Читать книгу Purpurowy zmierzch - Jakub Pawelek - Страница 9

Nowa Zie­mia, Ark­ty­ka, Ro­sja | 5 czerw­ca 2025, go­dzi­na 04:37

Оглавление

Mi­sja bo­jo­wa, któ­rej ce­lem było wspar­cie oraz ochro­na zrzu­tu za­opa­trze­nia dla wal­czą­cych na No­wej Zie­mi, za­koń­czy­ła się tak samo jak po­przed­nia. Wy­da­wa­li się być o krok od otwar­cia ramp za­ła­dun­ko­wych. Dwa klu­cze trans­por­to­wych An­to­no­wów skry­wa­ły w alu­mi­nio­wych brzu­chach kil­ka­na­ście ton amu­ni­cji, ra­cji żyw­no­ścio­wych, czę­ści za­mien­nych dla po­jaz­dów, no­wych mun­du­rów oraz me­dy­ka­men­tów, nie­zbęd­nych okrą­żo­nym pie­cho­cia­rzom. Kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od po­bruż­dżo­nych wy­brze­ży ka­pi­tan Wa­le­rij Ro­go­zow prze­żył déjà vu, a wła­ści­wie dzień świ­sta­ka.

Je­den z An­to­no­wów za­mel­do­wał o na­mie­rze­niu przez nie­przy­ja­ciel­ską gło­wi­cę. Apa­ra­tu­ra za­in­sta­lo­wa­na w trans­por­tow­cach nie mo­gła się rów­nać awio­ni­ce, w któ­rą wy­po­sa­żo­ne były Su­cho­je eskor­ty. Pi­lot pod­nieb­nej cię­ża­rów­ki miał kil­ka se­kund na re­ak­cję, cho­ciaż z dru­giej stro­ny, jego wy­sił­ki nie mia­ły szcze­gól­ne­go zna­cze­nia. Ame­ry­kań­ski po­cisk da­le­kie­go za­się­gu AM­RA­AM ro­ze­rwał ka­dłub, pa­le­ty za­opa­trze­nia ru­nę­ły w dół jak me­te­ory­ty. Po­szy­cie pła­tow­ca pę­kło z trza­skiem, znik­nę­ło w kuli ognia, Ro­sja­nie zła­ma­li szyk, Ro­go­zow, któ­ry do­wo­dził eskor­tą, po­le­cił uru­cho­mić ra­da­ry oraz sen­so­ry wspo­ma­ga­ją­ce świa­do­mość sy­tu­acyj­ną. Ka­pi­tan wie­dział, że na wspar­cie ro­dzi­me­go AWACS lub bar­dziej za­awan­so­wa­nych Su-57 nie może li­czyć.

– Hy­dra Je­den do wszyst­kich, szu­kaj­cie na­mia­rów, Ame­ry­ka­nie ata­ku­ją ro­jem, jak po­przed­nio. – Wa­le­rij Ro­go­zow pchnął wo­lant, zwięk­sza­jąc ciąg dwu­prze­pły­wo­wych sil­ni­ków. – Jak na­mie­rzy­my ak­tyw­ną Bły­ska­wi­cę, resz­ta uru­cho­mi swo­je ra­da­ry. Wte­dy skra­ca­my dy­stans, to na­sza je­dy­na szan­sa.

– Przy­ją­łem. Szu­kam ban­dy­ty – od­po­wie­dział skrzy­dło­wy ka­pi­ta­na.

Ro­go­zow i po­rucz­nik Ju­rij Ma­łec­ki la­ta­li nad Ark­ty­ką od po­cząt­ku kry­zy­su. Ame­ry­ka­nie wciąż nie po­tra­fi­li utem­pe­ro­wać ich po­wietrz­nej bra­wu­ry. Pułk stra­cił jed­nak wie­lu do­brych pi­lo­tów. Ma­łec­ki zmie­nił się z we­soł­ka w mru­ka, z któ­rym cięż­ko za­mie­nić choć­by kil­ka słów.

– Daj­my im po­pa­lić choć ten je­den raz – do­dał ka­pi­tan.

