Читать книгу Czerwone Gardło - Jo Nesbo - Страница 15
Część druga
GENESIS
14. MINISTERSTWO SPRAW ZAGRANICZNYCH, 4 LISTOPADA 1999
ОглавлениеBernt Brandhaug zerknął na zegarek i zmarszczył czoło. Osiemdziesiąt dwie sekundy, o siedem sekund dłużej, niż przewidywał plan. Przekroczył próg sali konferencyjnej. Powitał zebranych raźnym „dzień dobry”, jakby spotkał ich podczas spaceru w lesie, i uśmiechnął się swoim słynnym śnieżnobiałym uśmiechem do czterech twarzy, które obróciły się w jego stronę.
Z jednej strony stołu siedział Kurt Meirik z POT razem z Rakel, kobietą noszącą brzydką spinkę do włosów, sztywny kostium i surowy wyraz twarzy. Uświadomił sobie, że ten kostium sprawiał wrażenie nieco zbyt drogiego na to, by nosiła go asystentka. Brandhaug wciąż ufał swojej intuicji, która podpowiadała mu, że kobieta jest rozwiedziona, ale może wcześniej miała bogatego męża. Albo bogatych rodziców? Fakt, że znów pojawiła się tutaj, na zebraniu, które, jak sygnalizował Brandhaug, miało się odbyć w pełnej dyskrecji, wskazywał, że zajmowała w POT ważniejsze stanowisko, niż początkowo przypuszczał. Postanowił dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
Po drugiej stronie stołu siedziała Anne Størksen razem z tym wysokim chudym policjantem. Jak on się nazywa? Najpierw potrzebował ponad osiemdziesięciu sekund na dojście do sali konferencyjnej, a teraz nie potrafi sobie przypomnieć nazwiska. Czyżby się starzał?
Nie zdążył dokończyć tej myśli, bo przypłynęło wspomnienie poprzedniego wieczoru. Zaprosił Lise, tę młodą urzędniczkę ministerstwa, na, jak to określił, kolację w nadgodzinach. Później zaproponował jej drinka w hotelu Continental, gdzie w imieniu MSZ dysponował na stałe pokojem przeznaczonym na wyjątkowo dyskretne spotkania. Lise nie dała się długo prosić, była ambitną dziewczyną. Ale seans okazał się nieudany. Starość? Nie, to raczej wyjątkowy wypadek, może o jeden drink za dużo, ale nie starość. Brandhaug odepchnął tę myśl od siebie i usiadł.
– Dziękuję, że stawiliście się tak szybko – zaczął. – Poufnego charakteru tego spotkania oczywiście nie trzeba podkreślać, lecz mimo wszystko przypomnę o tym, gdyż nie wszyscy tu obecni mają długie doświadczenie w tego typu sprawach.
Przelotnie popatrzył na zebranych z wyjątkiem Rakel, sygnalizując w ten sposób, że właśnie ją miał na myśli. Potem zwrócił się do Anne Størksen:
– Jak się czuje wasz człowiek?
Komendantka policji popatrzyła na niego nieco zdezorientowana.
– Mam na myśli tego policjanta – pospiesznie wyjaśnił Brandhaug. – Hole, prawda? Tak się chyba nazywa.
Anne Størksen skinęła głową na Møllera, który musiał odchrząknąć aż dwukrotnie, nim mógł zacząć.
– Stosunkowo nieźle. Oczywiście jest wstrząśnięty, ale… no tak. – Wzruszył ramionami na znak, że właściwie nie ma już nic więcej do powiedzenia.
Brandhaug lekko uniósł świeżo wyregulowaną brew.
– Mam nadzieję, że nie jest na tyle wstrząśnięty, by mógł coś ujawnić.
– No cóż – westchnął Møller. Kątem oka dostrzegł, że pani komendant gwałtownie obraca się w jego stronę. – Przypuszczam, że nie. Zdaje sobie sprawę z nadzwyczaj delikatnego charakteru tej sprawy i oczywiście został poinstruowany o obowiązku dochowania tajemnicy w związku z tym, co zaszło.
– To samo dotyczy innych funkcjonariuszy, którzy byli przy tym obecni – pospiesznie zapewniła Anne Størksen.
– Wobec tego mam nadzieję, że wszystko jest pod kontrolą – stwierdził Brandhaug. – Pozwólcie teraz, że przedstawię wam aktualny stan sytuacji. Właśnie odbyłem długą rozmowę z ambasadorem amerykańskim i chyba mogę powiedzieć, że osiągnęliśmy zgodność co do głównych punktów tej tragedii.
