Читать книгу Purpurowy zmierzch - Jakub Pawelek - Страница 6
Kwatera główna jednostki Radegast, Krym, Ukraina | 3 czerwca 2025, godzina 17:10
ОглавлениеPadre stał nad łóżkiem i ze skrzyżowanymi na piersi rękoma przyglądał się kapitanowi Preissowi, który podłączony do aparatury, spał od dobrych kilkunastu godzin. Gdy Bołkoński wszedł do pokoju, Padre nie zareagował. Andriej przez krótką chwilę milczał, wodząc wzrokiem po wyświetlaczach, rurkach, mrugających światełkach, które czuwały nad wracającym do świata żywych kapitanem. Preiss przeżył podróż, funkcje życiowe ustabilizowały się, lekarze Radegastu czynili prawdziwe cuda.
– Wiadomo, kiedy się obudzi? – zapytał Rosjanin.
– Skąd mam wiedzieć? Po prostu śpi. Skaut mówił, żeby dać mu odpocząć. Przeszedł przez piekło – odpowiedział Padre twardo.
– Lepiej, żeby doszedł do siebie jak najszybciej. Nie dzieje się dobrze.
– Wycofują nas z bazy? – zapytał Padre, spoglądając na górującego nad nim Rosjanina.
– Nie wiem, nie dostaliśmy żadnej oficjalnej komunikacji. Po zamachach popierdoliło się tak bardzo, że na górze nie przejęli się specjalnie naszą samowolką. – Bołkoński spróbował się uśmiechnąć, ale wyszło, jakby doznał chwilowego paraliżu mięśni twarzy.
– Tyle dobrze. – Padre wzruszył ramionami.
– Niespecjalnie. Brak informacji to też informacja. Chłopaki zaczynają kombinować, już teraz Ukraińcy łypią na nas z byka. Propaganda dociera i tutaj.
Padre odwrócił się frontem do Rosjanina. Większość swojej uwagi skupiał na tym, by na zmianę z innymi pilnować Preissa. Wiadomości ze stolic Przymierza filtrował jak przez membranę. Coś tam słyszał, wiedział, że Putin, Miszczenko, Nazarbajew zginęli w zamachach. Pocieszał się myślą, że jego własny przywódca wciąż żyje, to dawało nadzieję, że ktoś zapanuje nad chaosem. Mógł skupić się na odzyskanym dowódcy.
– Czyli co? – zapytał, nie do końca nadążając za tokiem rozumowania Bołkońskiego.
– Chodź, to sam zobaczysz. – Rosjanin skinął głową w kierunku wyjścia z izolatki.
– Wciąż mam wartę – odpowiedział Padre.
– Spokojnie, pójdziemy za siedem minut. – Bołkoński rzucił okiem na elektroniczny zegar. – Wątpię, żeby przez ten czas coś się zmieniło.
Zmiennik zjawił się punktualnie, wymienił z Padre uścisk dłoni, po czym przysiadł na krześle obok łóżka. Lekarz z sekcji medycznej Radegastu miał się zjawić na wizytę kontrolną dopiero za dwie godziny. Wtedy też do krwiobiegu kapitana miały być wprowadzone kolejne porcje witamin, substancji wzmacniających i zbawiennego tramadolu.
Bołkoński i Padre przeszli przez korytarze skrzydła medycznego, gdzie Preiss był jedynym pacjentem. W uziemionym od tygodni Radegaście od czasu do czasu przeprowadzano tylko ćwiczenia. Treningi nie mogły jednak zastąpić konkretnych planów, jasnej sytuacji. Ludzie zaczynali się niepokoić, brak wizji kolejnych operacji, działań, rozwoju potrafił wpłynąć na morale równie mocno, jak utrata kolegi z oddziału.
Zatrzymali się na chwilę przy dyżurce lekarzy. Skaut drzemał w miękkim fotelu. Jako jeden z nielicznych porzucił regulaminowy mundur na rzecz wygodnego dresu.
– Daj mu spokój, to Skaut, ma nastawiony budzik. – Bołkoński powstrzymał gestem Padre, który już chciał szturchnąć pochrapującego operatora.
Wyszli na zewnątrz. Czerwiec na Chersonezie przywitał ich pierwszą tego roku falą upałów. Temperaturę, którą ledwie jeden stopień dzielił od magicznej trzydziestki, łagodził silny wiatr od morza. Widzieli, jak czubki wysokich, smukłych tuj kładą się z każdym podmuchem, by chwilę później sprężynować do pionu.
Rosjanin wskazał dłonią kierunek. Skrzydło szpitalne bazy znajdowało się na północnych krańcach cypla, ledwie kilkadziesiąt kroków od wyniosłej latarni morskiej, która pomagała statkom odnaleźć kurs na sewastopolskie doki. By dotrzeć do centralnej części kompleksu, musieli odbyć kilkuminutowy spacer. Wiatr nie słabł ani na chwilę, dęło w plecy, komandosi musieli kompensować podmuchy siłą mięśni.
