Читать книгу Sułtan - Demet Altınyeleklioğlu - Страница 9

Оглавление

1

Kastamonu, Góry Isfendiyar

1471

Podsunął palcem do góry kavuk[2], który całkiem się przechylił. Ale nic to nie pomogło. Kilka sekund później znów spadł mu z czoła i tym razem zsunął się aż na brwi.

Nie cierpiał go nosić. Przede wszystkim strasznie mu ciążył. Poza tym, kiedy szedł, nakrycie głowy co chwilę zsuwało się to na lewo, to na prawo; musiał bardzo uważać, żeby nie spadło mu z głowy – strach przed takim wstydem na oczach mieszkańców posiadłości cały czas trzymał go w napięciu.

Zupełnie inną torturą była jazda konna. Mogli przynajmniej pozwolić mu wsiadać na konia bez kavuku. Ale nie, wszyscy, a zwłaszcza jego matka, grożąc mu palcem, stawiali sprawę jasno, mówiąc: „To przecież nie przystoi!”.

– Oczywiście, to nieodpowiednie! – Opiekunki zrywały się na równe nogi. – Szehzade miałby chodzić z gołą głową... I to szehzade sułtana Mehmeda... Niech Bóg strzeże! To rzecz nie do przyjęcia.

– Dlaczego miałaby to być rzecz nie do przyjęcia?

Wymieniali oczywiście tysiące powodów, które go jednak nie przekonywały.

Postanowił porozmawiać o tym z subaszy[3]. On był w końcu żołnierzem i chyba jedyną osobą, która mogłaby zrozumieć to, jak niewygodne jest chodzenie w kavuku.

– Subaszy, jest mi niewygodnie, kiedy jadę na koniu. Przy każdym kroku zwierzęcia kavuk przechyla się raz na jedną, raz na drugą stronę. A kiedy go trzymam, to ani nie mogę sięgnąć do kołczanu, ani naciągnąć strzały. Gdyby to było tylko takie małe takke[4], które noszą stajenni...

Mężczyzna ze zdziwienia prawie upuścił miecz, który właśnie chował do pochwy.

– Nigdy! – podniósł głos subaszy. Później przyszło mu na myśl, że osoba, z którą rozmawia, nie jest żołnierzem wykonującym jego rozkazy, tylko synem sułtana.

– Efendi[5] – rzekł. – Chciałem powiedzieć, że to nie przystoi.

– Dlaczego?

– Szehzade nie będzie chodził ubrany jak pasterze... – Subaszy musiał wyobrazić sobie taką scenę, ponieważ ze strachem przymknął nieco oczy.

A on zrobił to, co od dziecka robił za każdym razem, gdy się złościł – z całej siły tupnął nogą.

– Nie obchodzi mnie to. Kiedy będziemy wyjeżdżać na polowanie, nie będę wkładał kavuka; to mój rozkaz. Niech wszyscy postępują według niego.

– Ależ mój szehzade, mój drogi szehzade – zaczął błagać subaszy. – Niech Allah strzeże, jakby to doszło do sułtana! Powiedziałby, że każę jego synowi chodzić z odkrytą głową jak jakiemuś pasterzowi! Jeśli się rozzłości, jeśli każe ściąć mi głowę...

– Ja cię ochronię.

Ale wiedział, że zdałoby się to na nic.

Miał dopiero dwanaście lat. Był oczywiście synem sułtana Mehmeda, zdobywcy Konstantynopola, ale do niczego się nie mieszał. Od dwóch lat zarządzał sandżakiem[6]. W Kastamonu miał tytuł pana, sandżakbeja[7], ale ani opiekunki, ani subaszy, ani nawet stajenni nie liczyli się z jego zdaniem, a posłuchać miałby go ojciec?

Niech się dzieje, co chce. Nienawidził nosić kavuka. To już postanowione. Któregoś dnia miał się od niego uwolnić.

Ale czy chodziło tylko o nakrycie głowy? Musiał nosić też płaszcz z futra, który był tak długi, że aż ciągnął się po ziemi. Jego też nienawidził. Kiedy szedł, ciągle plątał mu się między nogami.

