Читать книгу Amnezjak - Jakub Nowak - Страница 8

16 kwiet­nia 1876, Dan­zig, eli­zjum Śpiewna Orchi­dea

Оглавление

Szpa­ko­waty i wąsacz weszli do hali dwor­co­wej, w hałas, smród i tłok, do pul­su­ją­cego wnę­trza gigan­tycz­nego sta­lo­wego wie­lo­ryba. Dwu­po­zio­mowe perony pełne były podróż­nych prze­le­wa­ją­cych się przez plat­formy, ruchome schody i dzie­siątki wago­nów. Loko­mo­tywy sapały jasnym dymem, który szedł wysoko, pod żebra dachu, gdzie roz­wie­wały go lecące jedna za drugą skrzy­nie Cesar­skiej Poczty. Nad wszyst­kim czu­wał potężny czarny orzeł z witraża na cen­tral­nej ścia­nie dworca. Na prawo był malu­nek, na któ­rym pło­mie­nie Ducha Świę­tego obja­wiały Sztukę uczest­ni­kom Zimo­wego Kon­klawe. Z malunku po dru­giej stro­nie, dla rów­no­wagi, spo­zie­rał Otto von Bismarck, dum­nie wsparty na sta­lo­wym ramie­niu zakoń­czo­nym auto­ma­tycz­nym mło­tem.

To miej­sce ma wiele z kate­dry, pomy­ślał wąsacz, pró­bu­jąc dotrzy­mać kroku ele­ganc­kiemu towa­rzy­szowi. Cia­sne i jed­no­cze­śnie onie­śmie­la­jąco prze­stronne, zbu­do­wane z prze­ni­ka­ją­cych się cieni i kolo­ro­wych roz­bły­sków, przy­po­mi­nało kate­drę i wła­śnie dla­tego mu się nie podo­bało.

Szpa­ko­waty czuł się tu dosko­nale. Sku­tecz­nie napie­rał do przodu, szybko więc przedarli się na drugą stronę dworca. Teraz do eli­zjum: ku jed­nemu z bocz­nych wyjść, wybu­do­wa­nych z myślą o kato­lic­kich mistrzach i tech­ne­rach-pede­ra­stach. Szpa­ko­waty popro­wa­dził przez labi­rynt stra­ga­nów i skle­pi­ków, z początku peł­nych róż­nego badzie­wia, aro­ma­tycz­nego jedze­nia i brzyd­kich ubrań, potem – coraz droż­szych i bar­dziej prze­stron­nych, aż do wąskiego kory­ta­rza zakoń­czo­nego masyw­nymi drzwiami.

W progu kory­ta­rza minęli się z dwoma męż­czy­znami. Jeden moco­wał się z klamrą ofi­cer­skiego pasa, drugi w biegu zakła­dał płaszcz. Dobrze, wia­do­mość o strze­la­ni­nie dotarła i tutaj.

— Myślisz, że rze­czy­wi­ście nad­cho­dzi koniec świata? — spy­tał szpa­ko­waty, przy­glą­da­jąc się Pio­trowi Ostrow­skiemu, mor­dercy i spi­skow­cowi, łypią­cemu zło­wrogo z listu goń­czego na ścia­nie obok drzwi eli­zjum.

— Myślę, że mamy go za sobą — odparł wąsacz. Mdłe świa­tło z sufitu petry­fi­ko­wało jego twarz w znisz­czony posąg.

Szpa­ko­waty zastu­kał w drzwi. Gdy uchy­liły się, weszli do środka. Chwila prawdy, nie pierw­sza tego wie­czoru. Byli w przed­sionku wyta­pe­to­wa­nym w jaskrawe, kolo­rowe kwiaty. Na dro­dze do drzwi naprze­ciw stało dwóch wyrost­ków, obaj z nip­poń­skimi mie­czami przy pasie, odzia­nych w kuse czarne tuniki. Ich ciała pokry­wały wzo­rzy­ste tatu­aże.

W eli­zjum broń palna nie jest dozwo­lona. Jej uży­cie bywa eks­tre­mal­nie nie­bez­pieczne pod­czas rege­ne­ra­cji.

— Krew sty­gnie, włos się bieli… — zaczął szpa­ko­waty.

— … w wiecz­no­ści upad­niem toń — dokoń­czył straż­nik, mor­derca o twa­rzy che­ru­bina.

Śmier­dzą jak pary­skie kurwy, pomy­ślał wąsacz i pozwo­lił sobie na chwilę sen­ty­men­tal­nego roz­rzew­nie­nia.

Drugi straż­nik otwo­rzył im drzwi i, jak na praw­dzi­wego kon­spi­ra­tora przy­stało, potrzą­snął zaci­śniętą pię­ścią. Szpa­ko­waty i wąsacz weszli do eli­zjum.

