Читать книгу Czerwone Gardło - Jo Nesbo - Страница 10

Część druga
GENESIS
9. 1942

Оглавление

Rakietnice rozświetlały szare nocne niebo, aż zaczęło przypominać brudne płótno namiotu, rozpięte nad ponurym nagim krajobrazem, otaczającym ich ze wszystkich stron. Być może Rosjanie rozpoczęli ofensywę, a może tylko ją pozorowali. Jak było naprawdę, dowiadywali się zawsze dopiero później. Gudbrand leżał na brzegu okopu z nogami podciągniętymi pod siebie, karabin trzymał obiema rękami, wsłuchując się w odległe głuche huki i obserwując błyski przecinające niebo. Wiedział, że nie powinien na nie patrzeć, bo oślepiają i trudno wtedy zauważyć rosyjskich strzelców wyborowych, czołgających się po śniegu przez pas ziemi niczyjej. Ale on i tak żadnego z nich nigdy nie dostrzegł, ani jednego. Strzelał jedynie według wskazówek innych. Tak jak teraz.

– Tam leży!

To krzyknął Daniel Gudeson, jedyny chłopak z miasta w oddziale. Pozostali pochodzili z miejscowości, których nazwy kończyły się na -dal, czyli dolina. Niektóre z takich dolin były szerokie, inne głębokie, cieniste i bezludne, jak rodzinne strony Gudbranda. Ale Daniel nie pochodził z doliny. Daniel Gudeson, chłopak o wysokim czystym czole, błyszczących niebieskich oczach i białym uśmiechu, wyglądał jak wycięty z plakatu werbunkowego. Pochodził z miejsca, skąd widok rozpościerał się szeroko.

– Bliżej na wschód, na lewo od krzaków! – zawołał teraz.

Od krzaków? Przecież w tej zrytej bombami okolicy nie zostały już żadne krzaki. A zresztą może i były, bo inni zaczęli strzelać. Bang, bang, bang! Co piąta kula biegła parabolą jak robaczek świętojański. Wylatywała w mrok, lecz wydawało się, że prędko się męczy, zwalnia i ląduje gdzieś miękko w niewidocznym miejscu. W każdym razie tak to wyglądało. Gudbrand pomyślał, że taka powolna kula nie może nikogo zabić.

– On się wymyka! – zawołał ktoś rozgoryczonym, pełnym nienawiści głosem.

To Sindre Fauke. Jego twarz zlewała się niemal całkiem ze strojem maskującym. Drobne, blisko siebie osadzone oczy wpatrywały się w mrok. Pochodził z odludnej zagrody, położonej w najdalszym krańcu Gudbrandsdalen, prawdopodobnie wciśniętej między zbocza, gdzie nigdy nie docierało słońce, i to dlatego był taki blady. Gudbrand nie wiedział, dlaczego Sindre zgłosił się na front, ale słyszał, że jego rodzice i obaj bracia należeli do Nasjonal Samling2, nosili opaski na ramionach i wydawali mieszkańców tej samej wioski, których podejrzewali o sprzyjanie ruchowi oporu. Daniel mówił, że pewnego dnia zdrajcy i wszyscy ci, którzy wykorzystują wojnę jedynie dla własnych korzyści, sami posmakują bata.

– Nie – odparł Daniel cicho, przyciskając policzek do kolby karabinu. – Żaden przeklęty bolszewik się nie wymknie!

– On już wie, że go zauważyliśmy – stwierdził Sindre. – Schowa się w tym zagłębieniu.

– O, nie! – Daniel wycelował.

Gudbrand wpatrywał się w szarobiałą ciemność. Biały śnieg, białe stroje maskujące, białe błyski światła. Niebo znów się rozjaśniło. Po zlodowaciałym śniegu przebiegły upiorne cienie. Gudbrand znów podniósł wzrok, na horyzoncie jarzyła się żółto-czerwona łuna, której towarzyszył odległy huk. Wydawało się to równie nierzeczywiste jak w kinie, tyle że panował trzydziestostopniowy mróz i nie było kogo objąć. Może tym razem to naprawdę ofensywa.

– Za wolny jesteś, Gudeson. Już go nie ma. – Sindre splunął na śnieg.

– O, nie! – odparł Daniel jeszcze ciszej, nie przestając celować. Z ust prawie nie wydobywała mu się para.

