Читать книгу Amnezjak - Jakub Nowak - Страница 6

16 kwiet­nia 1876, Dan­zig, kawiar­nia Adolfa Ozicka Dłu­gie Poże­gna­nie

Оглавление

Młody pies wzle­ciał powoli na taras przy­dwor­co­wej kawiarni. Wynu­rzył się nie­spo­dzie­wa­nie zza sta­lo­wych kwia­tów opla­ta­ją­cych barierkę i szy­bo­wał nie­po­rad­nie ponad gło­wami gości. Poszcze­ki­wał cicho do ich spe­szo­nych twa­rzy – zamożni i świa­towcy, w więk­szo­ści nie wie­dzieli jed­nak rze­czy oczy­wi­stej nawet dla naj­młod­szych dzieci z portu w dole: pies musiał wsko­czyć do pneu­mo­tu­nelu i rzu­ciło nim w górę. Kiedy kel­ner wyniósł zdez­o­rien­to­wa­nego zwie­rzaka do kuchni, wszystko wró­ciło do normy. Towa­rzy­stwo znów jęło obser­wo­wać kobietę w sukni w maki.

Kil­ka­na­ście sto­li­ków, kil­ka­dzie­siąt par cie­kaw­skich oczu. Głów­nie Niemcy, męż­czyźni w podróży (wokół nich płasz­cze, walizy i para­sole), ner­wowo spo­glą­da­jący zza fajek, gazet, kie­lisz­ków i fili­ża­nek na prze­cha­dza­jącą się na końcu tarasu bru­netkę.

Była sama i była piękna. Pur­pu­rowe maki wyra­stały wśród plis czar­nej tafty jej sukni, pięły się po szczu­płej talii i krzy­wiź­nie piersi, by roz­kwi­tać na koronce dekoltu i wokół szyi, gdzie kła­dły się na nich ciemne kosmyki upię­tych wyżej wło­sów. To nie był strój podróżny, i męż­czyźni wie­dzieli o tym dosko­nale. Pocili się, mimo że dzień był chłodny, a słońce zacho­dziło.

Spa­ce­ro­wała wzdłuż barierki, gła­skała sta­lowe róże, patrzyła w dół, na port i mia­sto. Obser­wo­wała przy­por­towe kamie­nice i wyso­kie kominy stat­ków za nimi. I dalej, tam gdzie naj­głę­biej, gdzie zacu­mo­wane były dwa krad­nące cie­płe świa­tło pan­cerne giganty. Trwały nie­ru­chomo naszpi­ko­wane lufami, jak kan­cia­ste sta­lowe jeże, chluba mary­narki Rze­szy.

Port nie kładł się do snu. Trans­por­towce, wozy, wagony, roz­bie­gani ludzie i nie­koń­cząca się wymiana: wyła­du­nek i zała­du­nek – tysiące skrzyń pły­nęły w powie­trzu rów­nymi rzę­dami po tra­jek­to­riach wyta­cza­nych przez nie­wi­dzialne tunele. I cią­gły, nużący hałas: mewy prze­krzy­ku­jące się z por­to­wymi syre­nami i meta­liczne pomruki – te gło­śniej­sze szły wibra­cją z wnę­trza dwor­co­wej hali. Te cich­sze – ze stoczni na wscho­dzie, gdzie wiel­kie mecha­niczne ptaki nie­zgrab­nie chy­liły się nad wybe­be­szo­nymi kadłu­bami.

Kobieta wes­tchnęła i zatrzy­mała się na końcu tarasu. Sie­dzący naj­bli­żej pijany Szwed mógłby przy­siąc, że pośród zapa­chów zatoki, dworca i turec­kiego tyto­niu poczuł woń jej per­fum. Pach­niała makami i czymś jesz­cze, co Szwe­dowi koja­rzyło się z pogrze­bami odpra­wia­nymi w jego rodzin­nej para­fii w Falun.

— Już powi­nien tu być — powie­dział męż­czy­zna przy sto­liku w cie­niu dwor­co­wej ściany. Miał czter­dzie­ści lat, krót­kie szpa­ko­wate włosy, drogi lon­dyń­ski gar­ni­tur i laskę ze sta­lową ręko­je­ścią w kształ­cie smo­czego pyska.