W środku było tłoczno. I jed­no­cze­śnie miękko, paste­lowo i cie­pło.

Prze­stronny salon zda­wał się pozba­wiony ostrych kra­wę­dzi i zacie­nio­nych miejsc. Łagodne poma­rań­czowe świa­tło wypeł­niało pomiesz­cze­nie jak gęsta, spo­wal­nia­jąca rze­czy­wi­stość sub­stan­cja. Deli­katna poświata cie­kła z sufitu i paro­wała zza eks­klu­zyw­nych mebli, lepiąc się do wyso­kich, roz­ra­sta­ją­cych się pod sufi­tem bio­idycz­nych rzeźb, szem­rzą­cych aryt­miczne melo­die wie­lo­barw­nych egzem­pli­fi­ka­cji sza­lo­nej przy­rody Kre­sów. Sub­telne krzy­wi­zny scho­dów wiją­cych się ku kory­ta­rzom w górze, kolo­rowe figury z obra­zów na ścia­nach i dzie­siątki ludzi zato­pio­nych w ogrom­nych kana­pach, obsia­da­ją­cych sto­liki i bar – wszystko falo­wało hip­no­tycz­nie, ukła­da­jąc się w nie­za­pa­mię­ty­walne wzory. Wzory, które tań­cząc leni­wie przed oczami, wymu­szały roz­luź­nie­nie, wol­niej­sze tętno, relaks.

Eli­zjum, świą­ty­nia relaksu, pełna była jego wyznaw­ców – waż­nych bądź pięk­nych. Ci piękni tu pra­co­wali: kobiety i męż­czyźni we wszyst­kich moż­li­wych odcie­niach i sma­kach, na wpół roze­brani, uśmiech­nięci i odprę­żeni; nawet kel­ne­rzy, straż­nicy i muzyk za for­te­pia­nem – zawsty­dza­jąco atrak­cyjni i wiecz­nie gotowi. Ci ważni to goście: mistrzo­wie i tech­ne­rzy – kapłani i rze­mieśl­nicy Sztuki, potrze­bu­jący rege­ne­ra­cji i osią­ga­jący ją wła­śnie tutaj, poprzez fizyczną roz­kosz. Piękni ludzie łasili się do żoł­nie­rzy, inży­nie­rów i pro­fe­so­rów, kusili zapa­chem, spoj­rze­niem i gestem, obie­cu­jąc eks­tazę i odprę­żenie. Tak też opa­dli szpa­ko­wa­tego i jego towa­rzy­sza, roze­śmiane kolo­rowe motyle, stwo­rzone, by dawać.

Szpa­ko­waty deli­kat­nie ode­pchnął od sie­bie blon­dynkę, głasz­czącą sta­lowy smo­czy pysk na ręko­je­ści jego laski. Wymi­nął trzy­ma­jące się za ręce bliź­nięta i obej­rzał się na wąsa­cza. Sta­rzec odmó­wił wina kel­ne­rowi nie­ja­snej płci, dogo­nił szpa­ko­wa­tego. Ruszyli scho­dami w górę.

Eli­zjum nie dało za wygraną. Poręcz, coraz przy­jem­niej­sza w dotyku, zaczęła się przy­mi­lać; gęsty chod­nik falo­wał pod sto­pami jak kre­sowe łany. U szczytu scho­dów minęli się z kimś – szpa­ko­waty zapa­mię­tał tylko ciem­no­czer­wone wargi roz­cią­gnięte w uśmie­chu i jesz­cze ciem­niej­sze sutki. Tak trudno im było nie pod­dać się pre­sji tego miej­sca, cią­żyły ubra­nia i obo­wiązki.

Cią­żyła nie­pod­le­gła Rzecz­po­spo­lita.

Wie­dzieli, że to już bli­sko. Szpa­ko­waty dener­wo­wał się, mimo że znał takie miej­sca dosko­nale. Pul­so­wa­nie w nad­garst­kach, przy­spie­szony rytm serca, wil­gotne dło­nie chęt­nie skła­da­jące się w pię­ści.

A, do dia­bła.

Dener­wo­wał się wła­śnie dla­tego, że znał takie miej­sca.

No i nie znał drogi.

Wstrzy­mał oddech, zawo­łał Agnieszkę, otwo­rzył się sze­roko i

* * *

leżał zakrwa­wiony na zim­nej posadzce. Obo­lały, z opuch­nię­tymi ustami i pogru­cho­ta­nym nosem, roz­pacz­li­wie wal­czył o każdy oddech. Załza­wiony i zasmar­kany, patrzył na swoje posi­nia­czone nogi w porwa­nych poń­czo­chach, oglą­dał jedną z nich pod­ska­ku­jącą nie­re­gu­lar­nie, zupeł­nie mu obcą. Patrzył na kształt przed sobą, męż­czy­znę bez twa­rzy i

* * *

zady­go­tał i oparł się o ścianę. Ale już wie­dział.