Nagle rozległ się głośny przenikliwy świst i czyjś ostrzegawczy krzyk. Gudbrand rzucił się na dno pokrytego lodem okopu, obiema rękami zasłaniając głowę. Świat zadrżał. Brunatne grudy zmrożonej ziemi posypały się z nieba, jedna z nich trafiła w hełm, który zsunął mu się na oczy. Zaczekał, dopóki nie nabrał pewności, że z góry nic już więcej nie spadnie, i z powrotem podsunął hełm. Zapadła cisza. Delikatny welon białych cząsteczek śniegu oblepiał mu twarz. Podobno nigdy nie słyszy się tego granatu, który cię trafi, ale Gudbrand miał do czynienia z dostateczną liczbą gwiżdżących granatów, by wiedzieć, że to nieprawda. Kolejny błysk rozjaśnił okop. Gudbrand zobaczył białe twarze towarzyszy i ich cienie, zgięte wpół, jakby skradające się ku niemu wzdłuż ścian okopu, coraz bliższe w gasnącym świetle. Ale gdzie się podział Daniel? Daniel!

– Daniel!

– Dostałem go – oznajmił Daniel. Wciąż leżał na brzegu okopu.

Gudbrand nie wierzył własnym uszom.

– Co ty mówisz?

Daniel ześliznął się do okopu, otrzepał ze śniegu i grudek ziemi. Uśmiechał się szeroko.

– Żaden piekielny Rusek nie strzeli dzisiaj do naszego wartownika. Tormod został pomszczony. – Wbił obcasy w brzeg okopu, żeby nie stracić równowagi na lodowisku na dnie.

– Diabła tam! – zaprotestował Sindre. – Za diabła nie trafiłeś, Gudeson! Widziałem, jak Rusek znika w tym dołku.

Jego małe oczka przeskakiwały z jednego na drugiego, jak gdyby chciał spytać, czy pozostali wierzą przechwałkom Daniela.

– Rzeczywiście – odparł Daniel. – Ale za dwie godziny zrobi się widno, a on wiedział, że do tego czasu musi się stamtąd wydostać.

– No właśnie. I spróbował trochę za wcześnie – czym prędzej wtrącił się Gudbrand. – Wylazł od drugiej strony. Prawda, Danielu?

– Wszystko jedno, za wcześnie czy nie – uśmiechnął się Daniel. – I tak bym go dostał.

– Zamknij tę swoją wielką gębę, Gudeson! – syknął Sindre.

Daniel wzruszył ramionami, sprawdził komorę i ponownie załadował broń. Potem odwrócił się, zarzucił karabin na ramię, kopniakiem odsunął czyjś but pod zlodowaciałą ścianę i znów wspiął się na brzeg okopu.

– Daj mi swoją saperkę, Gudbrand.

Stanął wyprostowany z łopatką w ręku. W białym zimowym mundurze jego sylwetka wyraźnie odcinała się od czarnego nieba i poświaty, która tworzyła mu nad głową aureolę.

On wygląda jak anioł, pomyślał Gudbrand.

– Co ty, do cholery, wyprawiasz, człowieku? – rozległo się wołanie dowódcy oddziału, Edvarda Moskena, pochodzącego z Mjøndalen. Mosken rzadko podnosił głos na weteranów, takich jak Daniel, Sindre i Gudbrand. Zwykle krzyczał na nowo przybyłych, gdy popełnili jakiś błąd. Taka bura niejednemu uratowała życie. Teraz patrzył na Daniela tym swoim jednym szeroko otwartym okiem, które nigdy się nie zamykało, nawet wtedy, gdy spał. Gudbrand sam to widział.

– Schowaj się, Gudeson! – zawołał dowódca.

Ale Daniel uśmiechnął się i w następnej chwili zniknął. Jeszcze tylko para wydobywająca mu się z ust na ułamek sekundy zawisła nad nimi. Potem błysk nad horyzontem zgasł i znów zrobiło się ciemno.

– Gudeson! – krzyknął dowódca, wspinając się na brzeg okopu. – Cholera!

– Widzisz go? – dopytywał się Gudbrand.

– Przepadł na amen.

– Na co temu wariatowi saperka? – spytał Sindre, patrząc na Gudbranda.

– Nie wiem – odparł Gudbrand. – Może chce sforsować zasieki.

– A po co miałby to robić?

– Nie wiem.

Gudbrand nie lubił tego świdrującego wzroku Sindrego, przypominał mu innego wieśniaka, który tu z nimi był. W końcu chłopak oszalał, pewnej nocy przed wyjściem na wartę nasikał sobie do butów, musieli mu amputować wszystkie palce. Ale teraz wrócił do Norwegii, więc może aż tak bardzo nie zwariował. W każdym razie patrzył tak samo przenikliwie.