Co gorsze, kiedy wsiadał na konia, zanim zdążył przerzucić nogę przez grzbiet zwierzęcia, musiał kilka razy poprawiać płaszcz. A stajenni i ziomkowie, którzy nie musieli dźwigać na plecach ciężkich płaszczy, w chwili gdy włożyli stopę w strzemię, jednym skokiem znajdowali się na koniu. Tyle że oni nosili najczęściej luźne szarawary, nic więcej.

Dla niego wyskok ze strzemienia był niemożliwy. Nie był jeszcze wystarczająco wysoki. Chociaż valide[8] ciągle zwracała się do niego „mój szehzade wysoki i smukły jak cyprys”, jego nogi jeszcze nie sięgały strzemion. Specjalnie dla niego opuszczano je jak najniżej.

Ale to nie wystarczało. Potrzeba było całej celebracji, żeby mógł wsiąść na konia. Najpierw zwierzę podprowadzane było do miejsca z małymi schodkami i trzymane przez stajennych za wodze, by stało nieruchomo. Dopiero wtedy mógł usiąść na jego grzbiecie, a specjalnie do tego wyszkoleni pomagierzy przytrzymywali długi płaszcz, gdy sadowił się w siodle, by później z niezwykłą starannością rozkładać go na zadzie konia, co miało sprawiać, że szehzade będzie wyglądać dostojnie.

Ale on ani w Nowym Pałacu, ani tutaj, nie widział, żeby jakieś dziecko w jego wieku nosiło na ramionach taki płaszcz.

– Valide, nie życzę sobie, żeby mi to wkładano, kiedy wyjeżdżamy na polowanie.

Na każdą tego typu skargę jego matka miała gotową odpowiedź:

– To nie przystoi, mój Stepowy Kwiatuszku. Ty nie jesteś zwyk­łym dzieckiem, jesteś szehzade.

Stepowy Kwiatuszku!

Ale skoro był szehzade, to czy innym przystoi zwracanie się w ten sposób do syna sułtana? Było to jednak ulubione określenie jego matki. Odkąd tylko pamiętał, mówiła do niego właśnie w ten sposób.

– Ja jestem polnym kwiatem, a ty stepowym.

Ale kiedy upierał się, że pojedzie na polowanie na niedźwiedzia, wszyscy, w tym opiekunki, służący i stajenni, zaczynali nagle krzyczeć:

– Polowanie na niedźwiedzia? Ależ szehzade, jesteś jeszcze dzieckiem, panie!

„To kim ja w końcu jestem?” – rozmyślał nocami Dżem. – „Jestem szehzade, czy jestem jeszcze dzieckiem?” Właściwie wcale nie obchodziło go to, że jest synem sułtana. Przecież jeśli już nim był, to wszyscy powinni go słuchać. A jeśli jest tylko dzieckiem, to powinien ubierać się tak jak one, biegać, bawić się, śmiać się do rozpuku, powinien być dzielny i sprytny, a nie ciągnąć za sobą cały oddział służących zważających na każdy jego krok i co chwilę powtarzających: „Ach, szehzade”, „Niech szehzade uważa”, „Zaraz się, panie, przewrócisz”. Powinien być wolny. Przynajmniej, kiedy wyrusza w góry, które tak kocha. Powinien być wolny, kiedy goni jelenie, kiedy wyciąga strzałę z kołczanu i kiedy naciąga ją na cięciwie.

Ale tak nie było. Pewnej nocy szepnął do matki:

– Czuję się jak ktoś wzięty w niewolę.

Ale ta natychmiast go uciszyła.

– Ciii, mój szehzade.

Jednak tej nocy szehzade nie miał zamiaru być cicho.

– Gdybym nie był synem sułtana, czy mógłbym zachowywać się tak, jak tylko moja dusza zapragnie? – Wyczekując odpowiedzi, wbił wzrok w błękitne oczy matki. – To znaczy, valide, czy mógłbym ubierać się tak, jak bym chciał, spacerować tam, gdzie bym chciał, czy mógłbym wskoczyć na grzbiet Pioruna i popędzić w góry?

Tym razem matka starała się go uciszyć, kładąc mu palec na ustach.