Ruszył pustym kory­ta­rzem, lecz po kilku kro­kach zawró­cił. Wąsacz wciąż stał przy scho­dach, tępo wpa­trzony w falu­jący w dole tłum.

Szpa­ko­waty znał to puste spoj­rze­nie. Wzrok nie­wol­ni­ków dła­wią­cych się wyper­fu­mo­waną wełną.

Wyra­sta­jąca z porę­czy sele­dy­nowa roślinka zaśpie­wała do nich cicho. Spi­sko­wiec zigno­ro­wał ją i pocią­gnął wąsa­cza w głąb kory­ta­rza. Tam rozej­rzał się i widząc, że są sami, z całej siły dał mu w pysk.

Kiedy wąsacz z tru­dem pod­niósł się z kolan, szpa­ko­waty wzru­szył ramio­nami.

— Prze­pra­szam — powie­dzieli jed­no­cze­śnie i uśmiech­nęli się ner­wowo.

Ruszyli w głąb kory­ta­rza, ku pry­wat­nej czę­ści eli­zjum: cesar­skiego salonu, w któ­rym dziś, poprzez piękną kata­rynę przy­byłą pro­sto z Waszyng­tonu, rege­ne­ro­wać się miał sam Her­man Mein­hold, nie­oce­niony mecha­bio­log Rze­szy.

Drzwi były mocne, bez wąt­pie­nia zamknięte od wewnątrz, z tabliczką infor­mu­jącą o zaka­zie wstępu. Wąsacz zer­k­nął na towa­rzy­sza. Szpa­ko­waty spoj­rzał w górę, na wskroś przez pokryty per­wer­syj­nym fre­skiem sufit.

Naci­snął klamkę.

Salon był prze­stronny, ciemny i przy­tulny jak moskiew­skie kaza­maty. Słabe świa­tło wydo­by­wa­jące się przez otwarte drzwi jed­nej z sypialń i dziw­nie prze­ro­śnięte meble nada­wały pomiesz­cze­niu gro­te­skowy i jed­no­cze­śnie fune­ralny cha­rak­ter. Wra­że­nia dopeł­niały leżące na środku salonu zwłoki czar­no­gwar­dzi­stów.

Szpa­ko­waty sta­rał się im nie przy­glą­dać. Trupy, które zosta­wiała za sobą Agnieszka, nie­po­ko­iły go. Wyglą­dały, jakby ktoś pozba­wił je kości i dał do zabawy nie­ludzko sil­nemu, roz­bry­ka­nemu trzy­lat­kowi. Czar­no­gwar­dzi­ści musieli być dosko­na­łymi żoł­nie­rzami i zaawan­so­wa­nymi bojo­wymi tech­ne­rami, tego wie­czoru z pew­no­ścią nała­do­wa­nymi po uszy. Szpa­ko­waty pokrę­cił głową. Czar­no­gwar­dzi­ści, w dodatku bliź­niacy. Z jego żoną nie mieli żad­nych szans.

Sta­nęła w progu sypialni, czarna syl­wetka na jaśniej­szym tle. Szpa­ko­waty i wąsacz minęli ciała żoł­nie­rzy i poszli ku niej.

Her­man Mein­hold sie­dział na pod­ło­dze w kącie sypialni. Nagi, oświe­tlony mizer­nym świa­tłem ścien­nej lampy, jesz­cze bar­dziej niż godzinę temu koja­rzył się z wiel­kim jajem. Przyj­rzał się uważ­nie wcho­dzą­cym męż­czy­znom, wykrzy­wił wargi w nie­ja­snym uśmie­chu.

Tego się nie spo­dzie­wali. Mein­hold musiał wie­dzieć, że umrze tej nocy. Obej­rzał to, co Agnieszka zro­biła z jego ludźmi, i wciąż nie oka­zy­wał stra­chu.

— Dżen­tel­meni ze sto­lika pod ścianą. — Miał niski, przy­jemny głos. — Fran­cuzi?

Szpa­ko­waty był pod wra­że­niem. Dobrze, że była Agnieszka.

— Polacy — wyja­śnił Mein­hol­dowi. — Moją żonę już zdą­żył pan poznać.

Spoj­rzeli na nią. Stała przy wyso­kim oknie, zza cięż­kich kotar obser­wo­wała mia­sto.

— To jest pan Fran­ci­szek Michal­ski — kon­ty­nu­ował szpa­ko­waty. — Ja jestem Piotr Ostrow­ski.