Su­choj Ro­go­zo­wa wy­strze­lił w górę. Ka­pi­tan li­czył na to, że Ame­ry­ka­nie wciąż będą pró­bo­wa­li ze­strze­lić jak naj­wię­cej An­to­no­wów, co da mu tro­chę cza­su na zlo­ka­li­zo­wa­nie prze­ciw­ni­ka. Jesz­cze nim wspiął się na pięć ty­się­cy me­trów, dru­gi z trans­por­tow­ców de­to­no­wał w po­wie­trzu. Błysk był znacz­nie ja­śniej­szy niż po­przed­nio, ten sa­mo­lot mu­siał prze­wo­zić na pa­le­tach tony amu­ni­cji. Świt uto­nął na chwi­lę w ja­sno­ści spa­la­ne­go pro­chu.

Pręd­kość wzno­sze­nia ro­sła w bły­ska­wicz­nym tem­pie. Ka­pi­tan od­cią­gnął prze­pust­ni­cę, po­ło­żył sa­mo­lot do po­zio­mu. Pa­syw­ny ra­dar Ir­bis-E teo­re­tycz­nie mógł wy­kryć ame­ry­kań­skie­go Rap­to­ra lub Bły­ska­wi­cę z od­le­gło­ści do­cho­dzą­cej na­wet do osiem­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów. Ro­go­zow ni­g­dy nie brał tych da­nych za pew­nik, praw­do­po­dob­nie tyl­ko dla­te­go wciąż cie­szył się ży­ciem.

– Hy­dra Czte­ry, chy­ba zła­pa­łem na­miar, od­le­głość pięć­dzie­siąt dwa ki­lo­me­try, idzie na po­łu­dnie – Ro­go­zow usły­szał opa­no­wa­ny głos Ju­ri­ja Ma­łec­kie­go.

In­stynk­tow­nie spoj­rzał na cie­kło­kry­sta­licz­ny ekran. Wszyst­kie sa­mo­lo­ty wpię­te były w sys­tem ak­tyw­nej wy­mia­ny da­nych. Każ­dy wi­dział do­kład­nie to samo, a dane ko­re­la­cji obiek­tów spły­wa­ły sze­ro­kim stru­mie­niem do kom­pu­te­rów po­kła­do­wych każ­de­go Su-35.

– Hy­dra Je­den do wszyst­kich. Strze­lać bez roz­ka­zu, zmniej­szyć od­le­głość od celu. Mu­si­my zła­mać ich szyk, wy­da­ją się od­ska­ki­wać. – Ro­go­zow wy­brał z li­sty uzbro­je­nia od­po­wied­nie po­ci­ski i sam zmie­nił kie­ru­nek lotu.

– Hy­dra Dwa, na­mie­rzy­li mnie, cho­le­ra. Wy­strze­li­li ra­kie­ty, go­nią mnie trzy po­ci­ski, idę w górę! – Pi­lot wy­ko­nał ma­newr, jesz­cze za­nim skoń­czył skła­dać mel­du­nek.

– Hy­dra Dwa, jak tyl­ko zgu­bisz ra­kie­ty, wra­caj do An­to­no­wów, za­raz strą­cą nam wszyst­kie cię­ża­rów­ki – rzu­cił Ro­go­zow. Nie miał cza­su ani ocho­ty, by po­uczać pod­wład­ne­go.

Co chwi­la prze­ska­ki­wał wzro­kiem od ekra­nów do Su­cho­ja Hy­dry Dwa. My­śli­wiec, wi­docz­ny jak na dło­ni kil­ka ki­lo­me­trów na pół­noc, po­wy­żej li­nii wzro­ku, mie­nił się bia­ły­mi re­flek­sa­mi od­bi­ja­ne­go słoń­ca. Ark­tycz­ny brzask na­le­żał do naj­pięk­niej­szych zja­wisk, ja­kich Ro­go­zow miał oka­zję do­świad­czyć.

Dwie ra­kie­ty uda­ło się zgu­bić. Nie­sa­mo­wi­cie efek­tyw­ny sys­tem za­głu­sza­nia L175M po­tra­fił emi­to­wać im­pul­sy, któ­re ogłu­pia­ły więk­szość sys­te­mów na­pro­wa­dza­nia na świe­cie. Trze­ci AM­RA­AM do­się­gnął jed­nak celu. Pi­lot szy­ko­wał się wła­śnie do cia­sne­go skrę­tu przez lewe skrzy­dło, wy­strze­lił na­wet pawi ogon di­po­li. Na nic się to jed­nak nie zda­ło, po­cisk szedł za Su­cho­jem jak po sznur­ku.