Przesunął spojrzenie kolejno po wszystkich zebranych. Obserwowali go w napięciu. Czekali na to, co on, Bernt Brandhaug, im oznajmi. Nie potrzebował niczego więcej, by przygnębienie, które odczuwał zaledwie kilka chwil wcześniej, zniknęło jak zdmuchnięte.
– Ambasador przekazał mi, że stan agenta Secret Service, którego wasz człowiek – kiwnął głową w stronę Møllera i komendantki policji – postrzelił w punkcie pobierania opłat, jest stabilny, a jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Został ranny w kręgosłup, ma wewnętrzny krwotok, ale kamizelka kuloodporna go uratowała. Przykro mi, że nie mogliśmy podać tego wcześniej, lecz z wiadomych względów staraliśmy się ograniczyć komunikację w tej sprawie do minimum. Wymieniano jedynie niezbędne informacje między kilkoma zaangażowanymi osobami.
– Gdzie on jest? – To spytał Møller.
– Ta wiedza absolutnie nie jest ci potrzebna, Møller.
Spojrzał na szefa wydziału policji, który zrobił dziwną minę. Na moment zapadła nieprzyjemna cisza. Zawsze robiło się trochę głupio, gdy komuś trzeba było przypomnieć o tym, że nie dowie się niczego więcej ponad to, co potrzebne mu do wykonywania swojej pracy. Brandhaug uśmiechnął się i w przepraszającym geście rozłożył ręce, jak gdyby chciał powiedzieć: „Dobrze rozumiem, że pytasz, ale tak już jest”. Møller kiwnął głową i wbił wzrok w blat stołu.
– Okej – dodał Brandhaug. – Mogę powiedzieć tyle, że po operacji został przetransportowany do szpitala wojskowego w Niemczech.
– Aha – Møller podrapał się w tył głowy. – Ja…
Minister cierpliwie czekał.
– Zakładam, że Hole może się o tym dowiedzieć. Mam na myśli to, że agent Secret Service przeżył. Byłoby mu… hm… łatwiej.
Brandhaug popatrzył na Møllera. Nie bardzo wiedział, co myśleć o szefie wydziału policji.
– W porządku – powiedział.
– A co pan uzgodnił z ambasadorem? – to odezwała się Rakel.
– Zaraz do tego przejdę – odparł spokojnie Brandhaug. Właściwie był to następny punkt, ale nie lubił, gdy przerywano mu w taki sposób. – Najpierw chciałbym podziękować Møllerowi i policji z Oslo za szybkie załatwienie sprawy w miejscu zdarzenia. Jeśli raporty mówią prawdę, upłynęło zaledwie dwanaście minut do chwili, gdy agent znalazł się pod opieką lekarską.
– To Hole i jego koleżanka, Ellen Gjelten, odwieźli go do szpitala w Aker – wyjaśniła Anne Størksen.
– Godna podziwu sprawność działania – stwierdził Brandhaug. – Opinię tę podziela ambasador amerykański.
Møller i komendantka policji wymienili spojrzenia.
– Poza tym ambasador rozmawiał z szefami Secret Service. Ze strony Amerykanów oczywiście nie ma mowy o podjęciu kroków prawnych.
– Oczywiście – zawtórował mu Møller.
– Ustaliliśmy również, że wina spoczywa głównie po stronie amerykańskiej. Agent, który siedział w budce, w ogóle nie powinien był się tam znaleźć. To znaczy, owszem, ale należało o tym powiadomić oficera łącznikowego obecnego na miejscu akcji. Funkcjonariusz policji norweskiej z posterunku, na którego obszarze znalazł się ten agent i który powinien, to znaczy, przepraszam, mógł przekazać informację oficerowi łącznikowemu, sprawdził tylko okazaną legitymację. Wydano rozkaz, że wszyscy agenci Secret Service mają wstęp na wszystkie chronione obszary, dlatego policjant nie uznał za stosowne poinformować o tym dalej. Po czasie możemy stwierdzić, że powinien był to zrobić.
Popatrzył na Anne Størksen, która w żaden sposób nie okazała, że zamierza protestować.
– Jest też dobra wiadomość: wygląda na to, że przynajmniej na razie nic nie wyciekło. Nie wezwałem was jednak, żeby dyskutować o tym, co robić, jeśli sprawdzi się najlepszy możliwy scenariusz, ponieważ wtedy powinniśmy po prostu siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. O tym najlepszym z możliwych rozwiązań prawdopodobnie możemy jednak zapomnieć. Naiwnością byłoby sądzić, że historia tej strzelaniny prędzej czy później nie wydostanie się na zewnątrz.
Podczas przemowy unosił dłonie w górę i w dół, jak gdyby chciał pociąć zdania na strawne kęsy.