– Możesz powiedzieć, o co chodzi? – zapytał Padre. – Kiepski ze mnie obserwator ludzkich zachowań.
– Wiesz, że prezydenci Polski, Litwy i Węgier przeżyli – stwierdził Bołkoński. Kolejny podmuch przerzucił mu przydługawy kosmyk prosto na nos.
– Oczywiście, że wiem. – Padre wzruszył ramionami.
– Byliście w opozycji do Putina. Nie chcieliście pakować się w kabałę w Arktyce, podobnie jak Litwini i Węgrzy. Reszta Przymierza naciskała na złojenie Amerykanom tyłków – kontynuował Rosjanin. – Jak myślisz, jak do chłopaków z ukraińskiego specnazu dotrą jakieś spreparowane wiadomości, to nie zaczną się zastanawiać?
– Andriej, ale pierdolisz. – Padre przewrócił oczami. – Naprawdę myślisz, że nasi zaczną wierzyć w brednie, że Polacy zamordowali Putina i resztę? Zmiłuj się, przecież to stek bzdur.
– Dla ciebie tak, bo twój prezydent ma się świetnie – rzucił Bołkoński.
– Bzdury – fuknął Polak.
– Ja to wiem, ty też, ale im dłużej będziemy tutaj siedzieć bezczynnie, tym więcej głupot zacznie przychodzić ludziom do głowy. Nie chciałbym, żebyś obudził się z ukraińską lufą przy skroni.
– Jesteśmy specjalsami, tutaj nie dzieją się takie rzeczy. – Padre kręcił przecząco głową.
Andriej postanowił nie drążyć. Wystarczyło kilka zdań, by zrozumiał, że nie przekona polskiego komandosa. Sam, z racji bardzo bliskich kontaktów z Jastrzębskim i Preissem, doświadczył już lekkiej rezerwy kolegów z GRU oraz ukraińskiego i kazachskiego specnazu. Wobec Polaków ta sama rezerwa zaczynała przeradzać się w czystą niechęć.
Główny budynek kompleksu, trzypiętrowy niby-biurowiec, wznosił się pomiędzy dwoma bliźniaczymi, niższymi o jedną kondygnację skrzydłami. Niewielki dziedziniec przed wejściem porastały kępki trawy, wyrastające pomiędzy płytami chodnikowymi. Grupka komandosów w cyfrowych uniformach stała na schodach i paliła papierosy. Obrzucili zbliżających się operatorów mało serdecznymi spojrzeniami.
– Mówiłem – stwierdził Bołkoński, gdy wciąż byli poza zasięgiem słuchu.
– Siema – rzucił Padre do grupki.
Odpowiedziały mu tylko mruknięcia, żadna z dłoni nie uniosła się w pozdrowieniu. Polak nie dawał za wygraną, kojarzył wszystkich. Choć służyli w różnych sekcjach, ćwiczyli wspólnie setki razy.
– Co z wami? – zapytał.
– Nic, co ma być? – odparł jeden z komandosów.
Padre zwrócił uwagę na to, że odpowiedź padła po ukraińsku. Mimo że ogolony na łyso specjals pochodził ze Lwowa, i jego polski ledwie zalatywał śpiewnym, wschodnim akcentem.
– Misza, co ty? – spróbował ponownie. – No wy chyba ocipieliście, wierzycie w te brednie?
Ukrainiec wzruszył tylko ramionami. Padre nie wiedział, jak zareagować, uniósł ręce w geście poddania.
– Dajcie spokój, służymy w jednej jednostce.
– Na pewno? – zapytał Misza. Jego koledzy wciąż taksowali Polaka uważnym, pełnym napięcia wzrokiem.
Bołkoński pociągnął Padre za sobą, na schody. Dopiero w środku, w pustym hallu, pośród wywieszonych flag wszystkich krajów Przymierza, Andriej zdecydował się puścić rękaw Polaka.
– Mówiłem ci. Jeśli góra szybko nie pościąga nas do siebie albo nie rzuci do jakiegoś zadania, zaczną się tworzyć grupki – podjął. – Preiss ledwie żyje, Jastrzębskiego szlag trafił, nie mamy z nikim kontaktu. Musimy się wzajemnie pilnować.
– Świrujesz, przecież zaraz ogłoszą, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego.
– Bardzo możliwe, ale do tego czasu radziłbym unikać szerszej integracji – odparł Rosjanin. – Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Ostatni raz syreny alarmowe słyszeli nad bazą podczas próbnych ćwiczeń przeciwpożarowych. Zwykle były one zapowiadane ze sporym wyprzedzeniem, teraz jednak zaczęły jazgotać bez żadnego ostrzeżenia.
