Читать книгу Amnezjak - Jakub Nowak - Страница 12
24 kwietnia 1876, Kresy
Оглавление— Zastanawiasz się, Piotrze Ostrowski? Dociekasz, czy to, co widziałeś w szafie, to byłem ja?
— Nie, ja…
— Tak. To byłem ja.
— Pan.
— Zatem który z nas jest bardziej mną?
— Słucham?
— Truchło w szafie czy mężczyzna w modnym kubraku, stojący teraz przed tobą?
— Proszę mi wybaczyć, ale takie kubraki wyszły z mody dwadzieścia lat temu.
Pan Adam uważnie przyjrzał się Ostrowskiemu. Ostrowski przyglądał się panu Adamowi. Czy pan Adam tak kiedyś wyglądał? Czy tak się nosił? Paryski krawiec, turecki szewc, śnieżnobiały jedwab pod szyją. Gdy zdecydowanym ruchem odgarniał czuprynę z czoła, kiedy pamiętał, by wydatny podbródek trzymać wysoko, ciało pana Adama anonsowało: oto wieszcz.
— Możesz mi mówić: panie Adamie — powiedział pan Adam z uśmiechem, który Piotrowi wydał się lekceważący.
Ostrowski milczał. Mężczyzna z jedwabiem pod szyją zakomenderował:
— Przejdźmy się.
I poszli kresową łąką, w gęstej, łagodnej trawie koloru dojrzałych pomarańczy. Ostrowski rozejrzał się. Kresy nieznacznie różniły się od tych, do których trafiał we śnie: pagórki były wyższe, rośliny większe i częściej występujące. I tylko przyjemny, odświeżający chłód pozostał ten sam.
— Urodziłem się siedemdziesiąt osiem lat temu — powiedział pan Adam i wskazał na wzgórze, ku któremu ruszyli. — Sztuka — dodał i zamilkł. Ostrowski pojął, że nie czas na pytania.
— Sztuka. Gdy tylko przyszła, rzuciłem się na nią — podjął pan Adam. — Rzuciłem, rzec można, żarłocznie. Gdziem nie trafił, najpierw była ona, na Południu, w Paryżu czy na Wschodzie. Szybko zrozumiałem, że czas literatury mija. Że literatura poczeka. I wszędzie studia, księgi, modlitwy i medytacje. Przemiany, kreacje, destrukcje. To dla mnie czas wielkich sukcesów i wzruszeń. I porażek, po których pracuję więcej i więcej. To Sztuka uczyniła mnie tym, czym zastałeś mnie tam, w sanktuarium. I tym, kim jestem tu i teraz, z tobą, Piotrze Ostrowski. — Pan Adam zatrzymał się, rozłożył ręce. — Wiele straciłem. I zyskałem wiele. — Spojrzał w różnobarwne niebo. — Niezbadane są wyroki.
— Boskie?
— A cóż innego dać mogło tę olbrzymią moc? Tę niewyobrażalną siłę? Sztuka to wspaniały bat, to lśniący, czysty kij, nawołujący do samodyscypliny i pokory. Wiele wymaga, bo stanowi zaiste wielką obietnicę. Daje nam Kresy, rajskie przedsionki, musi więc wymagać wiele.
— A praktyki w elizjach? — spytał Ostrowski.
Uniesiona brew pana Adama pokazała Piotrowi, jak przyziemne to było pytanie.
— Sztuka i Kresy zmusiły nas do rewizji obrazu człowieka i świata — wyjaśnił pan Adam, ruszając przed siebie. — Dlaczego nie mielibyśmy więc zrewidować boskiego obrazu? Nie pierwszy zresztą raz?
Ostrowski dotrzymywał kroku.
— Widzisz, Piotrze, z dołu trudno o pełną perspektywę. Franciszek Michalski na ten przykład, twój wierny druh i przyjaciel, od kilku lat należy do pewnego stowarzyszenia, rzec można niekoniecznie ostentacyjnego, które zapamiętale oddaje się ciężkiej pracy wyrzynania co zdolniejszych ludzi Sztuki. Niezależnie od ich pochodzenia czy strony, dla której pracują. Pan Michalski i jego tajemni przyjaciele są nieliczni, dobrze zorganizowani i skuteczni. — Pan Adam uśmiechał się szeroko. — Dziwię się, że pan Franciszek w ogóle zaszczycił mnie dziś swą obecnością. Szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem. To na swój sposób akt odwagi.
Piotr czuł napływające fale gorąca.
— Franciszek?
