Читать книгу Czerwone Gardło - Jo Nesbo - Страница 19

Część druga
GENESIS
18. PARK ZAMKOWY, 10 LISTOPADA 1999

Оглавление

Był pogodny chłodny wieczór. Zaraz po wyjściu ze stacji kolejki podziemnej starego człowieka uderzyła mnogość ludzi wciąż krążących po ulicach. Wyobrażał sobie, że o tak późnej porze centrum miasta będzie w zasadzie bezludne, tymczasem po Karl Johans gate wśród neonowych świateł mknęły taksówki, a chodnikami maszerowali w górę i w dół przechodnie. Stanął przy przejściu dla pieszych, oczekując na zielone światło wraz z grupą ciemnoskórej młodzieży, porozumiewającej się w dziwacznym gdakliwym języku. Domyślał się, że to Pakistańczycy, a może Arabowie. Strumień myśli przerwało mu zmieniające się światło. Zdecydowanym krokiem przeszedł przez ulicę i ruszył dalej pod górę w stronę oświetlonej fasady Zamku. Nawet tutaj byli ludzie, w większości młodzi, idący gdzieś czy wracający Bóg wie skąd. W połowie zbocza zatrzymał się, żeby chwilę odsapnąć, przed pomnikiem Karla Johana, który siedział na koniu i rozmarzonym wzrokiem wpatrywał się w budynek parlamentu, Stortingu, władzy, którą usiłował przenieść do Zamku tuż za jego plecami.

Nie padało już od ponad tygodnia, suche liście zaszeleściły, gdy stary skręcił w prawo między drzewa w parku. Odchylił głowę do tyłu i zapatrzył się w nagie gałęzie, odcinające się od rozgwieżdżonego nieba. Przypomniał mu się fragment wiersza:

Dąb, brzoza, jesion, olcha, jarzębina

śmiertelna bladość, czarna peleryna


Pomyślał, że lepiej by się stało, gdyby dzisiejszej nocy nie świecił księżyc. Z drugiej strony łatwiej mu było znaleźć to, czego szukał: wielki dąb, do którego tulił głowę tamtego dnia, gdy otrzymał wiadomość, że jego życie zmierza do końca. Powiódł spojrzeniem wzdłuż pnia w koronę drzewa. Ile mogło mieć lat? Dwieście? Trzysta? Było prawdopodobnie już dorosłe, gdy Karl Johan pozwolił się obwołać królem Norwegii. Ale tak czy owak, każde życie ma swój koniec. Jego własne, drzewa, nawet królów. Stanął za dębem tak, by nie być widocznym ze ścieżki, i zdjął plecak. Potem przykucnął i wypakował zawartość. Trzy butelki z roztworem glyfosu, który ekspedient w supermarkecie budowlanym Jernia na Kirkeveien nazwał Roundup, i wielką strzykawkę z mocną stalową igłą, którą kupił w aptece Sfinx. Powiedział, że chce używać strzykawki podczas gotowania do ostrzykiwania mięsa tłuszczem, ale to tłumaczenie okazało się zupełnie niepotrzebne. Ekspedient patrzył na niego bez najmniejszego zainteresowania i z całą pewnością o nim zapomniał, jeszcze zanim zdążył wyjść.