– Może postanowił pospacerować po ziemi niczyjej – powiedział Gudbrand.

– Wiem, co jest po drugiej stronie. Pytam, czego on tam szuka.

– Może ten granat trafił go w łeb – wtrącił Hallgrim Dale. – Albo zwariował.

Hallgrim Dale był najmłodszy z oddziału, miał dopiero osiemnaście lat. Nikt właściwie nie wiedział, dlaczego się zgłosił. Gudbrand przypuszczał, że pewnie chciał przeżyć przygodę. Dale twierdził, że podziwia Hitlera, ale nic nie wiedział o polityce. Danielowi majaczyło w pamięci, że Dale uciekł od dziewczyny, której zrobił dziecko.

– Jeśli ten Rusek żyje, to zastrzeli Gudesona, zanim ten zdoła przejść pięćdziesiąt metrów – stwierdził Edvard Mosken.

– Daniel trafił – szepnął Gudbrand.

– No to do Gudesona strzeli jakiś inny. – Dowódca wsunął rękę pod kurtkę munduru i z kieszonki na piersi wyłowił cienkiego papierosa. – Dzisiaj aż się od nich roi.

Osłaniając zapałkę dłonią, przeciągnął nią po szorstkim pudełku. Siarka zapłonęła przy drugiej próbie. Edvard zapalił papierosa, pociągnął i bez słowa podał sąsiadowi. Po kolei zaciągali się lekko i przekazywali papierosa następnemu. Nikt się nie odzywał, wszyscy sprawiali wrażenie zatopionych w myślach. Ale Gudbrand wiedział, że nasłuchują tak samo jak on.

Minęło dziesięć minut bez żadnego odgłosu.

– Podobno mają bombardować Ładogę – rzucił Hallgrim Dale.

Wszyscy słyszeli plotki o Rosjanach, uciekających z Leningradu przez skute lodem jezioro. Co gorsza, lód oznaczał również, że generał Żukow może liczyć na wsparcie dla oblężonego miasta.

– Podobno ludzie mdleją z głodu na ulicach. – Dale kiwnął głową, wskazując na wschód.

Ale Gudbrand słyszał o tym już od czasu, gdy go tu przysłano, blisko rok temu. Tymczasem oni wciąż tam tkwili, wystawieni na strzały, gdy tylko któryś wystawił głowę poza brzeg okopu. Zeszłej zimy niemal każdego dnia przedostawali się do nich rosyjscy dezerterzy z rękami nad głową, którzy mieli już dość i decydowali się przejść na stronę wroga w zamian za odrobinę jedzenia i ciepła. Ostatnio jednak pojawiali się coraz rzadziej, a dwaj nieszczęśnicy z zapadniętymi oczami, którzy przybyli w zeszłym tygodniu, patrzyli na nich z niedowierzaniem, widząc, że są równie wychudzeni jak oni.

– Dwadzieścia minut. On już nie wróci – stwierdził Sindre. – Zdechł. Wypatroszony jak śledź.

– Zamknij się! – Gudbrand zrobił krok w stronę Sindrego, który natychmiast się wyprostował. Lecz chociaż Sindre był o głowę wyższy, wyraźnie nie miał ochoty się bić. Pewnie pamiętał Rosjanina, którego Gudbrand zabił kilka miesięcy temu. Kto by pomyślał, że miły, delikatny Gudbrand może mieć w sobie taką dzikość? Rosjanin zakradł się do ich okopu pomiędzy dwoma stanowiskami nasłuchu i zmasakrował wszystkich śpiących w dwóch najbliższych bunkrach, w jednym Holendrów, w drugim Australijczyków. Ich ocaliły wszy.

Wszy mieli wszędzie, ale głównie tam, gdzie było najcieplej, pod pachami, w pasie, w kroczu i wokół kostek u nóg. Gudbrandowi, leżącemu najbliżej drzwi, nie pozwalały zasnąć wszawe, jak je nazywali, rany na łydkach, niekiedy wielkości monety, na których brzegach pasły się wszy. Wyciągnął bagnet, podejmując próżną próbę zeskrobania insektów akurat w chwili, gdy Rosjanin stanął w drzwiach, szykując się do strzału. Gudbrand widział jedynie zarys jego postaci, lecz natychmiast zrozumiał, że to wróg, gdy dostrzegł zarys uniesionego karabinu Mosin-Nagant. Mając do dyspozycji jedynie tępy bagnet, Gudbrand poćwiartował Ruska tak, że nie została w nim ani kropla krwi, gdy później wynosili trupa na śnieg.