– Cho­le­ra… – szep­nął Ro­go­zow, gdy Hy­dra Dwa eks­plo­do­wał ja­snym pło­mie­niem.

Ame­ry­ka­nie za­czę­li wpa­dać w ru­ty­nę. Zwy­kle po po­cząt­ko­wym ostrza­le Ro­sja­nie pró­bo­wa­li w sko­or­dy­no­wa­ny spo­sób ode­rwać się od za­gro­że­nia, ewen­tu­al­nie w przy­pły­wie bra­wu­ry eskor­to­wać trans­por­tow­ce do celu, w na­dziei, że ich ofia­ra przy­da się chło­pa­kom na dole. Jan­ke­si przy­wy­kli do swo­jej prze­wa­gi, nie spo­dzie­wa­li się, że za­go­nio­ny w kozi róg prze­ciw­nik może jesz­cze pró­bo­wać się od­gryźć. Ro­go­zow po­sta­no­wił to wy­ko­rzy­stać. Su­cho­je były szyb­sze, dwa sil­ni­ki ge­ne­ro­wa­ły moc rzę­du dwu­stu ki­lo­niu­to­nów. Szyb­kość i nie­sza­blo­no­we dzia­ła­nia, tyl­ko tym mo­gli rów­nać się z Bły­ska­wi­ca­mi.

– Hy­dra Trzy, mam dru­gi na­miar, od­le­głość dwa­dzie… – Pi­lot nie do­koń­czył, ale od­czyt przez chwi­lę po­ja­wił się na cy­fro­wym ra­da­rze.

Ko­lej­na ro­syj­ska ma­szy­na spa­da­ła ku zim­nym od­mę­tom oce­anu. Gło­wi­ca ro­ze­rwa­ła się pod ka­dłu­bem, nie da­jąc pro­wa­dzą­ce­mu ją ofi­ce­ro­wi naj­mniej­szych szans. Eli­mi­no­wa­li ich sys­te­ma­tycz­nie, jed­ne­go po dru­gim, jak my­śli­wi, któ­rzy z bez­piecz­ne­go dy­stan­su dzie­siąt­ku­ją sta­do.

– Taj­fun Je­den, na­mie­rza­my wro­gą ma­szy­nę, prze­ję­li­śmy cel po Hy­drze Trzy – Ro­go­zow usły­szał mel­du­nek do­wód­cy bliź­nia­cze­go klu­cza.

Szli na do­pa­la­czach, byle tyl­ko mak­sy­mal­nie skró­cić dy­stans do ame­ry­kań­skich Bły­ska­wic. Mo­du­ły ak­tyw­ne­go za­głu­sza­nia pra­co­wa­ły na peł­nych ob­ro­tach, two­rząc wo­kół ma­szyn bliź­nia­cze wid­ma. Ame­ry­ka­nie strze­la­li raz za ra­zem, AM­RA­AM-y roz­ry­wa­ły się w po­wie­trzu, tnąc świt sta­lo­wy­mi odłam­ka­mi. Ro­go­zow spoj­rzał na dru­gi ekran, jesz­cze kwa­drans temu pro­wa­dził do wal­ki dwa­na­ście ma­szyn, zo­sta­ło mu dzie­więć. Klu­cze trans­por­tow­ców rów­nież po­no­si­ły spo­re stra­ty. Je­śli nad Nową Zie­mię do­le­ci po­ło­wa, bę­dzie moż­na od­trą­bić suk­ces.

– Klucz Taj­fu­nów, od­pa­la­my! – Ka­pi­tan spoj­rzał w bok. Su­cho­je znaj­do­wa­ły się kil­ka ki­lo­me­trów na wschód od jego po­zy­cji.

– Ra­kie­ty po­szły! – rzu­cił je­den pi­lo­tów.

