Читать книгу Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów - Dmitrij Mereżkowski - Страница 24

KSIĘGA IV
Korowód czarownic
(1494)
III

Оглавление

Pośrodku laboratorium stał piec gliniany z mnóstwem przedziałów i drzwiczek, a na nim różnego kształtu i rozmaitej wielkości retorty.

Stół zarzucony był destylatorami, moździerzami, wąskimi flaszkami, tubami pokręconymi jak węże, olbrzymimi butlami i malutkimi słoikami. Sole i kwasy roztaczały woń ostrą.

Były tam przedmioty o nazwach dziwacznych, jak: mleko wilczycy, mosiężny Achilles, andradama, anagallis, raponlicum. Kropla lwiej krwi błyszczała jak rubin i miała leczyć wszelkie choroby i nadawać wiekuistą młodość.

Alchemik był chudy, kościsty, malutki, ale rześki i niezmordowanej ruchliwości. Siedział właśnie przy stole, z głową opartą na ręku i przyglądał się jakiemuś płynowi, który zaczynał topić się nad płomieniem spirytusowej lampki. Był to „olej Wenery” – Oleum Veneris – zielony i przejrzysty jak szmaragd. Na stole leżała otwarta księga, dzieło arabskiego alchemika Dżakira Abdallaha.

Usłyszawszy głosy na schodach, Galeotto wstał, obejrzał się dokoła, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku, skinął na milczącego famulusa, dając mu znak, żeby podrzucił węgla do pieca i wyszedł naprzeciw swoich gości.

Kompania była wesoła po obfitej kolacji, oblanej małmazją. W świcie księcia znajdował się Leonardo da Vinci i lekarz nadworny, Marliani, słynny ze swej uczoności.

Weszły damy i cicha izdebka uczonego napełniła się gwarem, szelestem jedwabi i śmiechem, do świergotu ptaków podobnym.

Jedna z dam, na wstępie, stłukła szklaną retortę.

Diana, jasnowłose, figlarne dziewczę, chwyciła naczynie z żywym srebrem i rozlała je na stół, a widząc metal rozbryzgujący się w krople, wołała uszczęśliwiona:

– Patrzcie! Patrzcie, signori! Co za cud! Srebro płynie!

I klaskała w ręce uradowana.

– Czy to prawda, że zobaczymy diabła? – pytała swego kochanka chytra Filiberta, żona starego konsula żup solnych. – Czy to nie grzech patrzeć na takie doświadczenia?

Filiberta była bardzo pobożna, mówiono o niej, że pozwala na wszystko swemu kochankowi, Hiszpanowi Meredesowi, tylko nie daje się całować w usta, bo sądzi, że przykazanie czystości zachowane jest, dopóki usta, które przysięgały na wiarę małżeńską przed ołtarzem, pozostają nietknięte.

Alchemik zbliżył się do Leonarda i szepnął mu na ucho:

– Wierzajcie, mistrzu, cenię odwiedziny takiego jak wy człowieka.

Uścisnął mu rękę bardzo mocno. Leonardo chciał odpowiedzieć.

– To tajemnica dla tłumu – powstrzymał go starzec. – Ale my rozumiemy się bez słów.

Zwrócił się do swoich gości i rzekł:

– Za pozwoleniem mojego dostojnego protektora, miłościwego księcia oraz dam obecnych rozpocznę doświadczenie. Baczność, signori!

Aby usunąć wszelkie wątpliwości, pokazał kamienną retortę i prosił wszystkich, aby ją obejrzeli, i przekonali się, że nie ma oszukaństwa. Objaśniał, że czasem alchemicy ukrywają złoto w retortach o podwójnym dnie: dno zewnętrzne topi się pod wpływem ognia i ujawnia kosztowny metal.

Oglądano też ołów, węgiel i wszystkie substancje, w których złoto mogło być ukryte. Alchemik pokroił ołów na drobne kawałki i wrzucił je do retorty, a retortę postawił w piecu na rozżarzonych węglach. Famulus zadął w miechy; miał twarz tak bladą, że jedna z pań zemdlała, sądząc, że widzi trupa.

Galeotto rozmawiał z gośćmi, wzbudzał powszechną wesołość, nazywając alchemię castra meretrix – czystą kurtyzaną: miała mnóstwo wielbicieli, zdawała się dla wszystkich przystępna, a oszukiwała każdego i dotychczas nie poddała się niczyim pieszczotom.

Lekarz nadworny Marliani, słuchając, brwi marszczył i ocierał czoło z potu. Wreszcie nie wytrzymał i oznajmił:

– Ołów już kipi.

Galeotto rozwinął papier niebieski, zawierający proszek żółty, lśniący jak szkło rozbite, z zapachem morskiej soli: był to nieoszacowany skarb alchemików, cudowny kamień filozoficzny, lapis philosophorum.

Końcem noża oddzielił malutką cząsteczkę, wielkości ziarnka pszenicy, wsypał ją do białego wosku, skręcił pigułkę i wrzucił ją w roztopiony ołów.

– Jaką moc przypisujecie tej miksturze? – spytał Marliani.

– Jedna cząstka na 2820 cząstek ołowiu wystarcza, aby wytworzyć złoto – objaśniał alchemik. – Mam nadzieję udoskonalić ten kamień tak, że wystarczy jedna cząstka na milion; wtedy dość będzie wsypać do beczki z wodą tyle tego proszku, ile waży ziarno maku, zaczerpnąć łupinką od orzecha i podlać winną latorośl, aby mieć dojrzałe grona już w maju. Zamieniłbym morze w złoto, gdybym miał dosyć żywego srebra.