— Mówiłem, z dołu widać niewiele. To wszystko jest bardziej skomplikowane, niż wam się wydaje. Dużo bardziej. Myślicie, że trzeba uderzyć w zaborców, mocno i zdecydowanie, jak nigdy przedtem i że to wystarczy. Bo tym razem nie wystąpimy przeciw Sztuce, tym razem Sztuka będzie z nami. Paulus. Twoja żona. Hm… tym razem to my będziemy Sztuką. I Moskwa sobie nie poradzi, zajęta wojną na Wschodzie. Austro-Węgry rozpadną się wreszcie, a Rzesza nas nie powstrzyma, bo będziemy gryźć, aż puszczą nas wolno.
Piotr słuchał.
— Wciąż liczycie — podjął pan Adam — kto wie, może i słusznie, że Zimowy Sojusz odpuści i da nam choć część tego, co zechcemy, bo zajęty pacyfikowaniem Francji, przestraszy się potęgi Nowego Jeruzalem i szantażu Brytyjczyków. Może tak będzie. A może nie.
Weszli na szczyt niewielkiego wzniesienia. Pan Adam wydął wargi i patrzył na horyzont. Piotr zrozumiał, że na coś czekają.
I wtedy zdarzyło się: zza wzgórza przed nimi poczęły wypełzać ku niebu świetliste linie. Pięć, nie, sześć złocistych szlaków wdrapywało się ku wielobarwnemu sklepieniu. A gdy były wysoko, Ostrowski nie umiał ocenić jak bardzo, ale gdy były naprawdę wysoko, rozbłysły jeden po drugim, po czym zniknęły, nie zostawiając śladu.
— Piękne — powiedział.
— Prawda? — zgodził się pan Adam.
— To były czyjeś modlitwy?
— W pewnym sensie. — Pan Adam uśmiechnął się. — To byli terroryści.
— Och. — Ostrowski nie umiał ukryć zaskoczenia. — Terroryści?
— Terroryści. Godzinę temu z wiedeńskiego dworca wystartował żywolot do Łodzi. Kiedy wyląduje, w najdroższej z kabin, tej z wyjściem na Kresy, znajdą sześć ciał. Bogaci fabrykanci, Polacy, Niemiec, Austriacy. Wszyscy, sprawiedliwie, z wypalonymi mózgami.
— Ich przedsiębiorstwa pracują dla Sojuszu?
— Nie. Rozpędzali strajki. Gazem i kulami.
— Te świetliste linie to terroryści?
— Powiedzmy, że ich dobra wola. Dużo dobrej woli sześciu młodych mężczyzn z Drezna. Pracowali na to miesiącami. — Pan Adam odwrócił się do Ostrowskiego. — Rozumiesz teraz? Już dawno nie ma jednej linii podziału.
— Jest cała szachownica. Jakby.
— Szachownica! Ba! Na tę szachownicę, skomplikowaną jak nigdy wcześniej, nakłada się kolejna. Na nie jeszcze jedna. Weźmy pana Franciszka Michalskiego. Chce bić się o Polskę z Niemcami i Moskalami. Nienawidzi Żydów, chyba się ich boi, ale pomaga kupować od nich formuły i hodowlinę. Żydzi sprzedają je tylko dlatego, że polskie uderzenie w Rzeszę jest im na rękę, bo wtedy wydrą jej jak najwięcej ścierwa Francji. I tenże Michalski rano spiskuje przeciw Niemcom, a wieczorami wojuje przeciw Sztuce. I powinniśmy go jeszcze spytać, co sądzi o łódzkich łamistrajkach. Albo brytyjskich kobietach, którym zachciało się sprawdzać, jak wygodne są męskie portki. Bo prędzej czy później przestaną być tylko powodem do kpin przy cygarze. Nie ma jednej linii podziału. Nie może być, do diabła. Obudź się!
Piotr nie wiedział, co odpowiedzieć. Patrzył w horyzont, w biegnące donikąd wiszące mosty.
— Witaj w nowych czasach, Piotrze Ostrowski.
Pan Adam przetarł chustką mokre od potu czoło.
— To wszystko dzieje się za szybko — powiedział Piotr.
— Dopiero będzie szybko. Bo dopiero teraz zaczynamy sobie jakoś radzić. To pierwsza dekada, gdy w miarę bezpiecznie odrywamy się od ziemi. I zaledwie druga, gdy nowe rośliny nie trują, broń częściej trafia w cel, niż wybucha w rękach strzelającego. Wciąż uczymy się Sztuki, regeneracji, Kresów. I siebie na nowo. Bo wciąż pudłujemy.
— I pudłować będziemy.