Wy­po­sa­żo­ne w czuj­nik pod­czer­wie­ni ra­kie­ty R-74 dys­po­no­wa­ły za­się­giem do­cho­dzą­cym do czter­dzie­stu ki­lo­me­trów. Naj­bliż­sze na­mia­ry, któ­re co­raz czę­ściej po­ja­wia­ły się na ekra­nie Ro­go­zo­wa, były nie da­lej niż dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów przed nimi. Ro­sja­nin uśmiech­nął się pod no­sem, dłoń w rę­ka­wicz­ce za­ci­snę­ła się na drąż­ku.

– Hy­dra Je­den do wszyst­kich, strze­lać bez roz­ka­zu. Ma­cie szan­sę po­ka­zać jan­ke­som, jak wal­czy się w Ro­sji.

Osiem­na­ście kie­ro­wa­nych gło­wi­ca­mi IIR ra­kiet ode­rwa­ło się od py­lo­nów i po­mknę­ło w stro­nę roz­strze­lo­nej for­ma­cji ame­ry­kań­skich my­śliw­ców. Trzy­me­tro­we igli­ce ści­ga­ły Bły­ska­wi­ce z pręd­ko­ścią po­nad dwóch i pół ty­sią­ca ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Po­ko­na­nie dy­stan­su dzie­lą­ce­go je od umy­ka­ją­cych F-35 zaj­mo­wa­ło oko­ło kil­ku­na­stu se­kund. Ro­go­zow z wy­pie­ka­mi na twa­rzy cze­kał pierw­szych mel­dun­ków o ze­strze­le­niu Ame­ry­ka­nów.

Pi­lo­ci F-ów nie byli w cie­mię bici. Wie­dzie­li, że prze­ciw­ko se­eke­rom na­pro­wa­dza­nym na pod­czer­wień sys­te­my za­kłó­ca­nia ani ho­lo­wa­ne za pła­tow­cem pu­łap­ki ra­dio­lo­ka­cyj­ne nie mają żad­ne­go za­sto­so­wa­nia. Je­dy­ną obro­ną były wy­rzut­nie rac, fe­eria ja­snych barw, któ­ra mo­gła oka­zać się cie­plej­sza niż stru­mień ga­zów wy­rzu­ca­nych z dy­szy sil­ni­ka.

– Tu Hy­dra Czte­ry, mamy ich. – Po­rucz­nik Ma­łec­ki pierw­szy raz od dłuż­sze­go cza­su po­zwo­lił so­bie na opty­mi­stycz­ny ton.

Miał też ku temu po­wód. Gdzieś przed nimi, na gra­ni­cy ho­ry­zon­tu za­czę­ły wy­kwi­tać ja­sne pió­ro­pu­sze wy­strze­lo­nych w nie­bo rac. Nie­speł­na ude­rze­nie ser­ca póź­niej mię­dzy opa­da­ją­cy­mi po pa­ra­bo­lach di­po­la­mi za­czę­ły roz­ry­wać się bły­ski de­to­na­cji. Ame­ry­ka­nie nie stwo­rzy­li Bły­ska­wic do wal­ki ma­new­ro­wej, prze­wa­gą F-35 były star­cia na da­le­kim dy­stan­sie. Snaj­per­skie strza­ły, któ­re mia­ły koń­czyć wal­kę, nim ta na do­bre się za­czę­ła. Tym ra­zem górę wzię­ła bru­tal­na siła sil­ni­ków i de­ter­mi­na­cja prze­ciw­ni­ka.

Ro­go­zow ob­ni­żył nie­co pu­łap, wi­dział spa­da­ją­ce ku spo­koj­nym wo­dom szcząt­ki przy­naj­mniej pię­ciu ma­szyn. Ame­ry­ka­nie po­nie­śli praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej do­tkli­we stra­ty od po­cząt­ku kam­pa­nii.

– Hy­dra Je­den do wszyst­kich, idzie­my do opo­ru. Wy­strze­li­my wszyst­kie ra­kie­ty i wra­ca­my na kurs – roz­ka­zał ka­pi­tan.