– A gdybyś ty nie była matką szehzade, mogłabyś pojechać w góry i robić, co ci się żywnie podoba?

Valide, która zawsze miała na wszystko odpowiedź, tym razem milczała i spuściła smutno głowę. „To chyba jest odpowiedź” – pomyślał Dżem. Wpatrywał się w matkę ciemnymi oczami i dalej drążył temat:

– Powiedz mi, czy miałbym więcej swobody? Czy byłbym wolny?

Valide rozejrzała się dookoła, sprawdzając, czy nikt nie przysłuchuje się ich rozmowie.

– Nie wiem – wyszeptała. – Chyba byłbyś wolny.

– W takim razie nie chcę być już szehzade. Przy pierwszej okazji powiem ojcu...

Matka spojrzała na niego przerażona i powiedziała:

– Szehzade nie wolno ani myśleć, ani mówić o takich rzeczach.

Chociaż on nie wspomniał jeszcze nikomu o głosie, który słyszy już od miesięcy. Słyszał go w środku głowy. Był tak blisko, wydawał mu się taki żywy i donośny – jakby ktoś mówił wprost do jego ucha:

– Chodź – brzmiał głos. – Chodź i uratuj mnie. Tutaj jestem, synu sułtana, chodź. Pośpiesz się.

Słyszał go prawie każdej nocy. Czasami podskakiwał, wyrwany ze snu, i krzyczał: „Kto tam? Czy to opiekunka?”.

Ale nikogo nie było.

Nie odważył się nikomu powiedzieć o tym głosie.

Jednak tamtej nocy miał zamiar porozmawiać o tym z matką. Zrezygnował, kiedy dostrzegł w jej oczach rosnący z każdą sekundą strach. Co takiego mogłoby się stać, jeśli jej powie? Pewnie od razu odparłaby, że „szehzade nie wolno ani myśleć, ani mówić o takich rzeczach” albo że „szehzade nie może słyszeć jakichś tam głosów, dobrze, mój kochany?”.

To była pierwsza noc, kiedy Dżem pomyślał: „Mam rację”. To było życie, w którym decydowano za niego, o czym będzie myślał, a o czym nie, o czym będzie mógł mówić, a o czym nie, jak będzie się ubierać, a jak nie. Tak jak w życiu niewolnika.

Zawsze nadchodzi dzień, w którym niewolnicy wywieszają powstańczy sztandar.

Zupełnie nie miał już ochoty polować na gazele, jelenie czy sarny. Nie był w stanie patrzeć w oczy zwierzętom, które zaraz miała przeszyć wystrzelona przez niego strzała. Myślał o wilkach. Nocami wychodził na dziedziniec i słuchał ich wycia, które dochodziło z lasu.

Jakby wiedziały, że tu jest, i go wzywały.

– Nie unoś się dumą, mój szehzade.

Ale nie dbał o to. Czy nie powtarzali mu ciągle: „Jesteś jeszcze dzieckiem”? Niech więc tak uważają. On myślał inaczej.

Jeśli był na tyle dojrzały, na ile mu się wydawało, powinien sam stawić czoła wilkom. Wilki były silne. Nie znały strachu. Były cwane. Nie były bezbronne jak jelenie. Były zabójcami. Stając nieustraszony twarzą w twarz ze śmiercią, mógł udowodnić, że nie jest już dzieckiem.

Odkąd pamiętał, pobierał nauki jazdy konnej i łucznictwa. Minął rok od czasu, kiedy nauczyciel oznajmił mu: „Szehzade, nie jesteś już nowicjuszem”. Oczywiście, że nim nie był. Nie zdarzyło się, żeby wystrzelona przez niego strzała nie dosięgnęła i nie powaliła celu. Nie było w posiadłości mężczyzny, który potrafiłby strzelić dalej od niego. Nie miał więc powodu bać się wilków. Bez mrugnięcia okiem powinien wyjąć strzałę z kołczanu, naciągnąć ją na cięciwie i wystrzelić.