– Spokojnie, chłopcy! – powiedział Edvard, odciągając Gudbranda na bok. – Powinieneś iść się trochę przespać. Twoja warta skończyła się godzinę temu.

– Pójdę go poszukać – oświadczył Gudbrand.

– Ani się waż!

– Właśnie, że pójdę…

– To rozkaz. – Edvard szarpnął go za ramię. Gudbrand próbował się wyrwać, ale dowódca mocno trzymał.

– Może jest ranny! – zaprotestował Gudbrand cienkim, drżącym z rozpaczy głosem. – Może utknął gdzieś w zasiekach!

Edvard poklepał go po ramieniu.

– Niedługo zrobi się jasno – powiedział. – Wtedy się przekonamy, co się stało.

Zerknął na dwóch pozostałych, którzy w milczeniu obserwowali tę scenę. Teraz znów zaczęli przytupywać na śniegu i cicho ze sobą rozmawiać. Gudbrand spostrzegł, że Mosken podchodzi do Hallgrima Dale i coś mu szepcze do ucha. Dale wysłuchał i zerknął na Gudbranda. Ten dobrze wiedział, w czym rzecz. Dowódca kazał mieć na niego oko. Jakiś czas temu pojawiły się plotki, że on i Daniel są dla siebie kimś więcej niż tylko dobrymi przyjaciółmi. I że nie wolno im ufać. Mosken spytał wprost, czy wspólnie planują dezercję. Oczywiście zaprzeczyli, ale teraz dowódca zapewne uznał, że Daniel skorzystał z okazji do ucieczki! A Gudbrand pójdzie „szukać” przyjaciela i wspólnie przedrą się na drugą stronę. Gudbrand z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Owszem, przyjemnie było pomarzyć o tym, co obiecywały rosyjskie głośniki, wypluwające słowa na jałowe pole bitwy, podlizując się po niemiecku, o jedzeniu, cieple i kobietach. Ale uwierzyć w to?

– Założymy się o to, że on nie wróci? – zaproponował Sindre. – Stawiam trzy racje żywnościowe. Co ty na to?

Gudbrand opuścił rękę wzdłuż boku. Sprawdził, czy bagnet wisi u pasa pod strojem maskującym.

– Nicht schiessen, bitte!

Gudbrand odwrócił się i tuż nad sobą zobaczył rosyjską czapkę od munduru, a pod nią rumianą twarz, uśmiechającą się do niego znad brzegu okopu. Mężczyzna zeskoczył i wylądował na lodzie zgrabnym telemarkiem.

– Daniel! – krzyknął Gudbrand.

– Hej! – przyjaciel uchylił czapki. – Dobryj wieczer.

Koledzy skamienieli, nie mogąc oderwać od niego oczu.

– Wiesz co, Edvard? – zawołał Daniel. – Powinieneś objechać tych naszych Holendrów. Ich stanowiska nasłuchu dzieli co najmniej pięćdziesiąt metrów.

Mosken stał w milczeniu, zdumiony tak samo jak pozostali.

– Pogrzebałeś tego Rosjanina, Danielu? – Gudbrandowi z podniecenia aż błyszczała twarz.

– Czy go pogrzebałem? Odmówiłem nawet „Ojcze nasz” i zaśpiewałem mu. Przygłuchliście? Jestem pewien, że słychać mnie było po drugiej stronie.

Podskoczył, wspiął się na krawędź okopu, usiadł na nim i podniósłszy ręce do góry, mocnym głębokim głosem zaczął śpiewać:

– Bóg jest naszą mocną twierdzą…

Dopiero teraz rozległy się okrzyki radości, a Gudbrand śmiał się tak, że do oczu napłynęły mu łzy.

– Danielu, ty diable! – wykrzyknął Dale.

– Nie nazywajcie mnie już Danielem. Mówcie do mnie… – Daniel ściągnął z głowy rosyjską czapkę i odczytał napis na podszewce: – …Uriasz. Cholera, nawet umiał pisać! No nic, i tak był bolszewikiem.

Zeskoczył do okopu i rozejrzał się.

– Mam nadzieję, że żaden z was nie ma nic przeciwko porządnemu żydowskiemu imieniu.

Na moment zapadła cisza, a potem buchnął śmiech. Podchodzili kolejno, by poklepać Uriasza po plecach.

2

Nasjonal Samling (NS) – Jedność Narodowa, partia faszystowska, której założycielem i przywódcą był Vidkun Quisling (przyp. tłum.).

Czerwone Gardło

Подняться наверх