Читать книгу Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych - Joanna Jax - Страница 14

12. Modryj Sad, Kazachstan, 1940

Оглавление

Każdy, kto wysiadał ze swoim dobytkiem z pociągu, mówił jedno słowo: „nareszcie”. Nikt nie spodziewał się cudów, ale każdy liczył, że koszmarna podróż to była najgorsza rzecz, jaka mogła ich spotkać i teraz będzie już tylko lepiej. Znajdą miejsce do zamieszkania, rozpoczną pracę i jakoś przetrwają.

Stacja, na której wysiedli, była niewielka, drewniana i zanim nie pojawili się tam wysiedleńcy, wydawała się zupełnie wymarła. Przed niewielkim budynkiem stało kilka wozów i mężczyzna o ciemnej karnacji, a tuż obok niego, dla odmiany, blondyn o niemal białych włosach i bladej cerze. Na tym przystanku nakazano wysiąść ludziom jedynie z trzech wagonów. Inni pojechali dalej, byli też tacy, którzy opuścili pociąg wcześniej. Zapewne najazd całej hordy obcych w jedno miejsce byłby zbytnim obciążeniem. Przecież należało tych ludzi gdzieś ulokować i zatrudnić. Przynajmniej tak uważali ci, którzy tutaj przybyli.

Zapakowali tobołki na wozy. Jeden z nich ciągnęły woły i na tym właśnie wylądowała Jadwiga Kącka z córkami, Nina Korcz z Apolonią Ryszewską i Domosławska z Nelą. W ostatniej chwili dokooptował do nich Błażej z dziadkiem, a to dlatego, że nie chciał ani na moment opuścić Gabrieli. Apolonia cieszyła się, iż w końcu pozbędzie się towarzystwa niesympatycznej Pieczarkowskiej, Nina zachowywała się jak automat, a pani Kącka rozglądała się dookoła, choć – prawdę powiedziawszy – nie było w tym miejscu czego oglądać.

Słońce świeciło tak mocno i jasno, że niemal wszyscy przymykali powieki, pozostawiając jedynie wąskie szparki, by widzieć cokolwiek. Być może po tylu dniach spędzonych w ciemnym wagonie owo światło zbyt mocno drażniło przyzwyczajone do ciągłego zmierzchu oczy. Jedynie Konstanty Piotrowski bez oporów wystawiał twarz ku niebu, czując ciepłe promienie muskające jego zarośniętą twarz. Błażejowi także urosła broda, ale jego zarost prezentował się dość mizernie.

Minęli zabudowania miasteczka. Niskie, jasne budynki, w większości drewniane, należały do jakichś urzędów, bo na każdym z nim dumnie połyskiwała czerwona tablica. Domy mieszkalne nie prezentowały się już tak dobrze, przeważnie były małe, zbudowane z kamienia i cegieł, zrobionych z gliny wypalanej na słońcu. Tuż za miasteczkiem w nieco większych odległościach od siebie stały wiejskie chałupy, przy których miejskie domostwa jawiły się niemal jako pałace. Właściwie były to lepianki, niekiedy głęboko wpuszczone w ziemię, jak gdyby składały się z samych dachów i – jak objaśniła pani Kącka – były to ziemianki dla ludzi. W ich okolicy też takowe były, ale trzymano tam ziemniaki, cebulę czy przetwory.

Wkrótce i wiejska zabudowa się skończyła, a przed oczami jadących ukazały się bezkresne łąki i prosta piaszczysta droga, ciągnąca się aż po horyzont. Teren był płaski jak stół, ziemia stanowiła kompletne pustkowie, pełne nieużytków, suchej, niemal piaszczystej gleby, gdzieniegdzie zabarwionej na rudy kolor.

Kiedy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, oczom wygnańców ukazała się tafla dużego jeziora, a gdzieś w oddali można było rozpoznać niezbyt wyraźne kontury niewysokich wzgórz. Promienie zachodzącego słońca połyskiwały na wodzie, tworząc niemal sielankowy pejzaż.

– Jak tutaj pięknie – westchnęła Gabriela.

Wszyscy siedzący na wozie ludzie podzielili jej zdanie, wstąpił w nich nowy duch i nadzieja, że w tej pięknej okolicy niebawem poczują się jak w domu.