– Dżem – powiedział sam do siebie w nocy, gdy podniecony powziętym postanowieniem nie mógł spać, przewracając się z boku na bok. – Jeśli syn sułtana Mehmeda Zdobywcy ma udowodnić swoją odwagę, zrobi to właśnie w ten sposób. A nie tak, jak to było do tej pory – robiąc wszystko, by na oczach ludzi nie spadł mu z głowy kavuk, czy grzecznie powtarzając wyuczone na pamięć zdania.

Wilki czekały na niego. I był jeszcze ten głos. Ten, który go wołał i prosił o pomoc. Ten, który krzyczał: „Pośpiesz się!”.

– Nadchodzę – wyszeptał Dżem w stronę lasu. – Poczekajcie, już nadchodzę.

*

Był to dzień, w którym Stepowy Kwiat miał wywiesić powstańczy sztandar. Jeśli jego plan się powiedzie, zasmakuje wolności.

Wcześnie rano, jeszcze zanim nastał świt, cały orszak wyruszył na polowanie. Na jego czele jechał mężczyzna, którego nazywano „tropicielem”. Zaraz za nim, na grzbiecie Pioruna, jechał Dżem. Wprawdzie sam trzymał wodze, ale mimo to nic nie było proste. Za każdym razem, gdy dosiadał konia, po obu jego stronach jechali stajenni, trzymając przymocowane do wędzidła Pioruna liny.

Dżem wiedział, że koń tęsknił za wolnością tak samo jak on. Wiele razy szeptał mu do ucha: „Musisz być cierpliwy. Wytrzymaj. Bliski jest czas, kiedy będziemy wolni i popędzimy przed siebie”.

W końcu nastał ten dzień. Albo zwiedzie dziś cały orszak na manowce, ucieknie do lasu i wyzwie wilki na pojedynek, albo przez resztę życia ktoś będzie mu mówił, co ma robić i jak się zachowywać – tak jak robili to teraz stajenni ściskający liny.

Przytrzymując ręką kavuk, odwrócił się i spojrzał na orszak. Z tyłu, po prawej stronie, jechał subaszy, a obok niego drugi dowódca. Natomiast po lewej kołysał się w siodle, młodszy nawet od opiekunek Dżema, Sulejman Czelebi[9]. Widząc jego znudzony wyraz twarzy, Dżem nie miał wątpliwości, że przez myśl przechodzi mu pytanie: „Co ja robię o tej porze w środku lasu?”. Dalej jechało także około trzydziestu mężczyzn z całego sandżaku Kastamonu, którego Dżem był panem, oraz tyle samo stajennych i służących.

„Jak sobie z nimi wszystkimi dam radę?” – pomyślał zmartwiony chłopiec.

Graniczyło to z cudem, ale musiał spróbować. Skoro był jeszcze dzieckiem, mógł sobie pozwolić na taką niesforność.

Kiedy wyjechali z doliny i skręcili w stronę gór, jego serce z podniecenia niemal zamarło. Gdy zaczęli zbliżać się do Czerwonej Skały, ścieżka urwała się. Nie było nawet wydeptanego śladu. Od tej chwili, przedzierając się przez drzewa lekko przyprószone śniegiem, musieli jechać jeden za drugim. To był właśnie moment, na który czekał.

W pewnej chwili zaczął lawirować między drzewami i ruszył w stronę zaśnieżonego zbocza, na północ od Czerwonej Skały. Serce biło mu coraz szybciej.

Całymi dniami planował każde posunięcie. Orszak nie będzie mógł za nim nadążyć, więc kiedy dotrą do buków, krzyknie do konia: „Hajda!”. Dwaj stajenni po jego bokach oczywiście nie będą spodziewać się ucieczki. Piorun gwałtownie ruszy z miejsca, by wyrwać im z rąk przytrzymujące go liny, i razem ruszą ku wol­ności.

Wiedział, że po chwili osłupienia wszyscy rzucą się w pogoń za nimi. Najbardziej potrzebował właśnie tych kilku sekund zaskoczenia. Kiedy wszyscy będą przekonani, że Piorun się spłoszył i pędzi w głąb lasu, on schowa się w pobliżu Czerwonej Skały, w małej chatce, o której istnieniu, miał nadzieję, nie wiedział nikt poza nim.