Marliani wzruszył ramionami; przechwałki alchemika doprowadzały go do wściekłości. Począł tłumaczyć, że przemiana ołowiu w złoto jest niemożliwa, opierał się na wywodach scholastycznych i sylogizmach Arystotelesa.

– Poczekajcie, domme magister – przerwał mu Galeotto – przytoczę wam zaraz argument, którego nie zdołacie odeprzeć.

Na rozżarzone węgle wsypał szczyptę białego proszku. Laboratorium napełniło się dymem, trysnęły zielonkawe płomienie.

Madonna Filiberta opowiadała potem, że z płomieni wyszedł diabeł. Alchemik podniósł haczykiem przykrywę retorty: ołów syczał i kipiał. Galeotto przykrył znowu naczynie, miech zadmuchał. Gdy dziesięć minut potem zanurzono w ołowiu żelazny trójkąt, spłynęły z niego żółte krople.

– Już gotowe – oświadczył alchemik. – Rozstrzygnij mi ten sylogizm – dodał, zwracając się do Marlianiego.

– To niesłychane, to nieprawdopodobne, to sprzeciwia się wszelkim prawom natury! – bąkał doktor, oczom własnym nie wierząc.

Złoto było czyste. Wszyscy otaczali starca kołem i ściskali mu ręce.

Il Moro wziął go na bok.

– Czy będziesz mi służył uczciwie i rzetelnie? – pytał.

– Moje życie jest na usługi waszej miłości – odparł alchemik.

– Strzeż się, Galeotto, aby który z panujących…

– Niech wasza książęca mość każe mnie powiesić jak psa, jeżeli wyjawię komukolwiek tę tajemnicę.

Po chwili milczenia dodał:

– Prosiłbym waszą miłość…

– Jak to? Już?

– To ostatni raz, Bóg mi świadkiem.

– Ile?

– Pięć tysięcy dukatów.

Książe namyślał się, targował i wreszcie utargował tysiąc dukatów.

Było już późno. Madonna Beatrycze niepokoiła się zapewne. Wyruszano z powrotem. Gospodarz, żegnając gości, ofiarował każdemu po kawałku nowego złota. Leonardo pozostał w tyle.

Gdy goście wyszli z laboratorium, Galeotto zbliżył się do artysty.

– Co sądzisz o moim doświadczeniu? – zapytał.

– Złoto było w pałeczkach – odrzekł Leonardo.

– W jakich pałeczkach?

– W tych, którymi ołów mieszałeś.

– Toż oglądaliście je wszyscy.

– Nie, nie w tamtych.

– Więc w których?

– Nie uszło mojej uwagi. Nie zaprzeczaj. Złoto było w wydrążonych pałeczkach, a gdy drewniana powłoka spaliła się, metal dostał się do retorty.

Starzec począł drżeć jak w febrze, wyglądał na złodzieja schwytanego na gorącym uczynku.

Leonardo położył mu rękę na ramieniu.

– Nie bój się – rzekł – będę milczał.

Galeotto uchwycił rękę artysty i szepnął:

– Tak, to prawda, ale nic nie mów.

– Szkodzić ci nie chcę. Tylko dlaczego to robisz?

– O! Mistrzu Leonardo – mówił starzec, a w oczach jego zabłysła nadzieja. – Przysięgam, że nie robię tego dla osobistej korzyści, jedynie dla dobra księcia, dla tryumfu nauki, bo istotnie odkryłem ten kamień mędrców. A właściwie, nie mam go jeszcze, ale jestem na drodze do odkrycia. Dwie, trzy próby wystarczy do wzbogacenia ludzi tym wynalazkiem. Cóż byście wy robili na moim miejscu? Czy odkrycie tak ważnej prawdy nie jest warte drobnego kłamstwa?

Leonardo spojrzał na niego bacznie.

– A zatem wierzysz sam? – rzekł z mimowolnym uśmiechem.

– Czy ja wierzę? – zawołał starzec. – Gdyby sam Pan Bóg przestąpił moje progi i rzekł: „Galeotto, nie ma kamienia filozoficznego”, odpowiedziałbym mu: „Panie, tak jak prawdą jest, żeś mnie stworzył, tak ów kamień istnieje, i ja go odnajdę”.

Leonardo nic już na to nie odrzekł i słuchał wywodów alchemika, który mu tłumaczył, że wiedza ludzka jest wszechpotężna i że nie ma dla niej rzeczy niepodobnych.

Wreszcie zapytał, czy Leonardo widuje duchy żywiołów, a gdy mistrz zaprzeczył ze zdziwieniem, starzec przekładał mu, że salamandra ma ciało chropowate, pokryte plamkami; że nadpowietrzna sylfida jest niebieska; mówił o nimfach i undynach żyjących w wodzie, o pigmejczykach i gnomach podziemnych, o duchach roślin żyjących w kopalniach drogich kamieni.

– Śliczne są i bardzo dobre – zapewniał ze szczerym przekonaniem.

– Czemuż duchy żywiołów nie ukazują się wszystkim, ale tylko wybrańcom? – pytał Leonardo.

– Bo lubią prostotę i dziecięcą naiwność, a boją się ludzi rozpustnych, uczonych, pijaków i obżartusów. Ukazują się tylko tam, gdzie nie ma złośliwości i podstępu.

Twarz alchemika powlokła się zadumą.

Leonardo, słuchając tych bredni, nie czuł już oburzenia. Rozstali się w najlepszej zgodzie.

Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów

Подняться наверх