– Co jest? – zapytał Padre, spoglądając w górę.
– Pożar. Oby, kurwa, tylko nie był prawdziwy – syknął Bołkoński.
Przez syrenę zaczął przebijać się miarowy, jednostajny huk wojskowych butów, łomoczących o posadzkę. Nikt nie biegł, dźwięk marszu był spokojny, jakby z góry zapowiedziany. Bołkoński na krótką chwilę uległ wrażeniu, że alarm dla wielu komandosów nie był żadnym zaskoczeniem.
***
Zredukował bieg, czwórka weszła na ponad cztery tysiące obrotów. Kilkuletnie audi A3 wyskoczyło na lewy pas i śmignęło obok klekoczącego vana, oklejonego kolorami jednej z popularnych sieci dyskontów. Jakub Jastrzębski wyciskał z silnika maksymalną moc. Wciąż mieli przed sobą niemal godzinę drogi.
Próbował nie wracać myślami do wydarzeń sprzed kilku dni. Oszołomiony, poobijany dotarł do mieszkania resztkami sił. Widząc okrwawionego Jastrzębskiego w drzwiach, Ludmiła osunęła się po ścianie, nieprzytomna. Jeszcze tego samego dnia oboje spakowali się pospiesznie i pojechali na Tyniecką do Dowództwa Komponentu Sił Specjalnych. Jastrzębski miał nadzieję, że tam będą bezpieczni. Przerażona do szpiku kości Ludmiła siedziała na oświetlonym bladą poświatą korytarzu, podczas gdy Jastrzębski spowiadał się ze skleconej na boku operacji oraz jej konsekwencji.
Początkowo zanosiło się na burzę. Jakuba zaprowadzono do aresztu, potem jednak gruchnęła wieść o zamachach i śmierci Putina oraz przywódców wschodniego Przymierza. Sprawa Jastrzębskiego spadła z agendy. Jakub podlegał bezpośrednio dowództwu polskiej sekcji w Bobolicach. Razem z Ludmiłą, pod groźbą sądu wojennego, został skierowany do sztabu jednostki. Wyruszył w drogę, gdy tylko otrzymał oficjalne pismo.
– Co z tobą będzie? – zapytała Ludmiła.
Dziewczyna wracała do równowagi. Poprzedniego zdążyła powiadomić szefostwo, że bierze dłuższy urlop na żądanie.
– Pewnie sąd – stwierdził Jastrzębski.
Wrzucił prawy kierunkowskaz i wrócił na swój pas. Audi, które kupili wspólnie niespełna pół roku wcześniej jako zaczątek nowego, lepszego życia, przyjemnie mruczało.
– Wiedziałam, że to się tak skończy. – Ludmiła pokręciła głową w niedowierzaniu. – Dlaczego ja się zgodziłam na ten idiotyzm? Przecież omal cię nie zabili.
– Wciąż żyję – odpowiedział Jastrzębski. Nic mądrzejszego nie przychodziło mu do głowy.
– To ma mnie pocieszyć? Wpadłeś do domu jak żywy trup, zabrałeś mnie bez słowa do sztabu, aresztowali cię tam, pamiętasz? Musiałam bez żadnych informacji przez dwa dni siedzieć sama w pokoju pod strażą! – Wybuch prędzej czy później musiał nastąpić. – Czy ty w ogóle myślisz o kimś innym niż ty sam?!
Jastrzębski odetchnął głęboko. Kłótnia była ostatnim, czego teraz potrzebował. Ludzie, z którymi koordynował operację, nie żyli. Nie miał pojęcia, co stało się z Bołkońskim i resztą. Dotarli? Zostali zestrzeleni w locie, aresztowani? Kraków odmówił mu wszelkich informacji. Liczył, że nim zamkną go w areszcie, w Bobolicach powiedzą przynajmniej, czy samolot z Preissem dotarł na Krym. Miał nadzieję, że ocalił kapitana tak samo, jak zdołał uchronić przed śmiercią Ludmiłę.
Zanim dotarł do mieszkania, przy życiu trzymała go tylko nadzieja, że Anna Kasprzak nie zjawiła się tam pierwsza. Spodziewał się, że dziewczyna będzie suszyła mu głowę. Nie mógł mieć jej tego za złe, sama przeżyła gehennę.
– Przepraszam. – Uznał, że to najlepsze, co może powiedzieć.
– Spierdalaj! – krzyknęła, aż zadzwoniło w uszach.
– Obiecuję, że to zrobię. Gdy tylko dotrzemy do Bobolic, zniknę. – Ugryzł się w język o sekundę za późno.
Ludmiła zmierzyła go takim wzrokiem, że poczuł na plecach zimny dreszcz.