Członkowie orszaku będą godzinami nawoływać: „Szehzade, gdzie jesteś?”, ale czy, gdy wrócą do posiadłości po długich, bezowocnych poszukiwaniach, znajdą odwagę, by przyznać, że stracili z oczu syna sułtana Mehmeda, tego nie wiedział. Ani o to nie dbał.

Szehzade zrzuci z głowy kavuk, samotnie zdobędzie las i zmierzy się z wilkami. Gdy wróci do posiadłości, rzuci ciało zabitego zwierzęcia na środek dziedzińca i z dumą zsiądzie z grzbietu konia.

*

Wszystko poszło zgodnie z planem. Gdy dotarli do miejsca, gdzie gałęzie gęsto rosnących buków zaczynały się splatać, Dżem uniósł się w strzemionach i krzyknął:

– Hajda!

Piorun stanął dęba tak, jakby czekając na ten właśnie moment. Wszyscy wpadli w przerażenie, widząc zwierzę wierzgające w powietrzu przednimi nogami. Gdy Dżem zsunął się na tył siodła, kavuk przechylił się i spadł mu z głowy. Jego serce z radości mocniej zabiło.

– Hajda! – wykrzyknął znowu chłopak. Piorun ruszył tak gwałtownie, że jeden ze stajennych wypuścił z rąk linę. Koń wyciągnął się jak strzała i wśród krzyków, przekleństw i gróźb próbujących go zatrzymać mężczyzn pomknął w stronę wolności.

– Trzymajcie go! – Głos subaszy z każdą chwilą był coraz słabiej słyszalny. – Łapcie go! Jeśli nie znajdziemy szehzade, wszystkich was każę powiesić, nim sam schylę głowę przed katem!

Drugi ze stajennych nie dawał za wygraną. Poganiał swojego konia i próbował zbliżyć się do pędzącego Pioruna. Dżem opuścił nieco wodze i jeszcze mocniej ścisnął łydkami boki wierzchowca. Stajenny chwycił mocniej linę, jednak nie dał rady zatrzymać cwałującego Pioruna.

Nareszcie byli wolni. Grzywa konia oraz gęste, czarne, wyswobodzone spod nakrycia głowy włosy Dżema powiewały na wietrze.

Znalezienie chatki zajęło im dosłownie kilka minut. Z ukrycia nasłuchiwali, jak cały orszak przejeżdża obok, wzbijając w powietrze tumany śniegu i krzycząc:

– Szehzade! Panie, zatrzymaj się! Przeklęte zwierzę!

Kiedy zorientują się, że Dżem został daleko za nimi, będzie już za późno.

Dotrze do miejsca, gdzie nikt go nie znajdzie.

Miejsca, do którego wzywały go wilki.

[2] Kavuk – męskie nakrycie głowy wykonane z filcu lub grubego sukna, noszone aż do wprowadzenia fezu przez sułtana Mahmuda w 1828 r.; istniało wiele typów kavuku o różnych kształtach, owinięte były one na różne sposoby długim pasem tkaniny lub cienkim szalem.

[3] Subaszy (tur. subaşı) – dowódca sipahiów (kawalerzystów) z jednej jednostki administracyjnej, pełniący także obowiązki dowódcy policji.

[4] Takke – małe, półkoliste nakrycie głowy.

[5] Efendi – tytuł nadawany osobom wykształconym, dostojnikom, duchownym oraz oficerom wojskowym.

[6] Sandżak (tur. sancak) – chorągiew, jednostka wojskowo-administracyjna zarządzana przez sandżakbeja w randze paszy; sandżak stanowił część ejaletu, czyli prowincji.

[7] Sandżakbej (tur. sancakbeyi) – dowódca wojskowy i administracyjny sandżaku.

[8] Valide – tytuł matki sułtana bądź następcy tronu.

[9] Czelebi (tur. çelebi) – tytuł używany prawie we wszystkich okresach Imperium Osmańskiego; źródła nie podają jednoznacznie jego pochodzenia, w imperium nadawano je osobom wykształconym, uczonym, skrybom i osobom nobilitowanym, a w pierwszych latach istnienia państwa także synom sułtana.

Sułtan

Подняться наверх