— I zaraz będzie — odparł jego towa­rzysz, dużo star­szy i wyż­szy. Jego zie­mi­sta twarz przy­po­mi­na­łaby pomiętą kartkę, gdyby nie uma­zane kawą gęste siwe wąsy. — Mein­hold nie prze­pu­ściłby takiej oka­zji.

Szpa­ko­waty skrzy­wił się i spoj­rzał na bru­netkę przy barierce. Stała nie­ru­chomo, tyłem do wszyst­kich.

— Widzia­łeś? — Wąsacz pod­su­nął młod­szemu „Dan­zi­ger Zeitung”. Roz­ma­wiali po angiel­sku. — Minął już rok, a jest tego wię­cej i wię­cej.

Ostat­nią stronę gazety zaj­mo­wał list goń­czy za Pio­trem Ostrow­skim, pol­skim mor­dercą, spi­skow­cem, okul­ty­stą, maso­nem, zło­dzie­jem i pod­pa­la­czem; wro­giem Rze­szy, pokoju i Sztuki; sprawcą plu­ga­wego zama­chu na Ottona Edu­arda Leopolda, księ­cia von Bismarck-Schönhausen, księ­cia von Lau­en­burg, Kanc­le­rza Rze­szy. Cen­tralną część ogło­sze­nia sta­no­wiła podo­bi­zna Ostrow­skiego: psy­cho­pa­tyczne spoj­rze­nie wyzie­ra­jące spod krza­cza­stych brwi, wykrzy­wione tłu­ste usta i skoł­tu­niona czu­pryna nie zosta­wiały czy­tel­ni­kowi naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że ma do czy­nie­nia ze skur­wy­sy­nem w naj­czyst­szej postaci.

— Cena za jego głowę wciąż rośnie — powie­dział szpa­ko­waty.

— Bo Żela­zny Kanc­lerz nie zapo­mina. Mogą go całego prze­ro­bić na mecha­ida, ale dopóki bić będzie w nim ludz­kie serce, Kanc­lerz będzie pamię­tał.

Szpa­ko­waty odło­żył gazetę i wes­tchnął. Zastygł na uła­mek sekundy, utkwiw­szy wzrok ponad ramie­niem wąsa­cza.

— Mein­hold? — spy­tał star­szy.

— We wła­snej oso­bie.

Na progu tarasu stało trzech męż­czyzn. Z przodu bliź­niacy w mun­du­rach pru­skich czar­no­gwar­dzi­stów: pro­fe­sjo­nalni zabójcy i przy­zwo­ici tech­ne­rzy. Roz­glą­dali się po kawiarni z ćwi­czoną latami podejrz­li­wo­ścią. Trzeci trzy­mał się z tyłu i się­gał im do ramion. Pozba­wiony wło­sów, szyi i wyznacz­ni­ków wieku, wyglą­dał jak wiel­kie jajo przy­stro­jone w gar­ni­tur, ręka­wiczki i pstro­kate ciżmy. Na jego obłej piersi kładł się wisior: czarny orzeł wpi­sany w złoty, zwró­cony ku górze pen­ta­gram. Wisior ogła­szał: oto Her­man Mein­hold, Cesar­ski Mistrz Sztuki, uznany spe­cja­li­sta mili­tar­nej bio­lo­gii mecha­nicz­nej.

Jeden z gwar­dzi­stów pod­szedł do pięk­nej bru­netki. Gdy po kilku zda­niach ruszyli w stronę Mein­holda, goście kawiarni obser­wo­wali ich z mil­czą­cym zain­te­re­so­wa­niem. Choć żyli w świe­cie, w któ­rym cuda spo­wsze­dniały już dawno, Mistrz Sztuki publicz­nie dobie­ra­jący sobie kata­rynę sta­no­wił widok doprawdy eks­cy­tu­jący.

Her­man Mein­hold był bowiem pyszny i głupi. A dwaj męż­czyźni przy sto­liku pod ścianą wła­śnie na to liczyli.

Przy­by­sze i kobieta opu­ścili kawiar­nię. Nie­długo póź­niej od sto­li­ków poczęli wsta­wać agenci: dwaj bar­czy­ści orto­dok­syjni Żydzi, po nich nie­miecki kupiec i jego towa­rzyszka.