Błażejowi także udzielił się ten radosny nastrój i mimo że nigdy nie nazwałby się romantykiem, teraz poczuł się niczym średniowieczny trubadur, pragnący śpiewać swojej ukochanej serenady, by wzruszyć jej serce.

– Pokochasz mnie kiedy, Gabrysiu? – zapytał ze ściśniętym gardłem.

Gabriela Kącka popatrzyła na niego jak na wariata. Miała świadomość, że ten gówniarz podkochuje się w niej potajemnie, ale nie spodziewała się, iż może mieć jakiekolwiek złudzenia.

Postanowiła zareagować śmiechem.

– Przecież ty dzieciuch jesteś. Musisz się rozejrzeć za panną w swoim wieku. Albo… – Wskazała brodą na małą Nelę. – …wyhoduj sobie dziewuchę. Za kilka lat będzie za tobą szalała.

Błażejowi zrobiło się przykro. Panna Kącka nie musiała się naśmiewać z jego uczuć, nawet jeśli wciąż kochała Huberta Morawińskiego.

– Za rok, dwa to różnicy żadnej widać nie będzie – żachnął się.

– Przecież ja mam narzeczonego – nieco spuściła z tonu Gabriela.

– A gdyby tak z dziedzicem nie wyszło? – nie dawał za wygraną Błażej.

– A co ma nie wyjść? Myślisz, że sobie inną znajdzie? – Zmarszczyła gniewnie czoło.

– Zdarza się, jak się człowiek nagle z dala od narzeczonej znajdzie. A tego kwiatu to pół światu. – Chłopak postanowił, że nie popuści Gabrieli wcześniejszego potraktowania i zrani ją równie mocno, co ona jego.

– Uważasz, że niewarta jestem tego, by na mnie poczekał? – prychnęła.

– Może Gabrysia po prostu jest za bardzo pewna swojego – mruknął.

– I w związku z tym powinnam obdarzyć wdziękami byle gówniarza? – odcięła się.

– Ani nie jestem gówniarzem, ani byle kim. I żeby kiedy Gabriela nie pożałowała, że tak obśmiała moje zaloty – burknął i odwrócił głowę, by skupić się na pięknym krajobrazie i nie rozpłakać się z żalu.

– A ja już tak cię polubiłam. Musiałeś wszystko zepsuć? – westchnęła panna Kącka.

– Łaski bez…

– To znaczy, że jak się w tobie nie zauroczyłam, to nie chce Błażej, żebym go choć lubiła? – zapytała tonem, który miał sugerować wyciągniętą na zgodę rękę.

– A niechże Gabriela robi, co uważa. Jak zawsze. – Postanowił, że tak łatwo się z nią nie pogodzi.

Niebawem sielankowy obraz skończył się, bo dotarli do jakiejś niewielkiej osady, administracyjnie przynależnej do Modrogo Sada. Tutaj domostwa prezentowały się jeszcze bardziej ubogo niż te wokół miasteczka. Odnosiło się wrażenie, że zaraz się rozlecą, a na pewno nie stanowią dla żadnego człowieka miejsca do życia. Tymczasem ujrzeli przy zagrodach umorusane, boso biegające dzieci, kobiety taszczące na pałąkach wiadra wody i zwierzęta gospodarskie, błąkające się po pobliskiej łące. To, co było zadziwiające, to brak jakiegokolwiek ogródka z warzywami czy chociażby nędznej kwiatowej rabatki. Jedno wielkie klepisko.

Dopiero przyjrzawszy się baczniej, można było zobaczyć w oddali nieco okazalsze budynki. Nie miały one nic wspólnego z pięknymi willami na przedmieściach Wilna czy Warszawy ani nie prezentowały dworkowego stylu, ale przynajmniej wyglądały nieco solidniej.

– Nu, dojechalim – powiedział woźnica.

Przybysze wysiedli, skonsternowani, i marzenia o normalnych domach pękły niczym bańka mydlana.

– I co teraz? – wyrwało się Apolonii.

– Szto? Nieczewo. Zdieś wam żyt i zdieś wam padychat. – Mężczyzna zarechotał paskudnie i odjechał, zostawiając zdezorientowanych ludzi na ogromnym klepisku.