— No oczywiście! Doceń to, na twoich oczach powstaje nowa fizyka, nowa filozofia i teologia! I czasem nawet umarli wracają — pan Adam skończył szeptem.
Ostrowski poczuł, że się czerwieni.
— Warszawa — mruknął wreszcie.
— Co: Warszawa?
— Warszawa płonie.
Pan Adam pokręcił głową.
— Warszawa gaśnie. Ale prawda. Moskale nie mieli prawa eksperymentować w ten sposób. Sztuka nie jest dla barbarzyńców. Igrali z ogniem, toteż ogień sprowadzili.
— Na całe miasto. Tam wciąż są Polacy.
— Polują na siebie, jedzą się nawzajem. Opętani albo…
— Polacy.
— … szaleni. Pewnie jedno i drugie. Czczą złe, obce bóstwa. Biją pokłony przed potworami w ich własnych głowach.
— Polacy. Płoną dwudziesty rok.
— Warszawa gaśnie — powtórzył pan Adam. Znów był cierpliwy i spokojny. — A grzybsta przestaje rosnąć.
— Grzybsta wciąż idzie w górę.
— Tylko dlatego, że Bismarck wespół z Aleksandrem odcięli to nieszczęsne miasto od świata i walą w nie, czym popadnie! Tylko dlatego grzybsta jeszcze nie poczęła się cofać. Im taka Warszawa jest potrzebna. Im potrzebny symbol. Symbol potęgi własnej i potęgi Sztuki.
— I poligon.
— I poligon — zgodził się pan Adam i uśmiechnął się do czegoś za plecami Ostrowskiego. — A nam potrzeba Paulusa. Wykorzystamy jego potencjał i z Bożą pomocą wygramy.
Piotr odwrócił się. Na kresowym horyzoncie pełzł cień karnawału.
— Meinhold nie kłamał — powiedział pan Adam. — Tam go znajdziemy.
— Jeśli Sojusz nie będzie pierwszy.
— Nie będzie. Domyślają się, że ma go Wodzirej, ale nie mogą go dostać. Wodzirej nie chce pertraktować, Sojusz boi się ich zbombardować, więc próbują inaczej. Przedwczoraj Niemcy znów uderzyli. O świcie, pozorując atak żydowskich gwardzistów. Skończyło się jak zwykle. Kilkudziesięciu Niemców, którym udało się uciec, cały dzień rzygało żywymi robakami. A o zachodzie słońca pomarli.
— Więc skąd ta pewność, że Wodzirej będzie rozmawiał z nami?
— Będzie rozmawiał z tobą.
— Bo myśli, że próbowałem wykończyć Bismarcka?
— Wodzirej musi wiedzieć, że ten zamach był farsą.
— Więc dlaczego chce właśnie mnie?
— Bo tam jest twój brat bliźniak — powiedział spokojnie pan Adam. — I Wodzirej o tym wie.
Kresy ruszyły. Zawirowały szaleńczo, szybciej i szybciej, z Piotrem Ostrowskim w środku. Wciąż stał i patrzył na pana Adama, próbując go słuchać, lecz jego głowa krzyczała, że Kresy ożyły i szaleją, rzucając nim coraz gwałtowniej. Pan Adam tłumaczył coś, ale pan Adam był daleko, w wielkiej śmierdzącej szafie stojącej w mechatym pokoju koloru krwi. Ostrowski słuchał i nie słyszał. Znów był na pogrzebie matki, widział, jak żegna ją ojciec i jak żegnają ją brzozy, wśród których spoczęła. Znów chrzcili go w ciemnym pokoju mężczyźni o zaciętych twarzach, wychylali kolejne butelki i żegnali się raz za razem, lejąc wodę na głowy Piotra i jego brata.
Jego brat żyje? Jest w Karnawale? I skąd o tym wszystkim wie ten człowiek? Kalejdoskop szalonych złych snów dopadł go nagle, po czterdziestu latach. Dopadł i ścisnął za gardło, odbierając oddech i rozum.
Pan Adam zrozumiał, zamilkł i poczekał.
— Jak się tam dostanę? — Piotr Ostrowski ledwo poznał własny głos. Chryste, tak bardzo chciał się napić. — Zabiją mnie, jak tylko podjadę na odległość strzału.
— Wiem. Toteż zaryzykujemy i spróbujemy inaczej. Przez miejsce, z którego do Karnawału jest ponoć najbliżej.
Ostrowski wcale nie chciał zadać tego pytania.
Cóż z tego, że nie chciał.
— Co to za miejsce?
Mężczyzna z jedwabiem pod szyją uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Warszawa.