Stary człowiek rozejrzał się ukradkiem, dopiero potem wbił igłę w korek jednej z butelek i wolno wyciągnął tłok, aby przezroczysty płyn wypełnił strzykawkę. Wymacał dłonią odpowiednie miejsce w pniu, rozstęp między dwoma kawałkami kory i tam wbił igłę. Nie poszło wcale tak łatwo, jak sądził. Musiał mocno naciskać, żeby igła weszła w drewno. Wbicie jej w zewnętrzną warstwę nie przyniosłoby żadnego skutku, zamierzał dostać się do kambium, do wewnętrznych życiodajnych organów drzewa. Jeszcze mocniej nacisnął strzykawkę. Igła zadrżała. Do diabła, nie wolno jej złamać, miał tylko tę jedną! Czubek leciutko się wsunął, ale po kilku centymetrach znieruchomiał. Pomimo wieczornego chłodu staruszkowi wystąpił pot na czoło. Spróbował jeszcze raz. Już miał nacisnąć jeszcze mocniej, gdy nagle usłyszał szelest liści bliżej ścieżki. Wypuścił strzykawkę z rąk. Odgłos się zbliżał. Stary przymknął powieki i wstrzymał oddech. Kroki minęły go tuż obok. Gdy znów otworzył oczy, dostrzegł dwie postacie znikające za krzakami przy punkcie widokowym, wychodzącym na Fredriks gate. Wypuścił powietrze z płuc i znów ujął strzykawkę. Tym razem pchnął z całej siły. Gdy był już właściwie pewny, że czubek igły zaraz się złamie, ta wsunęła się w drewno. Stary człowiek otarł pot. Reszta była już łatwa.

W ciągu dziesięciu minut zdołał wstrzyknąć w drzewo dwie butelki substancji i sporą część trzeciej, gdy nagle usłyszał zbliżające się głosy. Dwie osoby okrążyły krzewy na punkcie widokowym. Przypuszczał, że to te same, które widział wcześniej.

– Hej! – rozległ się męski głos.

Stary zareagował instynktownie, stanął przy drzewie w taki sposób, że długie poły płaszcza zakryły strzykawkę wciąż wbitą w pień. Już w następnym momencie oślepiło go światło. Zasłonił twarz dłońmi.

– Zabierz tę latarkę, Tom – odezwała się kobieta.

Snop światła odsunął się, zatańczył między drzewami w parku.

Podeszli teraz blisko niego. Kobieta mniej więcej trzydziestoletnia o ładnych, lecz przeciętnych rysach twarzy, podsunęła mu legitymację tak blisko twarzy, że nawet w skąpym świetle księżyca zobaczył jej zdjęcie. Wyraźnie sprzed paru lat, z poważną miną. I nazwisko. Ellen jakaś tam.

– Policja – powiedziała. – Przepraszamy, jeśli pana przestraszyliśmy.

– Co tu robisz w środku nocy, dziadku? – spytał mężczyzna. Oboje byli w cywilu. Pod czarną trykotową czapką stary zobaczył twarz przystojnego młodego człowieka, który wpatrywał się w niego zimnymi niebieskimi oczami.

– Wyszedłem się przejść. – Stary miał nadzieję, że nie zauważą drżenia w głosie.

– Czyżby? – powiedział ten policjant, Tom. – Za drzewem, w długim płaszczu? Wiesz, jak to nazywamy?

– Przestań, Tom! – upomniała go kobieta. – Jeszcze raz przepraszamy – zwróciła się do starego. – Kilka godzin temu w parku był napad, pobito chłopaka. Widział pan coś albo słyszał?

– Dopiero tu przyszedłem – odparł stary, skupiając się na kobiecie, aby uniknąć badawczego spojrzenia mężczyzny. – Niczego nie widziałem. Tylko Wielki Wóz i Wielką Niedźwiedzicę – wskazał na niebo. – Przykro mi to słyszeć. Ciężko go ranili?

– Dość. Przepraszamy, że panu przeszkodziliśmy. Życzymy miłego wieczoru.

Odeszli, a stary zamknął oczy i osunął się na pień drzewa. W następnej chwili czyjaś ręka podciągnęła go do góry za połę marynarki i poczuł gorący oddech na uchu.

– Jeśli kiedykolwiek przyłapię cię na gorącym uczynku, to ci go odetnę, słyszysz? – dobiegł go głos tego młodego policjanta. – Nienawidzę takich jak ty.

Puścił go i zniknął.

Stary osunął się na ziemię, wkrótce poczuł wilgoć przenikającą przez ubranie. W głowie wciąż rozbrzmiewał mu ten sam powtarzający się raz po raz wiersz:

Dąb, brzoza, jesion, olcha, jarzębina

śmiertelna bladość, czarna peleryna


Czerwone Gardło

Подняться наверх