jesteś człowiekiem – stwierdziła Vin. – Jesteś czymś innym.

– Będę człowiekiem – odparł koloss. – Zabijemy was. Odbierzemy wasze miasta. Wtedy będziemy ludźmi.

Vin zadrżała. To było typowe dla kolossów. Słyszała już podobne stwierdzenia z ich ust. Było coś mrożącego krew w żyłach w spokojnym, beznamiętnym sposobie, w jaki te stwory mówiły o mordowaniu ludzi.

Zostały stworzone przez Ostatniego Imperatora, pomyślała. Oczywiście, że są wypaczone. Tak samo jak on.

– Jak się nazywasz? – spytała kolossa.

Człapał dalej. W końcu spojrzał na nią.

– Człowiek.

– Wiem, że chcesz być człowiekiem – powiedziała. – Jak się nazywasz?

– Tak się nazywam. Człowiek. Mów mi Człowiek.

Vin zmarszczyła czoło. To było nawet... sprytne. Nigdy wcześniej nie wykorzystała okazji, by porozmawiać z kolossami. Zawsze zakładała, że mentalnie są jednakowe – ta sama głupia bestia w wielu kopiach.

– Dobrze, Człowieku – powiedziała, zaciekawiona. – Jak długo żyjesz?

Szedł w milczeniu przez chwilę, i Vin pomyślała, że chyba zapomniał o pytaniu. W końcu jednak odezwał się.

– Nie widzisz mojej dużości?

– Twojej dużości? Wielkości?

Człowiek szedł dalej.

– Czyli wszyscy rośniecie z taką samą szybkością?

Nie odpowiedział. Vin pokręciła głową, podejrzewając, że jej pytanie było zbyt abstrakcyjne dla bestii.

– Jestem większy od niektórych – powiedział Człowiek. – Mniejszy od niektórych... choć niezbyt wielu. To znaczy, że jestem stary.

Kolejna oznaka inteligencji, pomyślała, unosząc brew. Wspominając swoje doświadczenia z kolossami, Vin uznała, że logika Człowieka robi wrażenie.

– Nienawidzę cię – powiedział człowiek po krótkiej chwili. – Chcę cię zabić. Ale nie mogę cię zabić.

– Nie – zgodziła się Vin. – Nie pozwolę ci.

– Jesteś duża w środku. Bardzo duża.

– Tak – powiedziała. – Człowieku, gdzie są kobiety kolossy?

Stwór przez chwilę maszerował.

– Kobiety?

– Jak ja – powiedziała Vin.

– Nie jesteśmy tacy jak ty – stwierdził. – Jesteśmy duzi tylko na zewnątrz.

– Nie. Nie mój rozmiar. Moja... – Jak można opisać płeć? Pomijając nagość, nie znalazła żadnego sposobu. Dlatego spróbowała innej taktyki. – Czy istnieją dzieci kolossy?

– Dzieci?

– Małe – wyjaśniła Vin.

Koloss wskazał w stronę maszerującej armii kolossów.

– Małe – powiedział, odnosząc się do istot wysokich na pięć stóp.

– Mniejsze.

– Nie ma mniejszych.

Sposób rozmnażania się kolossów był tajemnicą, której, według jej najlepszej wiedzy, nikt jeszcze nie rozwikłał. Nawet po roku walki ze stworami nie dowiedziała się, skąd brały się nowe. Kiedy armie kolossów Elenda robiły się zbyt małe, kradli nowe Inkwizytorom.

Śmieszne jednak byłoby założenie, że kolossy się nie rozmnażały. Widziała obozy kolossów, nad którymi nie panował Allomanta, i stwory zabijały się nawzajem z przerażającą regularnością. W takim tempie powinny się powybijać w ciągu kilku lat. Mimo to, przetrwały stulecia.

To oznaczało szybkie dorastanie od dziecka do dorosłego, w każdym razie zdaniem Sazeda i Elenda. Nie udało im się potwierdzić swoich teorii, a Vin wiedziała, że ta niewiedza głęboko frustruje Elenda – zwłaszcza że obowiązki cesarza pozostawiały mu mało czasu na naukę, która niegdyś sprawiała mu tak wielką przyjemność.

– Jeśli nie ma mniejszych – spytała Vin – to skąd się biorą nowe kolossy?

– Nowe kolossy biorą się z nas – odpowiedział w końcu Człowiek.

– Z was? – spytała Vin, marszcząc czoło. – To nie mówi mi zbyt wiele.

Człowiek już się nie odzywał. Najwyraźniej stracił ochotę na rozmowę.

Z nas, pomyślała Vin. Może wyrastają z siebie nawzajem? Słyszała o pewnych stworach, u których, jeśli rozetnie się je w odpowiedni sposób, z każdej połowy wyrośnie nowe zwierzę. To jednak nie mógł być przypadek kolossów – widziała pola bitwy wypełnione ich trupami i żadne kawałki nie podnosiły się, by utworzyć nowe kolossy. Z drugiej strony, nie widziała też ich kobiet. Choć większość stworów nosiła prymitywne przepaski biodrowe, to, o ile wiedziała, wszystkie były samcami.