To miał być decy­du­jący cios. Naj­bar­dziej odra­ża­jące w całej Rze­szy nazwi­sko zawi­sło mię­dzy nimi.

Cios poszedł w gardę: Mein­hold tylko uniósł brwi. Po chwili znów gar­dził i nie­na­wi­dził.

— Myśla­łem, żeś pan jest wyż­szy, Herr Ostrow­ski.

Piotr Ostrow­ski wzru­szył ramio­nami.

— Cią­gle mi to mówią.

— Doprawdy? — Mein­hold zer­k­nął na Agnieszkę i zachi­cho­tał.

Pod­łoga skrzy­piała cicho pod śmie­ją­cym się Niem­cem.

— A teraz poroz­ma­wiamy, panie Mein­hold — powie­dział w końcu Piotr Ostrow­ski. — Poroz­ma­wiamy o tym, gdzie znajdę Pau­lusa.

— Mit.

— Słu­cham?

— Pau­lus to mit. Nie ist­nieje.

— Gdzie znajdę Pau­lusa?

— Dla­czego miał­bym to wie­dzieć?

— Bismarck szu­kał go całymi latami. I tej zimy nagle prze­stał.

— Więc już go ma.

— Wtedy nie był­byś w Gdań­sku.

— Żałuję pań­skiej żony, Herr Ostrow­ski — wes­tchnął Mein­hold. — Gdyby nie to naj­ście, dowie­dzia­łaby się, jak sma­kuje porządna, nie­miecka Wurst.

Ostrow­ski pocze­kał i wresz­cie zapy­tał po raz trzeci:

— Gdzie znajdę Pau­lusa?

— Jakaś licha ta gadzina. — Mecha­bio­log wska­zał na ręko­jeść laski Ostrow­skiego. — Lichutka.

Fran­ci­szek Michal­ski odchrząk­nął z głębi pokoju.

— Agnieszko — powie­dział Ostrow­ski, patrząc Mein­hol­dowi w oczy.

Potem zacze­kał, aż żona ośmie­szy trzy­dzie­ści lat wytę­żo­nych prac nad szczel­no­ścią eli­zjów.

Poczuli to wszy­scy trzej. Zaty­ka­jąca uszy fala zimna, gdy Agnieszka Ostrow­ska się­gała poprzez Kresy. Gdzieś na końcu ulicy syp­nęło szy­bami po bruku. Pode­szła do męża i podała mu duży, chłodny przed­miot. Ostrow­ski wziął go ostroż­nie, nie doty­ka­jąc jej dłoni. Gdy odwró­cił się do Mein­holda, wie­dział już, że Nie­miec powie im wszystko.

Oczy Mein­holda mówiły, że nie­do­wie­rza temu, co widzi. I że się boi. Nagi czło­wiek boi się całym cia­łem, i tak wła­śnie bał się Her­man Mein­hold: bez­sku­tecz­nie cho­wał się za krą­głymi ramio­nami, wci­ska­jąc mięk­kie plecy w kąt sypialni.

Ostrow­ski z tru­dem powstrzy­mał uśmiech. To jed­nak prawda! Dłu­gie mie­siące cięż­kiej, nie­bez­piecz­nej pracy nie poszły na marne. I pomy­śleć, że z początku w to nie wie­rzyli – on, Michal­ski, Dłu­ski i inni. Nie­do­wie­rzali, myśląc, że to nie­miecki for­tel, plotka, pod­rzu­cona, by wypro­wa­dzić ich w pole. Bo czy moż­liwe, aby wielki Her­man Mein­hold cier­piał na tak sza­loną przy­pa­dłość? Czy w dzi­siej­szych cza­sach, oświe­co­nym wieku Sztuki, pary i zmiany, może w ogóle ist­nieć tak gro­te­skowa fobia?

Nie wnie­siesz broni pal­nej do eli­zjum, nie spro­wa­dzisz jej poprzez kre­sowe pola. Ostrow­ski miał świa­do­mość, że Agnieszka doko­nała nie­moż­li­wego, nie pierw­szy zresztą raz. Co w tym dziw­nego, skoro sama była nie­moż­li­wo­ścią?

To nie podziw dla jej wyczynu kazał Mein­hol­dowi wpa­try­wać się w rzecz, którą Agnieszka podała mężowi. Już nawet nie strach, lecz pier­wotne, nie­lo­giczne, odbie­ra­jące rozum i siłę prze­ra­że­nie. Her­man Mein­hold śmier­tel­nie i nie­wy­tłu­ma­czal­nie bał się bowiem kara­bi­nów.

Sto­jący nad nim Piotr Ostrow­ski trzy­mał długi i ciężki, stary dobry kara­bin Dreyse’a.

Amnezjak

Подняться наверх