Pi­lo­tów nie trze­ba było bar­dziej za­chę­cać. Roz­trzę­sie­ni stra­ta­mi Ame­ry­ka­nie gna­li przed sie­bie na peł­nym cią­gu. Ro­go­zow wciąż nie wie­dział, jak dużą gru­pę wro­gich sa­mo­lo­tów ma z przo­du. Echa po­ja­wia­ły się na ekra­nie lub zni­ka­ły. In­ży­nie­ro­wie z Be­thes­dy wznie­śli się na wy­ży­ny moż­li­wo­ści. Na­wet po uru­cho­mie­niu do­pa­la­czy i przy dy­stan­sie nie­prze­kra­cza­ją­cym trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów, F-35 były le­d­wie wi­docz­ne dla gło­wic IRST.

– Cho­le­ra, wciąż strze­la­ją! – krzyk­nął je­den z pi­lo­tów.

– Idzie pro­sto na cie­bie, spie­przaj! – od­po­wie­dział Taj­fun Je­den.

– Ła­mię szyk, idę w dół. – Ofi­cer pro­wa­dzą­cy Su­cho­ja za­pi­ko­wał ku ta­fli oce­anu w na­dziei, że sys­tem za­kłó­ca­nia zmy­li ra­kie­tę.

Dwa AM­RA­AM-y, któ­re ści­ga­ły ma­szy­nę, po­szły za sy­gna­łem. Pi­lot pró­bo­wał ze wszyst­kich sił, sa­mo­lot ma­new­ro­wał na pra­wo i lewo. Jed­na z ra­kiet zwa­rio­wa­ła i de­to­no­wa­ła w chmu­rze tłu­ste­go dymu. Dru­ga do­pa­dła Su-35 kil­ka­na­ście me­trów nad po­wierzch­nią wody. De­to­na­cja uto­nę­ła w spie­nio­nych bał­wa­nach, pło­ną­ce frag­men­ty sa­mo­lo­tu ude­rzy­ły w fale i znik­nę­ły w tu­ma­nach pary.

Ka­pi­tan za­klął i ro­zej­rzał się po kok­pi­cie. Sys­tem nie ostrze­gał przed opro­mie­nio­wa­niem, chwi­lo­wo jego ma­szy­na była bez­piecz­na. Wy­brał z li­sty uzbro­je­nia ostat­nie dwie ra­kie­ty krót­kie­go za­się­gu. Za­in­sta­lo­wa­na na dzio­bie ma­szy­ny na­rośl zła­pa­ła na­miar od­da­lo­ne­go o dwa­dzie­ścia je­den ki­lo­me­trów F-35. Ame­ry­ka­nin ucie­kał na peł­nym cią­gu. Ro­go­zow, po­dob­nie jak resz­ta oca­la­łych pi­lo­tów, wy­strze­lił po­ci­ski. Dru­ga sal­wa prze­cię­ła nie­bo gro­ma­dą mi­ga­ją­cych punk­ci­ków.

– Hy­dra Je­den do wszyst­kich, wra­ca­my. Trans­por­tow­ce nad ce­lem, przy­pil­nuj­my, by do­tar­ły bez­piecz­nie do domu. – Ro­go­zow zwol­nił, po­ło­żył sa­mo­lot przez skrzy­dło w sze­ro­kim łuku.

Pią­ty czerw­ca na za­wsze za­pi­sał się w hi­sto­rii wo­jen­nej awia­cji. Ro­sja­nie jako pierw­si do­wie­dli, że ma­szy­ny pią­tej ge­ne­ra­cji moż­na strą­cić przy uży­ciu star­szych my­śliw­ców. Co wię­cej, zro­bi­li to, za­cho­wu­jąc do­dat­ni sto­su­nek ze­strze­leń do po­nie­sio­nych strat. Trzy klu­cze Su­cho­jów stra­ci­ły tyl­ko czte­ry ma­szy­ny, ze­strze­li­wu­jąc sie­dem Bły­ska­wic, po­wszech­nie uzna­wa­nych za wład­ców prze­stwo­rzy. Na­tu­ral­nie znisz­czo­nych An­to­no­wów nikt nie li­czył. Sa­mo­lo­ty trans­por­to­we wca­le nie były sexy. Na­wet je­śli to przede wszyst­kim od umie­jęt­no­ści ich pi­lo­tów za­le­żał dal­szy opór na zie­mi.

Purpurowy zmierzch

Подняться наверх