Szpa­ko­waty dobrze zapa­mię­tał uśmiech wycho­dzą­cego gru­basa, teraz pod­sy­cał nim swoją wście­kłość. Stary nasłu­chi­wał odgło­sów z portu. Dłu­ski zaraz powi­nien zacząć przed­sta­wie­nie.

Nagle niebo zga­sło na kilka chwil. Roz­le­gły cień prze­pły­nął bez­sze­lest­nie nad tara­sem, zda­wa­łoby się – na wycią­gnię­cie ręki. Ludzie odru­chowo pocho­wali głowy w ramiona i, ner­wowo uśmiech­nięci, przy­glą­dali się cumo­wa­niu bry­tyj­skiego żywo­lotu.

Bioid lądo­wał na dwor­co­wym dachu. Opla­ta­jąca gon­dolę zie­lona larwa była wiel­ko­ści dwóch loko­mo­tyw. Powoli zbli­żała się do pali cumow­ni­czych, Union Jack roz­po­starty na wypeł­nio­nym gazem wiel­kim orga­nicz­nym grzy­bie żarzył się dum­nie i nieco zło­wiesz­czo. Bioid wypu­ścił paru­jące macki, te zna­la­zły pale i oplo­tły je, przy­cią­ga­jąc ste­ro­wiec ku pły­cie lądo­wi­ska.

— La Rochelle długo nie wytrzyma — powie­dział obo­jęt­nie wąsacz. — W sierp­niu miną już dwa lata.

Szpa­ko­waty wie­dział, że ten spo­kój to pozór, sta­rzec cier­piał. Jego matka była Fran­cuzką, wąsacz spę­dził we Fran­cji pół dłu­giego życia. Dziś tam­ten kraj nie ist­niał, de facto zde­le­ga­li­zo­wany jed­nym pocią­gnię­ciem pióra bry­tyj­skiej kró­lo­wej. Ostatni z bastio­nów sta­rej Fran­cji wła­śnie padał, od pię­ciu lat oble­gany przez pan­cer­niki Soju­szu. Rok temu, gdy twier­dza wciąż jesz­cze trzy­mała się mocno, okręty Soju­szu, nie prze­ry­wa­jąc oblę­że­nia, zaczęły wypeł­zać z wody, by lądem, zie­mią i powie­trzem naprzeć na mury. Dziś nie­wiele róż­niło La Rochelle od zgliszcz Paryża czy War­szawy, ale mia­sto wciąż jesz­cze zdo­by­wało się na zacięty opór.

Wiem, że cier­pisz, Fran­ciszku, pomy­ślał szpa­ko­waty. Wszy­scy cier­pimy.

Wtedy Gdań­skiem tar­gnęły eks­plo­zje. Trzy wybu­chy, jeden po dru­gim, w róż­nych czę­ściach portu, a po nich wystrzały, gdzieś na towa­ro­wym nad­brzeżu. Kawiar­niani goście, sły­sząc nara­sta­jącą kano­nadę, obser­wo­wali ner­wowo trzy równe smugi pnące się ku ciem­nie­ją­cemu niebu. Teraz opusz­czali taras, ści­gani przez cały plu­ton kel­ne­rów uzbro­jo­nych w nie­za­pła­cone rachunki.

Dwaj męż­czyźni nie wstali od razu – szpa­ko­waty skru­pu­lat­nie odli­czał pie­nią­dze, wąsacz prze­glą­dał ogło­sze­nia w gaze­cie. Nie ma pośpie­chu. Ludzie Dłu­skiego wła­śnie odbi­jają turec­kim prze­myt­ni­kom kra­dzione kara­biny. Niech przy oka­zji porząd­nie namie­szają. Agnieszka zdąży wszystko przy­go­to­wać, a infor­ma­cja o strze­la­ni­nie doj­dzie do eli­zjum, jego gości i per­so­nelu.

— Chodźmy — powie­dział wresz­cie stary wąsacz.

— Myślisz, że już?

— Nie wiem. Kawa mi się skoń­czyła.

Amnezjak

Подняться наверх