W ciągu kilku chwil mieszkańcy osady wylegli z domostw, niektórzy trzymali w glinianych dzbankach mleko, inni placki przypominające chleb. Ale tych osób było niewiele. W większości ludzie patrzyli na przybyszy złowrogo, jakby właśnie przyjechali obcy, by zakłócić ich spokojny żywot. Stali więc tak bezradni i czekali na ostatni wóz, w którym jechali mężczyźni odbierający ich ze stacji. Oni przecież powinni coś wiedzieć. Jednak zakomunikowali oni zesłańcom, że tutaj ludzie sami sobie muszą znaleźć miejsce do spania, jedzenie i pracę, jeśli w ogóle ktoś zezwoli im ją podjąć.

– To jak mamy żyć? – zapytała rozdzierająco Apolonia.

– Możecie zdychać, jak chcecie – odpowiedział ten o jasnych włosach i dodał, że niebawem wszyscy będą musieli się zgłosić do biura po papiery, a owo biuro znajduje się w miasteczku, w którym wysiadali na stacji. – Takimi, jak wy, zajmują się sielsowiety, bo wy jesteście admistratiwno-wysłanni.

Przybyli ludzie spoglądali na siebie pytająco. Nie mieli pojęcia, co w praktyce oznaczał termin „zesłańcy w trybie decyzji administracyjnej”. Nie wiedzieli także, czym dotrą do oddalonego o dziesięć kilometrów od osady miasteczka. Zapewne będą musieli pójść piechotą, ale jak wytrzymają tę drogę dzieci, starcy i gdzie przechowają swoje bagaże, a w końcu jak przeczekają noc? Idiotyzmem wydawało się wywożenie ich z miasteczka, kiedy właściwie powinni niechybnie tam wrócić.

– To nie mogliście się tam zatrzymać, żebyśmy mogli załatwić formalności? – zirytował się stary Morawiński.

Mężczyzna pokręcił przecząco głową.

– U nas sielsowiety do trzeciej odkryte, a wy prijechali o czwartej.

Blady strach padł na każdego z przybyłych. Zaczęli gorączkowo szukać pieniędzy i proponować je tubylcom, żeby jakoś przetrwać noc. Stojący wokół nich Kazachowie mówili w języku, który był kompletnie niezrozumiały, tylko nieliczni Rosjanie mogli swobodnie się z nimi porozumieć. Pieniądz jednak nie wymagał znajomości języka, więc wysuwano w kierunku mieszkańców dłonie z banknotami. Różnymi. Złotówkami, rublami albo dolarami. Mieszkańcy odsuwali się jednak i kręcili przecząco głowami na znak, że pieniądze ich nie interesują. Po chwili zaczęli wskazywać na tobołki i walizki.

– No tak, po co im pieniądze, jeśli nie będą mieli ich gdzie wydać. Mogą co najwyżej napalić nimi w kozie – mruknęła Klara i otworzyła walizkę.

– Modryj Sad – prychnęła pod nosem rozzłoszczona Gabriela. – Ani on modry, ani on ogrodu nie przypomina.

– Dziewczęta, tylko z głową – wtrąciła się Jadwiga. – To cały nasz dobytek. Nie wiadomo, jak długo będziemy musiały się utrzymać, zanim znajdziemy pracę.

– Mamo, jestem tak wykończona, że oddam najcenniejszą rzecz z mojej walizki, byleby tylko umyć się i położyć w normalnym łóżku. I nie słyszeć stukotu pociągu – powiedziała zrezygnowanym głosem Klara i zaczęła po kolei wyciągać najlepsze swoje sukienki i prezentować je przed zabranymi tubylcami, niczym stara handlarka na bazarze przed klientami.

Jedna z kobiet podeszła do Klary i wzięła w dłonie elegancką sukienkę. Był to strój wizytowy z czarnej krepy, ozdobiony czerwonymi aplikacjami i takimż kołnierzem.

– Ja płacie, wy w moj dom – powiedziała.

– Alleluja, mamy nocleg! – ucieszyła się Klara i wzniosła oczy ku niebu.

Ten pierwszy dobity targ na placu w Modrom Sadie rozochocił pozostałych ludzi i podobnie jak Klara Kącka zaczęli prezentować przywiezione przez siebie dobra. Jedynie Błażej, trzymający dziadka Konstantego pod rękę, nie otwierał swojego tobołka. Z prostej przyczyny – nie posiadali ani biżuterii, ani pięknych ubrań, a jedynie rzeczy niezbędne i w dodatku mocno zużyte. Gabriela Kącka, idąca ze swoją walizką za gospodynią domu, nagle odwróciła się i popatrzyła na bezradnego chłopaka. Miał łzy w oczach, bo nie posiadał niczego, co mógłby przehandlować za dach nad głową. Dziewczyna złapała kobietę za rękaw i powiedziała, wskazując palcem na Piotrowskich:

– Dam jeszcze jedną, ale weźmie pani tego starszego człowieka i jego wnuka.