– Oprócz tych około dwudziestu ludzi z POT, MSZ i grupy koordynacyjnej, znających sprawę, świadkami wydarzeń było kilkunastu funkcjonariuszy policji. Nie powiem o nich złego słowa, z całą pewnością dochowają tajemnicy. Ale to zwykli policjanci, bez doświadczenia w sprawach tak poufnych jak ta. Do tego dochodzą jeszcze pracownicy Szpitala Centralnego, lotnictwa, spółki Fjellinjen AS, pobierającej opłaty za przejazd, i hotelu Plaza. Wszyscy mają mniejsze czy większe powody, by podejrzewać, co się stało. Nie mamy też żadnej gwarancji, że z któregoś z okolicznych budynków wokół punktu pobierania opłat ktoś nie obserwował kolumny przez lornetkę. Wystarczy jedno jedyne słowo kogokolwiek, kto miał z tym jakiś związek i…
Wydął policzki, naśladując eksplozję.
Wokół stołu zapadła cisza, przerwało ją w końcu chrząknięcie Møllera.
– A dlaczego to takie… hm… niebezpieczne, gdyby wyszło na jaw?
Brandhaug kiwnął głową, jak gdyby chciał pokazać, że nie jest to wcale najgłupsze z pytań, jakie słyszał, co natychmiast utwierdziło Møllera w przekonaniu, że jest inaczej. Taki zresztą był zamiar Brandhauga.
– Stany Zjednoczone Ameryki to coś więcej niż tylko nasz sojusznik – powiedział Brandhaug z niewidzialnym uśmiechem. Mówił tonem, jakim opowiada się cudzoziemcowi o tym, że Norwegia ma króla, a jej stolica nazywa się Oslo. – W roku 1920 Norwegia była najbiedniejszym krajem w Europie i prawdopodobnie ten stan by się utrzymał, gdyby nie pomoc USA. Zapomnijcie o retoryce polityków. Emigracja, plan Marshalla, Elvis i finansowanie naftowej baśni uczyniło z Norwegii prawdopodobnie najbardziej proamerykański kraj na świecie. My, zebrani tutaj, długo pracowaliśmy nad osiągnięciem tego szczebla kariery, na którym znajdujemy się dziś. Ale gdyby któryś z naszych polityków dowiedział się, że którakolwiek z osób znajdujących się w tym pokoju dopuściła do zagrożenia życia amerykańskiego prezydenta…
Brandhaug pozwolił, by reszta zdania zawisła w powietrzu. Jego wzrok znów powędrował wokół stołu.
– Na całe szczęście dla nas Amerykanie wolą raczej przyznać się do błędu jednego ze swych agentów z Secret Service niż do zasadniczych wad współpracy z jednym ze swych najbliższych sojuszników.
– To by oznaczało – odezwała się Rakel, nie odrywając oczu od swojego notatnika – że niepotrzebny jest nam żaden norweski kozioł ofiarny.
Teraz podniosła wzrok i popatrzyła wprost na Bernta Brandhauga.
– Przeciwnie, potrzebujemy norweskiego bohatera, prawda?
Brandhaug spojrzał na nią z zaskoczeniem pomieszanym z zainteresowaniem. Zaskoczyła go, że tak prędko zrozumiała, do czego zmierzał, a zainteresowała, ponieważ uświadomił sobie, że jest osobą, z którą bezwzględnie należy się liczyć.
– To prawda. W dniu, w którym informacja o tym, że norweski policjant strzelał do agenta Secret Service, wydostanie się na zewnątrz, musimy mieć gotową swoją wersję wypadków – stwierdził. – I musi ona potwierdzać, że z naszej strony nie wydarzyło się nic złego. Że nasz oficer łącznikowy obecny na miejscu działał zgodnie z instrukcjami, a wina leży tylko i wyłącznie po stronie Secret Service. To wersja, z którą zarówno my, jak i Amerykanie, będziemy mogli żyć. Wyzwanie polega na tym, by media tę wersję kupiły. I właśnie w związku z tym…
– Potrzebujemy bohatera – dokończyła komendantka policji. Pokiwała głową. Teraz już i ona zrozumiała, o co chodzi Brandhaugowi.
– Sorry – odezwał się Møller. – Czyżbym był jedyną osobą, która nie rozumie z tego ani krztyny? – Słowom tym towarzyszyła stosunkowo nieudana próba krótkiego śmiechu.
