Читать книгу Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów - Dmitrij Mereżkowski - Страница 30
KSIĘGA V
Bądź wola Twoja
(1495)
ОглавлениеI
Obywatel mediolański Carbolo wrócił podchmielony i dostał od żony tyle kijów, że jak powiadał, „można by nimi zapędzić najleniwszego osła z Mediolanu do Rzymu”.
Nazajutrz rano, gdy wyszła do sąsiadki, aby się uraczyć galaretą z wieprzowej krwi, zwaną migliacci, Carbolo wyjął z kiesy parę sztuk monet, które schował na własny użytek, zostawił sklepik pod opieką terminatora i wyszedł na spacer. Z rękoma w kieszeniach zagłębił się w uliczkę ciemną i tak wąską, że jeździec, mijając pieszego, musiał go zadrasnąć ostrogą.
Uliczka była przesiąknięta wyziewami gorącej oliwy, zgniłych jajek, kwaśnego wina i stęchlizny.
Pogwizdując, Carbolo wpatrywał się w skrawek nieba wyzierający między domami.
Mala femina, buona femina, vuol bastone 12 – myślał szewc, pocieszając się tym przysłowiem, którego zresztą nigdy w czyn nie wprowadzał.
Dla skrócenia sobie drogi postanowił przejść przez katedrę.
W kościele, jak na jarmarku, panował zgiełk nieustanny. Mimo pięciosoldowej kary, wyznaczonej za przechodzenie przez katedrę, krążyło po niej mnóstwo ludzi – szli z baryłkami wina, z koszami, z pudłami, z deskami; byli nawet tacy, którzy przeprowadzali przez nią konie i muły.
Kobiety szeptały z mężczyznami w konfesjonałach, dzieci goniły się po krużganku, żebracy wiedli ze sobą zacięte boje, słowem, panował oburzający nastrój.
Wyszedłszy z katedry na plac Arrengo, otoczony zewsząd straganami, Carbolo znalazł się wśród gwarnego tłumu przekupniów i nabywców. Śmiano się, kłócono, targowano; było na co patrzeć i czego słuchać.
Carbolo osłonił oczy ręką i przyglądał się murom niedokończonej katedry, którą lud mediolański wznosił na cześć Narodzenia Bogarodzicy – Maria Nascente.
Wszyscy: dzieci, kobiety, starcy przyczynili się do budowy tej świątyni. Królowa Cypru nadesłała przepyszne złote patyny, biedna śmieciarka, Magdalena, złożyła na wielkim ołtarzu, jako dar dla Matki Boskiej, swój jedyny płaszcz, wytarty, dziurawy, niewart nawet dziesięciu soldów. Ofiarowała go, mimo nadchodzących chłodów, bo nie miała nic innego do dania.
Robotnicy pięli się po rusztowaniach jak mrówki po murawie, zgrzytały piły i olbrzymia świątynia rosła, potężniała, zdobiła się w ostrołuki, w wieżyce. Był to hołd ludu dla Matki Zbawiciela.
II
Carbolo zszedł po kilku stopniach do piwnicy zapełnionej beczkami, a należącej do niemieckiego oberżysty Fibaldo.
Szewc ukłonił się grzecznie obecnym, usiadł przy znajomym blacharzu Scarabullo, zamówił szklaneczkę wina i paszteciki z kminkiem i zaczął rozmowę od słów:
– Jeżeli chcesz być szczęśliwy, Scarabullo, to się nie żeń.
– Dlaczego?
– Bo widzisz: kto się żeni, to jakby brał bilet na loterię. Lepiej mieć podagrę niż żonę, Scarabullo.
Przy sąsiednim stoliku bednarz, Mascarello, opowiadał swojemu towarzyszowi o mlekiem i miodem płynącej krainie zwanej Berlinsana.
Wtem do piwnicy wbiegł człowieczek malutki, kuternoga, szklarz Gorgolio, wielki gaduła i plotkarz.
– Signori – oznajmił uroczyście, powiewając dziurawym kapeluszem i ocierając pot z czoła – signori, powracam od Francuzów.
– Co? Więc już są tutaj?
– Tak, są już w Padwie… Dajcie mi odsapnąć… biegłem jak zając… chciałem pierwszy oznajmić wam tę nowinę.
– Napij się wina i gadaj. Jacy są owi Francuzi?
– Nie trzeba im włazić w drogę. Kłótliwi, gwałtowni, bezbożnicy, mają ze sobą ośmiołokciowe łuki i kolubryny, brązowe bomby i kartacze, wiozą konie cudaczne, jak lwy morskie z obciętymi ogonami i grzywami.
– A dużo ich tam jedzie? – pytał krawiec Moso, rudy z wesołymi oczkami.
– Pokryli już całą dolinę, jak chmara szarańczy, nie widać ziemi. Za wszystkie nasze nieprawości i grzechy Bóg zesłał na nas szatanów północnych.
– Za co im urągasz, Gorgolio? – wtrącił Mascarello. – Wszak są naszymi sojusznikami i przyjaciółmi.
– Diabli z takimi sojusznikami. Tacy przyjaciele gorsi od wrogów.
– Czemuż Francuzi mają być naszymi wrogami?
– Bo tratują nasze pola, nasze winnice, bo rąbią nasze drzewa, porywają bydło, rabują wieśniaków, gwałcą dziewczyny. Król Francji jest rozpustnikiem. Choć zaledwie nogami powłóczy, myśli tylko o dziewczętach i ma portrety wszystkich pięknych Włoszek w takim stroju, jak je Pan Bóg stworzył. „Nie zostawimy w spokoju ani jednej dziewczyny od Neapolu do Mediolanu” – zapowiadają jego żołnierze.
– O! Nędznicy! – wrzasnął Scarabullo, uderzając w stół pięścią tak silnie, że aż brzękły szklanki.
– Nasz książę – ciągnął dalej Gorgolio – jest pokornym sługą francuskiego króla! Ci barbarzyńcy nie uważają nas za równych sobie. „Jesteście złodzieje i mordercy – powiadają – otruliście własnego monarchę, daliście umrzeć z głodu niewinnej dziecinie. Dlatego Bóg was karze i pozwala, aby wasz kraj przeszedł w nasze ręce”. My ich przyjmujemy szczerym sercem, a oni karmią swoje konie jadłem przygotowanym dla ludzi. „Nie wiadomo, czy nie wsypaliście trucizny – jak waszemu księciu” – powiadają.
– Kłamiesz, Gorgolio.
– Niech mi oczy wylezą, niech mi język wyschnie, jeżeli choć jedno słowo dodaję. A nie dość na tym. Przechwalają się jeszcze: „Zwyciężymy wszystkie narody – mówią – a potem zagarniemy wszystkie morza i ziemię, porwiemy Turczyna i zdobędziemy Konstantynopol; postawimy znowu krzyż na Górze Oliwnej. A wtedy zrobimy sąd nad wami. Jeśli się nie poddacie naszej władzy, zgładzimy was z powierzchni ziemi”.
12
(wł.) Czy zła, czy dobra kobieta, potrzebuje batów.