Gospodyni pokręciła przecząco głową. Gabriela nie zastanawiała się zbyt długo i ku zdziwieniu matki i siostry zsunęła z palca pierścionek, który dostała od swojej babci na szesnaste urodziny. Ten klejnot był w rodzinie Kąckich od dwóch stuleci. Gospodyni zawahała się i zapytała:

– Zołoto?

Gabriela pokiwała głową. Kobieta wzięła od niej pierścionek i włożyła do ust, a potem przygryzła. Panna Kącka nie znała podobnego sposobu na badanie kruszców, ale nie odezwała się ani słowem. W końcu gospodyni wsunęła sobie pierścionek na palec, pooglądała w świetle zachodzącego słońca, po czym westchnęła i pomachała ręką na Piotrowskich, by poszli za nią.

Błażej nigdy wcześniej nie poczuł się tak upokorzony, jak w tym momencie. Nawet wówczas, gdy Domosławski przyłapał go na kradzieży w kościele. Kobieta, w dodatku ta, za którą szalał, zapłaciła za nich. Gdyby nie dziadek, wolałby tę noc spędzić pod gołym niebem, a potem nająć się do najpodlejszych robót, byle tylko nie być na łasce Gabrieli Kąckiej. W tym momencie przyrzekł sobie, że spłaci dług i kupi pannie Gabrieli najpiękniejszy złoty pierścionek, jaki kiedykolwiek istniał na tym świecie.

Klepisko z każdym kwadransem pustoszało, bo ludzie kolejno dobijali targu i szli do swoich nowych kwater. Na placu pozostały jeszcze Apolonia z Niną i pani Domosławska z Nelą. Nina była blada, otępiała i wykrzywiała z bólu twarz, bo jeszcze nie wydobrzała po porodzie. Ryszewska, widząc, że nie może na nią w tym momencie liczyć, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Otworzyła swoją przepastną walizę i zaczęła wyciągać z niej rzeczy, które w tym miejscu wydawały się co najmniej niestosowne. Tubylcy śmiali się do rozpuku, gdy Apolonia prezentowała im szale boa, sukienkę z cekinami i wytworny kapelusz z woalem. Podobnie zareagowali na strojne naszyjniki, które niestety nie były ze złota, a połyskujące kamienie nie należały do tych szlachetnych. W końcu zdesperowana otworzyła swój kuferek z kosmetykami i zaczęła się malować. Otworzyła puderniczkę, pomalowała usta, doczepiła sztuczne rzęsy i wtedy dopiero kobiety rzuciły się na te dobra, o których słyszały jedynie, ale na oczy nie widziały. Zwłaszcza duże zainteresowanie te cuda wzbudziły w kobiecie, która była nieco lepiej ubrana od pozostałych i wyszła z domu, który prezentował się odrobinę solidniej od innych.

I w tym momencie Apolonia spostrzegła, że Nina osuwa się na klepisko. Polacy, którzy jeszcze pozostali na placyku, podbiegli do niej, ktoś przyniósł w metalowym kubku wody i po chwili Zawiślańska ocknęła się. Kobieta zainteresowana kosmetykami Apolonii wykrzywiła w grymasie twarz i oznajmiła, że przyjmie je obie tylko wówczas, gdy Apolonia dorzuci do całego zestawu flakon francuskich perfum.

– A bierz, pazerna małpo! – syknęła pod nosem Apolonia, po czym zwróciła się do Niny: – Tylko same problemy z tobą, moja droga.

Pomogła Ninie wstać, zebrać manatki i ruszyły w stronę domu kobiety, która z dumą dzierżyła w dłoni kuferek z kosmetykami Apolonii.