Dalsze spekulacje zostały przerwane, gdy zauważyła, że szeregi z przodu się łączą. Tłum zwalniał. Zaciekawiona, upuściła monetę i zostawiła Człowieka za sobą, przelatując nad ludźmi. Mgły cofnęły się przed godziną, i choć noc znów się zbliżała, w tej chwili było jednocześnie jasno i bez mgieł.

Dlatego, gdy wystrzeliła w górę pośród spadającego popiołu, bez trudu zobaczyła kanał. W nienaturalny sposób przecinał krajobraz, prostszy niż każda rzeka. Elend spekulował, że ciągłe opady popiołu wkrótce uczynią systemy kanałów bezużytecznymi. Bez robotników skaa, którzy regularnie je pogłębiali, wypełnią się popielnymi osadami i całkowicie zapchają.

Vin poszybowała w powietrzu, uniosła się na szczyt łuku i opadła w stronę zbiorowiska namiotów obok kanału. Tysiące ognisk wyrzucały dym w powietrze, a wokół nich kłębili się ludzie, ćwicząc lub pracując. Obozowało tu niemal pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, wykorzystując kanał jako linię zaopatrzenia z Luthadel.

Upuściła kolejną monetę i znów wzniosła się w powietrze. Szybko dogoniła niewielką grupkę konnych, którzy oddalali się od szeregów zmęczonych marszem skaa. Wylądowała, upuszczając monetę i delikatnie się od niej Odpychając, by spowolnić spadanie. Wyrzuciła przy tym w powietrze fontannę popiołu.

Elend ściągnął wodze i z uśmiechem przyjrzał się obozowi. Uśmiech ostatnio tak rzadko gościł na jego wargach, że Vin również się uśmiechnęła. Czekała na nich grupa mężczyzn – ich zwiadowcy z pewnością już dawno zauważyli zbliżających się mieszkańców miasteczka.

– Lordzie Elendzie! – odezwał się mężczyzna na czele oddziału. – Jesteście przed czasem!

– Zakładam, że i tak jesteście przygotowani, generale – odparł Elend, zsiadając z konia.

– Znacie mnie przecież – powiedział z uśmiechem Demoux.

Generał nosił swoją podniszczoną skórznię nabijaną stalą, na policzku miał bliznę, a z lewej strony czaszki brakowało sporej kępki włosów w miejscu, gdzie ostrze kolossa niemal pozbawiło go głowy. Posiwiały mężczyzna, jak zawsze zachowujący się oficjalnie, ukłonił się Elendowi, który w odpowiedzi przyjaźnie poklepał go po ramieniu.

Vin wciąż się uśmiechała. Pamiętała czas, kiedy ten człowiek był przerażonym rekrutem, stojącym w tunelu. Demoux nie był o wiele od niej starszy, choć przez ogorzałą twarz i pokryte odciskami dłonie robił takie wrażenie.

– Utrzymaliśmy pozycję, milordzie – powiedział Demoux, gdy Fatren wraz z bratem zsiedli z koni i dołączyli do nich. – Choć właściwie nie mieliśmy przed kim się bronić. Mimo to, moim ludziom przydały się ćwiczenia z umacniania obozu.

W rzeczy samej, wojskowy obóz przy kanale otaczały ziemne wały i zaostrzone pale – spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę wielkość oddziału.

– Dobrze sobie poradziłeś, Demoux – stwierdził Elend, odwracając się znów w stronę mieszkańców miasteczka. – Nasza misja się powiodła.

– Widzę, milordzie – powiedział Demoux. – To spora grupa kolossów. Mam nadzieję, że prowadzący ich Inkwizytor nie był zbyt smutny, kiedy odeszły.

– Nie sądzę, by się tym za bardzo przejmował. Zwłaszcza że był już wtedy martwy – wyjaśnił Elend. – Znaleźliśmy też magazyn.

– Chwała niech będzie Ocalałemu! – powiedział Demoux.

Vin się skrzywiła. Na szyi, na ubraniu, Demoux nosił naszyjnik z niewielką srebrną włócznią – coraz bardziej zyskujący na popularności symbol Kościoła Ocalałego. Zadziwiało ją, że broń, która zabiła Kelsiera, stawała się symbolem jego wyznawców.

Oczywiście wolała nie myśleć o drugiej możliwości – że włócznia nie musi oznaczać tej, która zabiła Kelsiera. Równie dobrze może symbolizować tę, którą ona sama zabiła Ostatniego Imperatora. Nigdy nie zapytała Demoux, o którą broń chodzi. Mimo trzech lat rozwoju Kościoła, Vin nie czuła się swobodnie ze swoim miejscem w jego doktrynie.