– Nasz funkcjonariusz wykazał się sprawnością działania w sytuacji stanowiącej potencjalne zagrożenie dla prezydenta – odparł Brandhaug. – Gdyby w budce biletowej siedział zamachowiec, co zgodnie z instrukcjami obowiązującymi w danej sytuacji musiał założyć, uratowałby prezydentowi życie. Fakt, że ta osoba nie była zamachowcem, nie zmienia charakteru jego czynu.
– To prawda – przyznała Anne Størksen. – W takiej sytuacji instrukcje są ważniejsze niż osobista ocena.
Meirik nie odezwał się, tylko pokiwał aprobująco głową.
– Dobrze – powiedział Brandhaug. – Ta krztyna, jak mówisz, Bjarne, to przekonanie prasy, naszych zwierzchników i wszystkich, którzy mieli do czynienia ze sprawą, o tym, żeby ani przez chwilę nie mieli wątpliwości, że nasz oficer łącznikowy postąpił słusznie. I już teraz musimy działać tak, jakby rzeczywiście dokonał bohaterskiego czynu.
Obserwował zdumienie Møllera.
– Jeśli nie pochwalimy funkcjonariusza, to poniekąd już przyznamy, że strzelając, błędnie ocenił sytuację. To by oznaczało, że zabezpieczenie podczas wizyty prezydenta szwankowało.
Wokół stołu rozległy się potakiwania.
– Ergo – podjął Brandhaug. Uwielbiał to słowo, było ubrane w zbroję, wręcz niezwyciężone, sięgało bowiem po autorytet logiki. „Zatem”.
– Ergo damy mu medal?
To znów odezwała się Rakel.
Brandhaug poczuł lekkie ukłucie irytacji. Zdenerwował go sposób, w jaki wymówiła słowo „medal”. Trochę tak, jakby pisali scenariusz komedii, w której chętnie widziane były wszystkie zabawne pomysły. Jakby cały jego pomysł był komedią.
– Nie – odparł wolno, z naciskiem. – Medale i odznaczenia to zbyt naiwne. Nie przydadzą nam wiarygodności, której szukamy. – Odchylił się na krześle z rękami założonymi za głowę. – Awansujmy go. Nadajmy mu stopień komisarza.
Na długo zapadła cisza.
– Komisarza? – Bjarne Møller wciąż z niedowierzaniem wpatrywał się w Brandhauga. – Za to, że strzelił do agenta Secret Service?
– Oczywiście może się to wydawać trochę absurdalne, ale zastanówcie się nad tym przez chwilę.
– To… – Møller zamrugał. Miał taką minę, jakby chciał powiedzieć mnóstwo różnych rzeczy, ale ugryzł się w język.
– Może nie musi przejmować wszystkich zadań, które zwykle należą do komisarzy – usłyszał Brandhaug słowa komendantki policji. Padły ostrożnie, jak gdyby nawlekała nitkę przez uszko igły.
– O tym też odrobinę myśleliśmy, Anne – powiedział z leciutkim naciskiem na jej imię. Użył go po raz pierwszy. Kobiecie lekko drgnęła brew, lecz poza tym nie dostrzegł żadnej oznaki świadczącej o tym, by miała coś przeciwko temu. – Problem polega na tym, że jeśli koledzy tego waszego rozmiłowanego w strzelaniu oficera łącznikowego uznają jego awans za dziwny i z czasem zrozumieją, że ten tytuł to tylko sztafaż, wrócimy do punktu wyjścia, a nawet cofniemy się jeszcze dalej. Jeśli zaczną podejrzewać jakieś nieczyste działania, natychmiast pojawią się plotki i będzie wyglądać na to, że świadomie staraliśmy się zatuszować to wygłupienie się nasze – wasze – tego policjanta. Innymi słowy, musimy dać mu stanowisko w miarę wiarygodne, w które nikt za bardzo nie będzie się wtrącał i sprawdzał, czym on tak naprawdę się zajmuje. Mówiąc inaczej, chodzi o awans połączony z przeniesieniem w bezpieczne miejsce.
– Bezpieczne miejsce. Bez wtrącania się… – Rakel uśmiechnęła się leciutko. – To brzmi tak, jakby zamierzał pan rzucić go w objęcia nam, panie Brandhaug.
– Co na to powiesz, Kurt? – spytał Brandhaug.
Kurt Meirik podrapał się za uchem, cicho śmiejąc się pod nosem.
– Owszem, przypuszczam, że zawsze znajdzie się jakaś podstawa, żeby awansować kogoś na komisarza.
Brandhaug pokiwał głową.
– Bardzo by nam to pomogło.
– Trzeba sobie pomagać, kiedy można.
– Świetnie. – Brandhaug uśmiechnął się szeroko, spojrzeniem na zegarek sygnalizując koniec spotkania. Zaszurały krzesła.