Tymczasem Berenika Domosławska nie miała nic, co mogło szczególnie zainteresować mieszkańców osady. Być może gdyby nie duża konkurencja w postaci chociażby rodziny Morawińskich, jej dobra cieszyłyby się większym wzięciem, ale w tej sytuacji ludzie mieli w czym wybierać. W pewnym momencie podeszła do nich kobieta z małą dziewczynką. Dziecko było w wieku Neli i Domosławska pomyślała, że kobieta, jako matka, ulitowała się nad nimi. Jednak ona pokazała palcem na lalkę, którą Nela przytulała do siebie. Oprócz stworka wyrzeźbionego przez Błażeja i Jadźki Nela nie miała ze sobą innych zabawek. Domosławska odmówiła, proponując kobiecie swój żakiet, ciepły kaszmirowy szal, a nawet krótkie futerko, które niegdyś kupił jej mąż z okazji rocznicy ślubu.

– Tolko kukła… – bezdusznie upierała się kobieta.

Domosławska rozejrzała się dookoła. Coraz więcej mieszkańców Modrogo Sada rozchodziło się do swoich domostw i plac powoli pustoszał. Nie mogła za bardzo liczyć na swoich towarzyszy niedoli, bo oni sami z trudem zdobywali miejsce do spania. Berenika wpadła w panikę i poprosiła kobietę, żeby chwilę poczekała. Odeszła z Nelą kilka metrów dalej, kucnęła przy niej i powiedziała ciepło:

– Neluś, wiesz, że nie mamy gdzie spać?

– Jak to? Przecież tu jest dużo domków – zdziwiło się dziecko.

– Tak, ale możemy w jednym z nich przenocować, jeśli za to zapłacimy – westchnęła Berenika.

– A nie mamy pieniądzów?

– Mamy, ale oni nie chcą pieniędzy, tylko Jadźkę… – powiedziała to wreszcie.

– Dlaczego Jadźkę? Jadźka była grzeczna. – W oczach Neli pojawiły się łzy. Po chwili dodała: – Nie oddam jej.

– Kochanie, musisz. Przyrzekam ci, że jak tylko się tutaj urządzimy, mama kupi nową lalkę – niestrudzenie tłumaczyła Berenika.

– Nie! – Dziewczynka tupnęła nogą.

– Kochanie, proszę – jęknęła Domosławska, która ledwie trzymała się na nogach. Poza tym była przeraźliwie głodna i kompletnie bezradna.

Nela pocałowała lalkę w czoło, po czym podała matce i oznajmiła:

– Nienawidzę cię.

A po chwili rozpłakała się na dobre. Berenika przekazała zabawkę, zamknęła walizkę, do drugiej ręki wzięła tobołek z piernatami i była gotowa, by iść z kobietą. Ta jednak najpierw chciała sprawić radość swojej małej córeczce i wręczyła jej lalkę, nie bacząc na łzy innego dziecka. Dziewczynka rozpromieniła się i przytuliła do siebie złotowłosą Jadźkę, która choć pozbawiona odrobiny włosów przez zabiegi fryzjerskie Neli i nieco brudna, wciąż była bardzo piękna.

Domosławska, zapewne ze zmęczenia, nie zauważyła, że jej córka, widząc swoją ukochaną lalkę w objęciach innego dziecka, zareagowała we właściwy dla siebie sposób. Rzuciła się na dziewczynkę i zaczęła okładać ją piąstkami.

– Oddaj mi Jadźkę, szkulepo! – krzyczała.

Berenika w jednej chwili upuściła na klepisko walizkę i tobołek, po czym podbiegła do córki i odciągnęła ją od dziewczynki. Nela wierzgała nogami, gryzła matkę i kopała, gdy ta w końcu w akcie bezsilności wymierzyła jej siarczystego klapsa. W jednej chwili Nela uspokoiła się. Było to dla niej coś nowego, bo jakkolwiek rodzice wciąż ją straszyli laniem, nigdy jednak tego nie uczynili, nawet gdy była bardzo niegrzeczna.

– Powiem tacie. I rozwiedzie się z tobą. A ja z nim będę mieszkała bez ciebie…

Na szczęście kobieta nie rozmyśliła się i nie zrezygnowała z chęci dania im miejsca do spania. Nakazała im iść do niskiej lepianki, otoczonej płotem z łoziny. Berenika chwyciła w jedną dłoń walizkę, tobołek zarzuciła na plecy, po czym delikatnie popchnęła Nelę przed siebie.

– Czas wydorośleć, moja droga. Żarty się skończyły. Jeśli przez ciebie nas wyrzucą z tego domu, będziemy spały na polu i zeżrą nas wilki! – warknęła do córki.

Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych

Подняться наверх