– Rzeczywiście, chwała niech będzie Ocalałemu – powtórzył Elend, spoglądając na barki na kanale. – Jak przebiegł wasz projekt?

– Pogłębianie południowego zakola? – spytał Demoux. – Nieźle. Nie mieliśmy właściwie nic innego do roboty, kiedy czekaliśmy. Teraz barki powinny tamtędy przepłynąć.

– Dobrze – stwierdził Elend. – Utwórz dwie grupy zadaniowe po pięciuset ludzi. Poślij jedną z barkami do Vetitan po zapasy, które musieliśmy zostawić w jaskini. Przeniosą je na barki i zabiorą do Luthadel.

– Tak, milordzie.

– Poślij druga grupę z żołnierzami na północ do Luthadel, razem z uchodźcami – mówił dalej Elend. Wskazał głową na Fatrena. – To jest lord Fatren. Kieruje mieszkańcami miasta. Twoi ludzie mają uszanować jego życzenia, o ile będą rozsądne, a później przedstawić go lordowi Penrodowi.

Niegdyś, całkiem niedawno, Fatren prawdopodobnie narzekałby, że zostaje komuś przekazany, jednak czas spędzony z Elendem przemienił go zadziwiająco szybko. Brudny przywódca podziękował skinieniem głowy za eskortę.

– Wy... nie jedziecie z nami, milordzie?

Elend pokręcił głową.

– Mam inne rzeczy do zrobienia, a twoi ludzie muszą dotrzeć do Luthadel, gdzie mogą zacząć znów uprawiać rolę. Ale jeśli ktoś z twoich ludzi zechce przyłączyć się do mojej armii, będzie mile widziany. Zawsze przydadzą mi się dobrzy żołnierze, a tobie wbrew wszelkim przeciwnościom udało się wyszkolić niezłą armię.

– Milordzie... a czemu po prostu ich nie zmusicie? Proszę o wybaczenie, ale dotychczas tak właśnie postępowaliście.

– Stosowałem przymus, by zapewnić twoim ludziom bezpieczeństwo, Fatrenie – wyjaśnił Elend. – Czasem nawet tonący walczy z tym, który próbuje go ocalić, i trzeba go przymusić. Moja armia to inna kwestia. Na ludziach, którzy nie chcą walczyć, nie można polegać w bitwie, i ja nie chcę mieć ich w swoim wojsku. Ty sam musisz udać się do Luthadel, twoi ludzie cię potrzebują, ale proszę, powiedz swoim żołnierzom, że chętnie przyjmę ich do swoich szeregów.

Fatren pokiwał głową.

– Dobrze. I... dziękuję, milordzie.

– Nie ma za co. A teraz, generale Demoux, czy Sazed i Breeze już wrócili?

– Powinni dotrzeć przed wieczorem, milordzie. Jeden z ich ludzi pojechał przodem, żeby nas powiadomić.

– Dobrze. Zakładam, że mój namiot jest gotów.

– Tak, milordzie.

Elend pokiwał głową. Nagle wydał się bardzo zmęczony.

– Milordzie? – spytał Demoux z przejęciem. – Czy znaleźliście... coś jeszcze? Lokalizację ostatniego składu?

Venture pokiwał głową.

– Jest w Fadrex.

– Miasto Cetta? Ucieszy się, kiedy się o tym dowie. Od ponad roku narzeka, że nie próbowaliśmy go dla niego odzyskać.

Elend uśmiechnął się słabo.

– Podejrzewam, że jeśli to zrobimy, Cett uzna, że on sam... i jego żołnierze... już nas nie potrzebują.

– Zostanie, milordzie – sprzeciwił się Demoux. – Po tym, jak lady Vin przestraszyła go w ubiegłym roku...

Demoux spojrzał na Vin. Próbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach widziała szacunek, stanowczo zbyt wielki. Nie żartował z nią tak jak z Elendem. Wciąż nie mogła uwierzyć, że Elend dołączył do tego ich głupiego Kościoła. Powody były polityczne – przyznając się do wiary skaa, Elend związał się z pospólstwem. A jednak czuła się z tym niezręcznie.

Przez rok małżeństwa nauczyła się jednak, że niektóre kwestie musi ignorować. Kochała Elenda za jego pragnienie postępowania właściwie, nawet jeśli uważała, że postąpił odwrotnie.

– Zwołaj spotkanie dziś wieczorem, Demoux – powiedział Elend. – Mamy dużo do omówienia... i daj mi znać, kiedy Sazed dotrze na miejsce.

– Czy powinienem poinformować lorda Hammonda i pozostałych o celu spotkania, milordzie?

Elend zawahał się, spoglądając w szare od popiołu niebo.

– Podbicie świata, Demoux – powiedział w końcu. – A raczej tego, co z niego pozostało.

Bohater wieków

Подняться наверх